Zgodnie z pierwotnym planem mielismy isc dalej na polnoc. Rok temu zakonczylismy nasza wedrowke w Augustowie, wiec wychodzilo ze w tym bedziemy dalej dreptac wzdluz granicy przez Suwalszczyzne. Ale jakos zrobilo sie nam zal Podlasia. Co Podlasie to Podlasie :-) Ktos, nie pamietam juz kto, rzucil pomysl ze moze pograniczna tradycje utrzymamy tylko zmienimy kierunek.. Ruszymy tam gdzie zaczynalismy trzy lata temu wedrowke ku polnocy. Czyli z Czeremchy. Tylko ze pojdziemy na poludnie. Pomysl zostal zgodnie podchwycony przez caly kolektyw.
Czesc ekipy wyrusza na wycieczke juz w piatek wieczorem (co nie do konca wychodzi im na dobre bo spotkali w pociagu zlodzieja).
Ja z wielkim buczeniem musze jeszcze w sobote isc do pracy i dopiero nocna pora ruszamy z toperzem w strone Warszawy. Tam przesiadka na Siedlce gdzie grzezniemy na prawie 6 godzin. Pobyt tam troche rekompensuje sympatyczny bar dworcowy i zarosniety chwastem kawalek peronu gdzie lokujemy sie na lekko przydlugawa sjeste.
W kolejny pociag pakujemy sie juz razem z Grzesiem. Wysiadamy na malej stacyjce polozonej wsrod łąk i sosnowych zagajnkow zwanej Nowy Nurzec. Od imprezujacej kolo pobliskiego domu rodzinki dowiadujemy sie ze sklep otwieraja o 16 - zatem niebawem!
Niespiesznie kierujemy sie w obranym kierunku obserwujac spokojnie plynace zycie mijanej wioski.
Rozsiadamy sie pod sklepem raczac sie jadlem, napojem i blogim odpoczynkiem. Kazdy spedza czas troche inaczej
Ja
toperz
Grzes
Chwile pozniej przysiada sie do nas pan Andrzej -lokalny sympatyk napojow energetycznych. Opowiada jak to jezdzil cysterna po caluskiej Europie. Plynnosc wyrzucanych z jego ust nazw odleglych miast i krain swiadczy ze albo faktycznie byl tam naprawde albo swego czasu przykladal sie do lekcji geografii. Koles koniecznie chce nas zabrac do jakiegos zrodla wyplywajacego ze skaly gdzie tylko on jeden zna droge. Najpierw twierdzi, ze zawiezie nas tam za piwo, potem ze za flaszke i ogolnie cena rosnie, mimo ze nie wykazujemy zainteresowania jego propozycja. Zreszta on ciagle mowi tylko o pieniadzach, gdzie ile zarobil, na co wydal. Im dalej brnie w rozmowe tym bardziej astronomicznymi sumami rzuca, a zer na koncu liczb przybywa proporcjonalnie do ilosci łykow wypitego piwa.
Ruszamy w strone Tymianki. Droga wyglada jak najpiekniejszy skalniak pelen roznorakich sucholubnych roslin i kolorowych kamieni.
Idziemy tez kawalek aleja gdzie przy kazdym duzym drzewie rosnie przytulony jałowiec (albo jakies inne tujopodobne stworzenie)
Gonia nas czarne chmury, ze wszystkich stron sie blyska i zlowrogo mruczy.
W Tymiance budzimy swoim przybyciem zainteresowanie wsrod miejscowych. Zagaduje nas chlopak od punktu kopulacyjnego koni i dziadek ktory pracowal w Mielniku łupiac kamienie przy budowie drogi w latach 70 tych. Spotykamy tez dwie babki i faceta w bialej koszuli ktorzy sobie spaceruja z trzema psami. Postanawiaja nas odporowadzic na koniec wsi.
Mowia ze chetnie by nas przenocowali w stodole ale jeszcze nie pozbierali siana, serdecznie tez zapraszaja do domu na kawe, ale jak bedziemy tu nastepnym razem. Mowia tez ze burzy nie bedzie. Matka naszego nowego znajomego odganiala dzis burze chlebowa łopata a to zawsze skutkuje. (kolor horyzontu, struktura chmur nad nami i zblizajace sie grzmoty mowia cos zupelnie przeciwnego)
Rozmowa schodzi tez na obecne problemy wsi. Dawniej byly tu trzy sklepy- teraz wszystkie zamkniete.
Dawne uprawy i pastwiska zarastaja krzakami. Z pewna duma miejscowi mowia o wyremontowanej swietlicy i boisku do siatkowki.. ale zaraz komentuja ze smutkiem- “jest ale nie ma dla kogo”. To fakt- nie widzimy stada mlodziezy biegajacego za pilka. W ciagu ostatnich 30 lat z wioski ubylo 2/3 mieszkancow..
Mijamy przydrozne krzyze z napisami chyba po białorusku.
