Autobus z Zolotoje jedzie do Kercza, ale jakos bardzo naokolo, mijamy
wioseczke która w linii prostej jest ze Szczolkina 20km... Tylko drogi
nie ma.. Coz, trzeba jechac przez Kercz.. W autobusie zwracam uwage na
goscia w mundurze który ma super czapke- taka jak mi się zawsze
podobaly , z wielkim rondem. Nawet robie mu zdjecie.
W Kerczu przesiadka na autobus do Szcziolkina, gosciu w czapce również
tam jedzie. Przysiada się do nas w autobusie, dopytuje skad jestesmy,
oferuje pomoc w znalezieniu noclegu w miescie czy zwiedzaniu okolic.
Dzwoni do znajomego który jest dyrektorem jednej z nieczynnych teraz
baz oddycha i zalatwia nam nocleg na jej terenie. Mozemy rozbic namiot
a plecaki ukrywamy w stateczku. Żenia, nasz nowy znajomy, pokazuje nam jak otwierac i zamykac stateczek nozem.
Następnie zaprasza nas do siebie na wieczorna impreze, ale nie od razu, najpierw wysyla nas na
spacer na miasto, a sam zamierza posprzatac, ponieważ "jego
kawalerskie mieszkanko nie nadaje się do przyjmowania gosci". Więc
jakieś poltorej godziny wloczymy się po miescie.
Są miasta które turyste zachwycaja swoim pieknem, architektura,
historia czy egzotyka. Chcialoby się je poznac, zapamietac,
sfotografowac i czasem nawet wspomniec w dlugie zimowe wieczory. Są
natomiast czasem miejsca gdzie przyjezdza się po raz pierwszy i czuje
jak u siebie. Chcialoby się nie tyle zwiedzic, co w takim miejscu
zamieszkac. Są po prostu bliskie marzen o idealnym miejscu
zamieszkania. A wyjezdzajac czuje się jakiś niesamowity zal, jakby się
opuszczalo miejsce z ktorym jest się zżytym od lat... Takim właśnie
miastem było dla mnie Szcziołkino.
Ponoc jedno z najmlodszych krymskich miast.. Powstalo w 1978 roku na
srodku stepu jako osiedle przy budujacej się wielkiej elektrowni
atomowej.. A potem niedlugo pierdyknął Czarnobyl, ludzie na Krymie
zaczeli się buntowac przeciw elektrowniom atomowym i budowa nigdy nie
zostala skonczona.. A miasto zostalo..
Niby blokowisko jakich wiele na Ukrainie i nie tylko.. ale atmosfere
ciezko wyrazic slowami, czy nawet zdjeciem.. Osiedle polozone cale na
skałkowatych wzgorzach, pelne zieleni:drzew, kwitnacych krzewow,
bluszczy wspinajacych się gesto na oplatajace bloki rury gazowe.
Zatrzesienie jaskólek, którymi usiane są jak koralikami wszystkie
druty, których między blokami nie brakuje. Tysiace innego spiewajacego
ptactwa gniezdzacego się w licznych krzewach, niedokonczonych domach
czy zapomnianych skwerach.
I koty! Cale zastepy pieknych, puszystych kotow! Są wszedzie- tu chyba
na jednego mieszkanca przypadaja trzy koty! Ciezko się rozejrzec,
stojac w jednym miejscu i nie naliczyc przynajmniej 10 puszysto
ogoniastych futrzakow!
A maja się tu na czym karmic- na kazdym oknie prawie widac suszace się
rybki. (jak zauwazyl kolega- ciekawe jak potem pachnie bielizna ;) )
Nie brakuje tu również kocich legowisk i schowkow- nikt nie
zamyka im wejsc do piwnic, a i roznistych budek, komorek również jest
pod dostatkiem.
Znajdujemy wspanialy bazar
oraz klimatyczna, ale niestety zamknieta
knajpke "Czajka"
Wieczorem idziemy do Żeni. Zaprasza nas do siebie , bardzo się
cieszymy, bo stroze pilnujacy bazy oddycha byli malo sympatyczni.
Na kolacje zjadamy smazone byczki oraz specjalnie pieczone w łupinach
ziemniaczki.