Miejscowi tez momentami mowia do nas w tym "swoim" jezyku, ktory brzmi jak mieszanka polskiego, ukrainskiego i rosyjskiego. Jednoczesnie wszyscy spotkani w tej okolicy ludzie odżegnuja sie od jakiegokolwiek zwiazku z Bialorusinami zza granicy- "tam ruskie a Łukaszenka jest zly". O sobie mowia "my jestesmy Podlasianie"
Po drodze widzimy jak maly kotek sprytnie zwiewa na drzewo przed psami. Wygladajac zza galezi jakby sie usmiechal chytrze patrzac na psiska ujadajace bezsilnie na dole
Namioty stawiamy na obrzezach zagajnika za wsia. Na skraju łąki leza zwloki stracha na wroble. Taaakk.. Nie ma pol i upraw to i on poszedl na bezrobocie..
Gdzies tu i teraz powinnismy sie spotkac z eco i Pudlem. Ostatnie informacje od nich mamy takie ze pija samogon z miejscowymi w Klukowiczach. Potem kontakt sie urywa na dluzszy czas.
Ostatecznie udaje sie dodzwonic do Pudla i ponoc wraz z Iza czekaja pod kosciolem w Siemichoczach. Grzes po nich idzie i wpada w czarna dziure.
Zaczyna padac deszcz, robi sie ciemno. Siedzimy wiec w namiocie sluchajac kropli uderzajacych w tropik, dalekiego ujadania psow i antydzikowych regularnych strzalow.
Jakos na tym etapie usypiamy. Gdy po godzinie Grzes przyprowadza w koncu ekipe, jakos marzy mi sie juz tylko cieply spiworek. Chwile gawedzimy, dzielimy sie wspomnieniami z minionego dnia ale jednak “sila marzen” okazuje sie dla mnie silniejsza.
Burzy ostatecznie nie bylo. Cos tam pokapalo z nieba noca i tyle. Dzien pozniej dowiadujemy sie ze w Siemiatyczach padal grad wielkosci kurzych jaj, a i w innych wioskach nawalnica zrobila duze spustoszenia.
Widac tam nie mieli chlebowych łopat.
Przed 8 wykurza nas z namiotow upał palacego slonca. Poranek jest wybitnie upalny i duszny. Wylegamy przed namioty, wykladamy sie na wygrzanej trawie i raczymy domowym winkiem eco, ktorego jak zwykle przyjechala ogromna butla.
Najtwardszym udaje sie tez zmoc inne trunki :-)
W pobliskiej mulistej rzeczce niektorzy zazywaja kapieli, inni robia pranie.
W Siemichoczach kierujemy sie pod sklep.
Okazuje sie niestety ze nie ma jajek. W sasiednim gospodarstwie tez nie. I co teraz? A jajecznica to juz tradycyjna potrawa naszych podlaskich wycieczek. Jeden z miejscowych wyczuwa powage sytuacji i obiecuje pomoc. Pakuje wiec do auta mnie i toperza i wyruszamy na poszukiwanie upragnionych jajec. Zajezdzamy do jego znajomej, ktora nie dosc ze sprzedaje nam upragnione wiktuały to jeszcze sie okazuje ze pochodzi z Radzionkowa! Chwile wiec gawedzimy o roznych okolicach i dzielnicach Bytomia np. o dolomitowej dolinie gdzie dawniej robili ogniska.
Ponownie pakujemy sie do auta i tym razem jedziemy do domku tesciowej naszego nowego znajomego. Facet obdarowuje nas sporym kawalkiem mrozonego boczku, a w szklarni urywa wielka salate, szczypior i rzodkiewke. Obladowani pysznym zarciem wracamy pod sklep.
Tam reszta ekipy nawiazala juz znajomosc z panem Józkiem i Piotrkiem. Rozsiadamy sie, gawedzimy, przyrzadzamy jajecznice oraz zaopatrujemy w plynne wyroby regionalne.
Upragniona potrawa
Powoli zaczyna sie zbierac na burze. Niebo nad drewnianymi chalupkami robi sie coraz bardziej granatowe.
Trzy lata temu widzielismy na slupach ostrzezenia ze na Podlasiu panuje wscieklizna.
Czasu minelo duzo ale jej rozsiane ogniska niestety wciaz mozna tu gdzieniegdzie spotkac. Kolo kosciola w Siemichoczach spotykamy wsciekla babe. Wypada na ulice z piana na ustach i drze sie na nas, ze mamy nie robic zdjec, natychmiast mamy sie wynosic z tej wioski i ze widziala nas tu juz wczoraj i “pozawczoraj”. Ciekawe jak silna jest jej mania przesladowcza i czy np. miesiac temu tez nas widziala? Iza wdaje sie z nia w krotka pogawedke ktorej celem jest wyperswadowanie jej poziomu glupoty ktory reprezentuje. Zreszta to chyba cala taka nawiedzona rodzina. Najprawdopodobniej wczoraj z tego samego domu wyszedl facet ktory przegonil czesc naszej ekipy ktora przeczekiwala deszcz pod przykoscielnym daszkiem…
Burza w koncu nadchodzi- spedzamy ten czas w przystankowej wiacie. Jest wesolo, eco np. tanczy na rurze. W ramach uznania zostaje napojony cytrynowka!
Z Siemichoczow do Anusina przez lesny tunel prowadzi prosta jak strzala asfaltowa droga. Teraz po deszczu unosi sie nad nia gesta mgla o zapachu ktory posiada jedynie odpowiednio wygrzana szosa ochlodzona gwaltownym opadem. Wokol unosi sie tez zapach kwiatow dzikiego bzu, mokrych chwastow, dzdzownic i slimakow.
Droga niby nowiuska i rowniutenka i dziur w niej malo, ale te nieliczne sa zabojcze ;)
W lesie siedzi ukryta kaplica. Z zewnatrz nie robi specjalnego wrazenie
Znacznie ciekawszy jest srodek, mroczny, jakby osmolony. Pelny krzyzykow, obrazkow, wstazek.
Zza pęku medalikow łypie na nas powaznym wzrokiem jedna z ikon.
W Anusinie cerkiew.
Po remoncie zupelnie nie do poznania. Z 2006 roku pamietam ją taka. Wedlug mnie ladniej jej bylo w zieleni i w otoczeniu wiekszej ilosci drzew i zarosli.
Druga cerkiewka jest przy cmentarzu, gdzie wiekszosc grobow opisana jest jezykiem “podlasianskim” (jak to wczoraj uczyl nas jeden gosc z Tymianki) ;)
Pogoda wciaz straszy deszczem wiec na krotki odpoczynek rozkladamy sie w dziwnej przydroznej konstrukcji. Jest ona jakby mostkiem nad malym ciekiem wodnym. Z wygladu przypomina kapliczke. W podlodze ma wycieta dziure prowadzaca do rzeczki przeplywajacej dolem. Po powrocie gdzies wyczytalam ze to “kapliczka 'Na Jordanie' do święcenia wody”.
Suniemy dalej w strone Werpola
W kolejnej wsi takze dominuje drewno. Stare i nowe, podrzezbiane, proste, pociete lub porąbane, pomalowane i obrosle porostami.
Na droge bujnie wylewaja sie kwiaty, chcace zyc swobodnie jak dawniej, majace gleboko gdzies nowiuski asfalt w ktory zaopatrzona zostala ta wies.
Nieraz u plota gawedzimy z miejscowymi. Padaja jak zawsze podobne pytanie, a skad, a dokad, a po co. I te zdumione spojrzenia, cmokania i wzdychania nad masa plecakow i ciezkim losem zwlaszcza biednych “dziewuszek” i zyczenia zdrowia, szczescia i pogody w nadchodzacych dniach wedrowki. I mile usmiechy.
Potem wies ma sie ku koncowi i schodzimy na boczne trakty o przyjazniejszej nawierzchni.
Wkraczamy znow w las, pelen mgiel i rozmytych widokow.
Nawet znaki drogowe sa tu ukryte, zamazane, wmieszane w przyrode..
Eco, Pudel i Grzes ida cala czas za nami.
W pewnym momencie rozplywaja sie w powietrzu. Nie ma! Znikneli. Siadamy na poboczu drogi i czekamy. Nikt nie nadchodzi. Dzwonimy. Brak zasiegu. Czekamy jeszcze z pol godziny. W koncu postanawiamy isc dalej w kierunku Adamowa i Metnej. Kolory robia sie coraz bardziej zlote co przypomina ze warto pomyslec o noclegu.
Dogodnego miejsca na namioty jakos wogole nie widac. Albo wilgotny las, albo ogrodzone pole czy domy. Mijamy Adamowo, potem Mętną. Pod koniec drugiej wsi rzuca sie w oczy spora wiata przy swietlicy wiejskiej. Teren niestety jest zamkniety na klodke. Babka z domu obok sugeruje aby udac sie do soltysa, co zaraz czynimy. Soltys okazuje sie przemilym czlowiekiem, przywozi nam klucze, pokazuje wszystkie udogodnienia, dopytuje czy napewno bedzie nam wygodnie. A rzeczywiscie jest tu pelen wypas! Wiata, miejsce na ognisko, laweczki, kran z woda , dwie slawojki, szopa z suchym drewnem.. Jest nawet boisko z ktorego rano korzystamy. Po raz pierwszy gralam w siatkowke pileczka palantowka- naprawde baaardzo pasjonujaca gra - tylko troche rece bola (zwlaszcza jak pileczka trafi akurat w koraliki ;) )
Jest juz ciemno jak przychodzi reszta naszej ekipy. Jest ognisko, na ktorym pieczemy boczek ktory podarowal nam gosciu z Siemichoczow, sa serki oscypki ktore wioze jeszcze z Olawy. Jest tez nabyty po drodze bimber, chyba najbardziej paskudny jaki mialam okazje pic w zyciu. Mimo ze jestem milosniczka tego trunku- tego egzemplarza nie moge przelknac. Wali perfumami jak sklepowe wodki.
Tu tez udaje sie zrobic kolejne zdjecie do kolekcji pt. "podlaski skręcik"
2011
2012 (tu konieczny jest opis- wewnatrz znajduje sie nie tyton a sianko ze stodoly w Kowalach ;) )
2013
2014
Rano pod wiate podjezdza soltys ze znajomymi i przywoza kwiatki do posadzenia. Mowia ze im zal ze nie udalo sie wczoraj bo by sie nam lepiej spalo.
Kawalek za Mętna Iza lapie na stopa dwa auta. A ktos sie wczoraj smial ze nie uda sie jej zlapac transportu dla 6 osob. My jedziemy z dwojka entomologow ktorzy poluja w okolicy na motyle i chrabaszcze. Jeden z nich wlasnie wrocil z Gruzji, gdzie spedzil kilka tygodni, zrobil po calym kraju ponad 2 tysiace kilometrow. Oczywiscie tam tez byl sluzbowo, badajac zakresy wystepowania roznistych robali. Jezdzil tez do Armenii i Azerbejdzanu w celu wiadomym. Ech… Grunt to sobie wybrac w zyciu wlasciwy zawod… To sa te momenty kiedy naprawde zzera mnie zazdrosc..
W Mielniku zakotwiczamy w sympatycznej knajpie zwanej “Wczasowa”
i oddajemy sie wyzerce. Kartacze, surowki, szarlotki na cieplo z bita smietana.
No i napojow braknac nie moze
W miedzyczasie w podgrupach zwiedzamy miejscowosc. Wylazimy na gore Uszescie, ktorej szczyt musial byc mily zanim upstrzyli go tablicami
Nieopodal jest gleboki wykop odkrywkowej kopalni kredy.
Na skraju urwiska stoi ogromna wiata nadajaca sie na nocleg chyba dla 30 osob.
Kluczac gdzies uliczkami Mielnika mijamy faceta malujacego w deszczu plot. Toperz mowi mu “dzien dobry”. Pada nieco dziwna odpowiedz :”O jaki grzeczny jestes. A ty chlopczyku jak masz na imie?”. Potem jest cos jeszcze o imieninach i zaproszeniu nas na kawe ale calosc brzmi jakos nietypowo i toperz chyba podswiadomie przyspiesza kroku.
Wdrapujemy sie na wzgorze z ruinami kosciola.
Lubie takie miejsca. Przez ostatnich 8 lat kompletnie nic sie tu nie zmienilo. Ruiny stoja jak staly, a obok nich opuszczony budynek dawnej plebanii. I teraz, tak jak wtedy, drzwi do komorki sa otwarte a wewnatrz leza deski i powiazane w snopki pokrzywy. Tzn pokrzywy wygladaja na swieze, nie osmioletnie ;)
Nad kosciolem jest jeszcze wyzsza gorka zwana Zamkowa. Nazwa wskazuje ze byl tu kiedys zamek ale go juz nie ma. Jest za to ladny widok na plynacy u podnoza Bug.
Na szczycie sa resztki dawnej przyzamkowej kaplicy. tzn mam na mysli ten niepozorny murek na ktorym przysiadla nasza ferajna.
Zwiedzamy tez dwie cerkwie. Jedna jest duza, murowana i “wielobulasta”
Druga, mniesza i drewniana wraz z cmentarzykiem ukryla sie za poletkiem rabatek.
Na cmentarzu widac ze niektorzy lubia niebieski kolor
inne stare drewno obłaza porosty
Jeden grob robi wrazenie jakby zostal rozbity, rozorany i potem na szybko zakopany na nowo
Najdziwniejszy jest pordzewialy pomnik pochodzacy jeszcze z konca XIX. Oprocz pomnika i tablicy tworza go metalowe fragmenty jakiejs konstrukcji, jakby sruba wykrecona z torow kolejowych?
Na obrzezach miasteczka jest tez kapliczka ktora nie wiem czemu ale przypomina mi pseudogoralskie knajpy przy autostradzie ;)
Ostatecznie tak wychodzi ze w Mielniku spedzamy chyba z 5 godzin, naprzemiennie siedzac w knajpie, wloczac sie uliczkami, przeczekujac kolejne burze itp. Najbardziej niepocieszona tym faktem jest Iza ktorej wlacza sie instynkt “pożeracza kilometrow” i ostatecznie wybywa sama gdzies do przodu.
My w koncu tez zmierzamy w strone promu. W tej okolicy wogole nie ma mostow na Bugu. Ostatnimi czasy powstaly dwa promy. Jak bylam tu ostatnio to mozna bylo liczyc jedynie na przeprawe łódka.
Nasz dzisiejszy prom jest napedzany recznie. Plynac nim stajemy przed sporym dylematem- czy pomagac przy przeciaganiu liny? z jednej strony to sympatyczne zajecie a z drugiej - wtedy szybciej pokonamy rzeke a troche szkoda kazdej chwili spedzonej na promie…
Udaje sie nam znalezc urocze miejsce na biwak. Piaszczysta droga, łączka nad sama rzeka.
Przeplywa tu jedynie odnoga Bugu, odcieta przez wyspe od glownego nurtu, wiec kapiacy sie nie maja problemu ze porywa ich zbyt silny prad rzeki.
Wiekszosc ekipy decyduje sie na kapiel, niektorzy nawet kilkakrotnie (dla mnie jest niestety za zimno i na mysl o wejsciu do wody postanawiam ubrac ciepla koszule)
Wdajemy sie w pogawedke z rybakami, ktorzy spedzaja tu popoludnie z psem Miskiem.
Rybacy najchetniej i najdluzej rozmawiaja z Iza ktora wylania sie z nurtow rzeki w bikini ;)
Unikatowe zdjecie- toperz glaszcze psa!!!
Brzegi rzeki porastaja wierzby, trzciny, sosny i kosaćce.
Niebawem zaczyna plonac ognisko ktore obsiada wesola gromada.
Umawiamy sie dzis na wspolna biesiade z Wiesiem z forum npm. Niestety zachodzi jakies nieporozumienie i czekamy na siebie przy roznych promach. Na szczescie ostatecznie udaje sie nam pozbierac do kupy. Wiesio przywozi ziemniaki z ktorych zaraz robimy uzytek wrzucajac je do ogniska! Wiesio pokazuje nam na mapie wiele ciekawych miejsc w okolicy. Gawedzimy tez o minionych i planowanych wyprawach i imprezach. Niestety Wiesio musi isc jutro do pracy wiec wspolne ogniskowanie konczy sie kolo polnocy.
Rozmowa cos schodzi na zaby. Opowiadam o dawnych latach ,pieczonych w ognisku zabich udkach i dosyc drastycznej metodzie przyrzadzania tej potrawy przez znajomych. Zaby zyjace w zakolach Bugu chyba w pelni rozumieja ludzka mowe bo ich oburzony kumkot jeszcze dlugo niesie sie po okolicy..
Ustawiam sobie budzik na 4 rano zeby wystawic glowe z namiotu i zobaczyc mgly podnoszace sie znad Bugu. Niestety.. Poranek jest szary, deszczowy i dosc chlodny. Nie uraczywszy oczu odpowiednimi mglami nurkuje spowrotem w spiworku.
Grześ pod swoim namiotem odkrywa zupelnie plaska jaszczurke. Ponoc wieczorem nie mogl sie wlasciwie umoscic i mial wrazenie ze cos go uwiera w plecy.
W wiacie kolo promu chowamy sie przed deszczem. Tu tez czekamy na Romka, ktory dolacza na dwa dni do naszej wycieczki.
Mijajac skrzyzowania,przydrozne krzyze i pelne kwiatow kapliczki opuszczamy Zabuże i kierujemy sie w strone wioski Klepaczew.
Deszcz nie odpuszcza, co chwile albo lekko siąpi albo zaczyna dolewac w sposob mocniejszy. Tylko toperz i Romek zgodnie twierdza ze “przeciez wcale nie pada” i nie ubieraja kurtek.
W Klepaczewie wpada w oczy kilka ciekawostek:
-Grill z flagą
-Zarosniete zapomniane gospodarstwo ze zruinowanym domem, powalony plot i calkiem nowa tabliczka ostrzegajaca przed psem
- Gospodarstwo ktore z daleka wyglada calkiem normalnie
Z bliska widac ze jedno okienko i drabina sa namalowane.
Nawet ktos namalowal jakis dzbanuszek czy butelke stojaca na parapecie!
Nietypowy znak drogowy
A wszystko pod czujnym okiem miejscowych.
Obowiazkowym punktem jest sklep, gdzie Grzes czestuje nas ogromna butelka borowiczki. Wielkosc naczynia powoduje ze puszczona w kolko do biednego Grzesia wraca juz zupelnie pusta.
Kolejna mijana wioska sa Serpelice. Miejscowosc raczej nie przypada mi do gustu. Rozpoczyna ją spora ilosc osrodkow wypoczynkowych napchanych rozwrzeszczanymi szkolnymi wycieczkami. Po drodze mijamy knajpe w ktorej siedza za stolikami jacys ludzie ale jest nieczynna. Przywieszona kartka glosi ze zostanie otwarta w piatek 29 maja. Tyle tylko ze 29 maj wypada w czwartek! Ekipa znajduje inna knajpe tzn parasole na zewnatrz przy pensjonacie w remoncie. Obiekt i tak juz wyglada jakby w swym krotkim zyciu przeszedl zbyt wiele remontow a tu jeszcze nosza jakies materialy budowlane, swiszcza wiertarki, kuja młoty. Ratunku! Mam nieodparta chec jak najszybszego opuszczenia tej miejscowowsci, jednak kolektyw wiekszoscia glosow decyduje postoj w tym przybytku na piwo, frytki i zapiekanki.
Dlugo dumam jak zrobic tu zdjecie aby moc potem patrzec na nie bez odrazy. Stary ursus wozacy gruz i kostka trylinka troche ratuja sytuacje.
Udaje mi sie tez skusic na frytki
(zdjecie Romka)
Odwiedzamy jeszcze tutejszy kosciol ktorego wyglad ciezko nam ocenic bo wszystkie inne odczucia dominuje intensywny zapach wybitego szamba.
Bez zalu zegnamy Serpelice zaglebiajac sie w polne sciezki wsrod bezkresnych kwitnacych łąk.
(zdjecie Romka)
Wlasnie nastal czas na jedne z moich ulubionych kwiatkow- firletki. Nie moge sobie odmowic aby w tych fioletowych łanach troche sie wytarzac z aparatem.
(zdjecie Romka)
Drozki wija sie wsrod podmoklych rozleglych pastwisk. Acz prozno wypatrywac krow. Na łakach pasa sie zurawie.
O zblizaniu sie do kolejnej wsi informuje pojawienie sie plotow.
Oraz wszelakiej chudoby- tutaj jak widac bardzo wyglodnialej.
Zaciekawil nas bardzo intensywny kolor mojanych pni scietych drzew. Zdjecie nie jest w zaden sposob “podrasowane”,te pnie dokladnie tak wygladaly!!
We wsi Borsuki zatrzymujemy sie pod sklepem. Gotuje tu na Marusi obiad dopingowana radosnymi okrzykami miejscowego żulika: “ooo, zgasnie, na pewno zgasnie.. ooo zgaslo!! oooo za duzo wody! wykipi! ooo juz kipi! ooooo zalewa palnik! oooo ta menazka krzywo stoi! spadnie, na pewno spadnie…”. Na tym sie konczy moja cierpliwosc. Przenosze sie w inne miejsce. Tam bylo za wiatrem. Ale niech wieje. Trudno. Niech bedzie nawet trąba powietrzna a ugotuje w spokoju. Najbardziej mnie stresuje jak mi ktos na rece patrzy!
Nie udaje sie nam nic dowiedziec o regionalnej kielbasie. Nikt nic nie wie, nie chce wiedziec albo nie chce nam powiedziec. Wczoraj rybacy opowiadali nam ze w Borsukach miejscowym przysmakiem jest kielbasa z bobra. Oczywiscie bobr jest chroniony i cala sprawa jest nielegalna. Ale jako ze bobr jest nieraz szkodnikiem i nie wszyscy rolnicy go lubia to czasem z nim walcza. A w wyniku walki powstaje kielbasa.
No chyba ze rybacy cos pokrecili i to we wsi Bobry robia kielbase z borsuka??
Mijajac zabudowania wioski suniemy w strone Gnojna.
Prawdziwy gruzawik! I jak widac calkiem na chodzie!
Dzisiejszym celem jest harcerska stanica w ktorej planujemy zanocowac. Polecali nam ja pod sklepem, polecal ja Wiesio.
Po drodze jeszcze wysoka skarpa na Bugiem. Widac z niej meandrujaca rzeke, piaszczyste łachy i daleko ciagnace sie lasy, az gdzies hen! po bialoruskiej stronie.
Bez problemu odnajdujemy wiate, a raczej zespol ogromnych wiat. Jest w nich kominek, ławy i rzeczywiscie ogrom pomieszczen jest w stanie pomiescic caly hufiec!
Nieopodal w lesie jest tez malowniczy kibelek.
Minusem wiat jest betonowa podloga wiec postanawiamy mimo wszystko rozbic namioty nieopodal. Jeszcze nie wiemy jaki poranek nas czeka, a teraz nawet sie troche rozpogodzilo i kusi mieciutka trawka.
Dzis nikt nie zazywa kapieli w Bugu. Raz ze zrobilo sie jeszcze chlodniej jak wczoraj, a dwa ze tutaj jest bardzo mocny nurt. Ochoczych plywakow pewnie by sie łowilo gdzies w rejonie promu ;)
Wieczorem obowiazkowe ognicho
z duza iloscia ziemniakow
Codziennie na tym wyjezdzie robimy tez sobie z Iza herbatke z jaśminem. Najlepiej komponuje sie z zielona lisciasta herbata! Pycha! Jasmin jest przenoszony i podsuszany w mapie.
Rano budzi nas deszcz. Ale nie taki zwykly maly przelotny deszczyk jak juz nieraz bywaly, tylko zaslona deszczu jakby ktos lał z wiadra. Mijaja godziny a to paskudztwo nie odpuszcza. Niebo zasnute w sposob sugerujacy ze przez trzy dni nic sie nie zmieni. Kisimy sie troche w namiotach a potem przenosimy do wiat.
Rozpalamy w kominku, dlugo celebrujemy sniadanie, niektorzy pieka ziemniaki i boczek.
Namiotow nie skladamy, przynosimy je w calosci do wiaty zeby choc troche obeschly.
Jako ze eco zawsze zabiera na wyjazdy pilke to rozgrywamy krotki mecz. (pilka spisuje sie juz po raz drugi- to ta sama ktora w Mętnej przy swietlicy byla uzywana do siatkowki :) )
Pozniej, powoli i niechetnie, wypelzamy na deszcz, pocieszajac sie do Starego Bubla jest niedaleko i napewno bedzie tam sklep z jakims zadaszeniem. I napewno jakies nowe przygody wypelzna ku nam zza zamglonego horyzontu!
Przed Gnojnem mijamy miejsce gdzie chyba kiedys stal jakis dom. Po domu nie zostaly juz zaden slad. Jest tylko platanina zielonosci a wsrod tego kolorowe, wybitnie niepolne kwiaty.
Deszcz nie przestaje padac. W Gnojnie pod sklepem nie ma zadnego daszku. Lokujemy sie wiec we wiacie przystanku autobusowego, a dokladniej za przystankiem, coby spozywajacy jakies procenty nie padli ofiara nadgorliwych posterunkowych.
Poczyniamy tez rozne zakupy- tak wyglada plecak prawdziwego turysty! :-)
Dzis jest plan dotrzec do kolejnej wiaty nad Bugiem.
Przez wioske idziemy pod prad krow. Dziwne.. Zawsze mi sie wydawalo ze takie przepedy bydla sa rano albo wieczorem a nie ze w srodku dnia krowisie popylaja asfaltem.
Przykuwaja uwage domki z ganeczkami wycinanymi jak z koronki.
Na krancu wioski droga zmienia sie w jezioro.
Kolejna miejscowosc - Stary Bubel wita nas drewniana zabudowa
uroczymi okienkami
i sympatyczna zwierzyna, zarowno naziemna i futerkowa jak i pierzasta, ktora wlasnie buduje gniazdo i obserwuje nas z wysokosci szczytu dachu
Przystanki autobusowe sa tu szczelne , zaciszne i nawet na nocleg by sie mogly nadac.
W przydroznej zieleni kryje sie dawna cerkiewka, obecnie wykorzystywana jako kosciol.
Gdzies na wysokosci lesnego cmentarzyka skrecamy w boczniejsza droge w strone wsi Bubel-Łukowiska.
Za pierwszym podejsciem nie udaje sie znalezc wiaty w ktorej planowalismy zanocowac. W ekipie jakos nie ma woli jej szukania wiec tuptamy dalej.
Spora czesc mijanej wioski wyglada jak przeniesiona gdzies spod Wroclawia czy Krakowa kolonia wypasionych domkow jednorodzinnych. Dachowka na błysk, rozowa kosteczka, obowiazkowe tuje i trawa z rolki- obecne marzenie i dazenie wiekszosci naszych rodakow… Z jednego z domow wypada na droge mloda dziewczyna i zalewajac sie jadem drze na nas morde, ze na robienie zdjec okolicy trzeba miec pozwolenie. I cos tam jeszcze bredzi, ale staramy sie ją “olac cieplym moczem” gdyz nalezy do pokroju tych ludzi z ktorymi wogole nie ma kontaktu i jakakolwiek proba dyskusji ma takie same szanse powodzenia jak uczenie dzdzownicy tabliczki mnozenia.
Jednak i w tej wiosce mozna znalezc mile dla oka obrazki, a zapach drewna i beczenie owiec pozwala troche zapomniec o poziomie wrednosci niektorych pseudorozumnych istot.
We wszystkich mijanych wioskach dziki bez jest wlasnie w pelni kwitnienia, a tutejsze krzaki wrecz sie uginaja pod ciezarem puszystych baldachow.
Wszedzie dominuje ich zapach- jeden z moich ulubionych. Patrzac na te bzy troche odczuwam niepokoj- czy przypadkiem nie przekwitna zbyt szybko? czy jak wroce do domu to zdaze jeszcze zrobic z nich soki i nalewki? Bo taki wlasnie mam ambitny plan :-)
Suniemy w strone Bugu i blotnistymi drogami dochodzimy do granicy.
Wedlug mapy wzdluz rzeki prowadzi droga az do Janowa ale po ostatnich opadach przypomina to raczej bagno albo starorzecza w ktorych koryto rzeka jednak postanowila wrocic. Po kilku nieudanych probach sforsowania trzesawisk zgodnie odtrąbiamy odwrot.
Widok rozmoklych bagienek ktore jeszcze niedawno byly nadrzecznymi łakami niezbyt zacheca do prob rozstawiania na nich namiotu. Dlatego w kolejnej wsi, w Starych Buczycach postanawiamy rozpytywac w domach o mozliwosc noclegu np. w stodole. Pierwsze zostaja zagadane jakies nastolatki. Dziewczyny wogole swidruja w nas oczami jakbysmy byli przybyszami z zaswiatow. Zdaja sie one wogole nie rozumiec co do nich mowimy i o co pytamy. Ktoras z nich tylko bąka cos ze “jak turysci to sa tu agroturystyki”. Zapytany o stodole facet wskazuje nam sasiada posiadajacego takowa. Sasiad okazuje sie prowadzic agroturystyke a rzeczona stodola pod przykrywka drewnianych drzwi skrywa calkiem wypasne pokoje z lozkami, z posciela i bialymi dywanami ktore juz z daleka piszcza zalosnie na widok moich butow i plecaka.
Musze chyba zajrzec do slownika, bo wynika na to ze ostatnimi czasy slowo “stodola” musialo zmienic znaczenie.
Wychodzimy z wioski na rozmiękle pola.
Pytamy w ostatnim domu czy mozna rozbic namioty na pobliskiej łące. Gospodarze odradzaja nocleg na niej, mimo ze z drogi wyglada calkiem sucho to naprawde grzeznie sie tam w wodzie po kostki. Proponuja aby rozbic namioty w ich obejsciu. Pomysl wydaje sie dosc slaby- miejsca jest mało, ujada pies a namioty by musialy stanac pod samymi oknami wiec trzeba bedzie zachowywac sie cicho i o 22 isc spac jako ze ci ludzie normalnie jutro ida do pracy. Wiekszosci ekipy jakos sie nie usmiecha taki plan na wieczor wiec rozwazamy jednak ta bagnista łąke ale dajaca wiecej swobody.
Na tym etapie wylania sie jednak kolejny pomysl- w obejsciu stoi stary, nieuzywany od lat domek. To zmienia nasze podejscie do noclegu- od niecheci po bezgraniczny zachwyt!!! Cieplo, sucho, przestronnie i nikomu nie bedziemy przeszkadzac!
Domek ponoc obecnie sluzy jako skladzik i spizarnia.
Przemila gospodyni zaraz biegnie go troche ogarnac i posprzatac, mimo naszych zapewnien ze nie jest to potrzebne, bo nie jestesmy milosnikami sterylnej czystosci i nawet towarzystwo myszy czy pająkow jest dla nas rzecza zupelnie naturalna i codzienna.
Budynek okazuje sie byc najnormalniejszym domem- miejscem w ktorym mozna by zamieszkac od zaraz na stale. Duzy kaflowy piec, czynna kuchenka gazowa i towarzystwo dziesiatkowo sloikow z roznymi pysznosciami.
Dostajemy na kolacje dwa dzemy, tak pyszne ze czlowiek ma ochote wyjesc caly lyzka ze sloika.
Gospodyni przynosi tez nam wiadro cieplej wody oraz zacheca zeby zrobic uzytek z dziesiatek jaj rozlozonych na kuchennych ladach.
Wieczorem nasi gospodarze, (chyba Grzes i Gosia), wpadaja na krotka impreze i opowiadaj sporo ciekawych rzeczy o okolicy. Jest np. o gosciu o przezwisku Kleszcz. Koles ponoc nie cierpi aby go tak nazywac. Ksywka ta wbrew pozorom nie pochodzi od znanego pajęczaka. Ow obywatel ponoc kiedys sie “zakleszczyl” z pewna dziewczyna na tyle skutecznie ze samodzielne proby rozdzielenia sie nie wchodzily w gre. Zostalo wezwane pogotowie. Poszkodowanych bylo ciezko polozyc razem na noszach. Skonczylo sie na jakims zastrzyku rozluzniajacym miesnie. Ale barwna opowiesc poszla w swiat i ksywka sie przykleila ;) Ponoc koles ma ciezkie zycie i musi znosic rozne komentarze w stylu “ciekawe czy przenosisz grozne choroby”, “dobrze ze ci sie nie oderwala glowka”, “nastepnym razem posmaruj sie masłem” itp
W okolicy zyje tez dziadek ktory jezdzi bez koszulki po drewno do lasu rowerem , nawet sniezna zima. Inny dziadek nie ma nogi i opanowal jazde na rowerze krecac tylko jednym pedalem. Proteze trzyma wtedy na kierownicy i nią bije jak ktos mu podpadnie.
Poznajemy tez pouczajaca opowiesc o wioskowym kapusiu, ktory wszystko donosil na policje. Dlugo miejscowi nie mogli dojsc do tego skad mundurowi zawsze wiedza kto po kielonku wsiadl za kierownice, kto spozywa pod sklepem, kto podprowadzil z lasu metrowki. Jakis czas pozniej los sie na nim zemscil i sam trafil za kratki. A wspolwiezniowie bardzo nie lubia donosicieli i sami zastosowali wysoki wymiar kary... Obecnie wypuscili go warunkowo, chodzi w policyjnej “obrozy” na szyi, musi sie meldowac codziennie i jest pokorny jak baranek. Jak juz schodzi na tematy kryminalne to nasi gospodarze rozwazaja pewna historie z okolicy. Wedle orzeczenia sądu jakas babka z rejonu sie zasztyletowala, ponoc dzgnela sie sama nozem kilka razy, ale nikt z miejscowych nie daje temu wiary..
Schodzi tez na wspomnienia o dawnych nauczycielach. Mieli tu takiego jednego co go przezywali Byk i chowali mu siano do szuflady a pod krzeslo podstawiali strzelajace korki.
Nie sposob by nie przewinal sie temat nieodleglej stad Bialorusi. Ponoc 4 razy do roku, na rozne swieta koscielne, straz graniczna pozwala miejscowym podejsc do granicy i zobaczyc sie z rodzinami mieszkajacymi po drugiej stronie.
Jako ciekawostke dowiadujemy sie ze niedaleko w miejscowosci Zaborek jest krecony serial “Nie koniec swiata”. Ja pierwsze o nim slysze ale ponoc jest znany.
Impreze konczymy przed polnoca. Na tyle sie zagadalismy ze zapomnielismy o wspolnym zdjeciu na pamiatke :(
Zatem pozostaje jedynie utrwalic to przemile miejsce i nasz kolektyw.
Rano jak wstajemy to gospodarze sa juz dawno w pracy. Zgodnie z zaleceniem robimy sobie jajecznice z