Żenia jako zapalony fotograf pokazuje nam dużo swoich zdjec, zarowno w
komputerze jak i w albumach. Glownie są to rozne ładne pejzaze z
wkomponowanymi mniej lub bardziej (a zwykle bardziej ;) )
porozbieranymi dziewczynami.
Jednak ze wszystkich zdjec najbardziej podoba mi się buldog z akwalungiem :)
Żenia opowiada nam jak sluzyl trzy lata w marynarce na dalekiej
rosyjskiej polnocy, gdzie na zlodowacialych zamarznietych wyspach były
tylko ich koszary. Prowadzili tam cwiczenia roznych wybuchow
jadrowych, glownie były to male bombki które zakopywano z metr pod
ziemia i tam dokonywano detonacji. Cwiczono również wybuchy w wodzie
oserwujac jak wplywa to na statki i ich zaloge. Co ciekawe, Żenia
bardzo milo wspomina te czasy, wcale sobie nie krzywduje ze wywiezli
go daleko od domu w malo przyjazny klimatycznie rejon. Zgadza się z
pogladem ze tych z poludnia wysylali do wojska na polnoc i odwrotnie -
"aby kazdy był przeszkolony do dzialan w kazdych warunkach". Żenia
jedynie twierdzi , ze jako sluzyl w "troche szkodliwych warunkach" to
musi teraz zdrowo się odzywiac np. jesc dużo warzyw.
Poznajemy tez alternatywna wersje historii- co zabawne, zadne fakty
nie odbiegaly od tego co bylo, wszystkie wspominane wydarzenia
rzeczywiście mialy miejsce, niektorych tylko brakowalo..;) Nie dalo się
Żeni zarzucic rażącej nieprawdy w zadnym momencie - acz calosc i
wnioski wychodzily nieco dziwnie.. Krotko mowiac ,w tej wersji to
Rosjanie wygrali wojne, uratowali Europe i swiat, i calymi latami
bezinteresownie pomagali Polakom i innym krajom. I Żenia swięcie
wierzyl w to co mowil..
Kosztujemy również domowego winka, kawioru z byczkow.
Są również przebieranki- jako ze nasz gospodarz ma caly skladzik
roznych mundurow, broni, nakryc glowy i innych rekwizytow które
przydaja mu się w fotograficznym hobby
Jest również impreza z gitara- niestety znamy bardzo malo tych samych
piosenek które bysmy mogli wspolnie spiewac.
Spimy w pokoju corki gospodarza która akurat wyjechala do Grecji. Ze
scian patrza na nas napakowani kulturysci , wymalowane nastolatki oraz
popiersie Stalina.
Rano jedziemy razem na przyladek Kazantyp. W tym celu Żenia idzie do
garazu po swoj motor- URAL Z PRZYCZEPKĄ!!!! Niby na Kazantypie jest
rezerwat i nie można wchodzic bez przepustki (a tym bardziej wjezdzac)
która gdzies tam się pozyskuje. Ale takie prawa zwykle nie dotycza
miejscowych ( i ich przyjaciół ;) )
Toperz jako ciezszy dostaje przydzial na podrozowanie w przyczepce
(buuuuu!! a ja tak chcialam...).
Jako ze Żenia ma tylko jeden kask-
dostajemy z toperzem czapki czolgistow z poleceniem aby je ubierac jak
jedziemy przez miasto bo tam policja łapie za jezdzenie bez kasku.
Troche się dziwi, ze poza miastem ja ani mysle sciagac to z glowy ;)
nawet w czasie spaceru :) Toperzowi mniej podoba się jego czapka- bo jest przyciasna i gniecie w glowe..
Zatem suniemy na uralu najpierw do wioski Mysowoje a potem polnymi
duktami na Kazantyp. Nigdy nie myslalam ze taki motor się tak swietnie
spisuje nawet na zupelnym bezdrozu. Najpierw przejezdamy przez
centralna część polwyspu- niby rezerwat i zakaz wstepu a w glebi
polwyspu szyby naftowe i wydobycie pelna gęba.. Rezerwat mowili..
pozniej ogladamy na szczycie resztki schronow z czasow wojny, niewiele
zostalo ale tu np. mogly zaparkowac ciezarowki
Potem wybieramy się nad Zatoke Żmij. Jest to wyjatkowo niesamowite
miejsce. Nie tylko urokliwa plaza, ot jakich wiele nam Morzem
Azowskim. Kamienie i wystajace z wody skaly tworza jakby jeziorko,
wyglada to jak jakas rafa koralowa albo co.
Żenia opowiada nam legende - dzieki której powstala nazwa zatoki:
ponoc kiedys pasterz wypasal tu owce i pewnego dnia z morza wypelznal
wielki waz i zadusil kilka owiec. Przerazony pasterz pobiegl po
pomoc, jednak gdy wrocil z innymi nie było już ani weza ani zdechlych
owiec..
Cos w tej historii musi byc- mysmy w sasiedniej zatoczce spotkali
takiego oto jegomoscia
Nie był to az taki okaz co to by owce zaduszal- ale kto wie co jeszcze
zyje w tych skalach i jaskiniach...
Wedrujemy chwile nabrzezem odwiedzajac wyspy pozostajace we wladaniu ptakow
czy skaly przypominajace pterodaktyle, lwy czy inne cuda
W miedzyczasie odwiedza nas straznik w niwie. Dostajemy z toperzem
prikaz siedzenia w zatoczce i nieodzywania się a Żenia dlugo gada z
gosciem. Ponoc gadali o ekologii ;)
Na koniec wybieramy się do zatoczki po niebieska glinke.
Wystepuje ona ponoc tylko tutaj na Kazantypie i ma lecznicze właściwości. Glownie
stosuje się ja zewnetrznie, na wszelakie skorne paskudztwa. Ponoc do
Żeni po ta glinke nawet jakieś ekipy z Moskwy przyjezdzaly i leczyly
tym nowotwory skory, podobno z powodzeniem. Glinke można także
spozywac, rozmieszana w wodzie, na problemy zoladkowe. I dziala- u
Żeni zjadam pieczone byczki, kawior, polana mocno olejem surowke,
wypijam mleko, również kwasne, niedlugo potem domowe musujace wino,
poprawiam glinka i nic mi nie jest!!!! W dalszej drodze mój plecak
jest ciezszy o jakieś dwa kilo niebieskiego towarzysza.
Kolo 14 Żenia prowadzi jakieś spotkanie z zuchami więc musimy wracac
do Szcziolkina. On idzie na spotkanie a my dostajemy zadanie
zrobienia obiadu- zostawia nam ziemniaki, cebule oraz grzyby- z tego
ma być obiad. ( co gorsza mowiac to on glownie patrzy na mnie..). Aha,
nie są to jakieś zwykle grzyby.. Nie przypominaja zadnych które
kiedykolwiek widzialam, a rosna ponoc na drzewach w lesie kolo
Szcziolkina. Cos jak skrzyzowanie huby, pieczarki i kurki. I nawet
wychodza bardzo smaczne z cebulka i ziemniakami. I jak widac- są
jadalne. A może sprawe uratowala glinka??? ;)
Aha- ciekawa jeszcze rzecza jest to, ze gotowanie obiadu to nie taka
prosta sprawa- elektryczna kuchenka mnie kopie!!! Tzn kopie mnie
patelnia stojaca na kuchence! Raz to myslalam ze mi się zdawalo, ale
drugi i trzeci?? Żenia się dziwi jak to mozliwe- gdybym bez butow
stala na podlodze to tak! Ale na gumowej podeszwie? Niedopuszczalne! W
koncu poucza mnie ze nie miesza się metalowa lyzka tylko drewniana- to
nie będzie kopac. No niby ok... ale jak wytlumaczyc ze toperza kopnela
lodowka? ;)
Popoludniem, również na motorze, jedziemy do ruin elektrowni.
Do budynku glownego reaktora ponoc nie można wejsc (a przymajniej Żenia nie ma tam wtykow). Zajezdzamy budynek od tylu i tam łazimy.
Najwieksze wrazenie robia na mnie stosy ogromnych zardzewialych rur
Na zachod slonca zajezdzamy na wybrzeze
Wieczorem znow imprezka, kolacja, winko, ogladanie zdjec.
A rano , nie bez zalu, opuszczamy Szcziolkino- kierujac się na
Feodozje i Sudak.. Taaak.. Na tym etapie dochodzimy do tego ze na
Mierzeje Arabacka i Karabi Jajłe nie starczy nam czasu.. (buuuu a
najgorsze ze nie starczy na parade... na która Żenia tez nas namawia)
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz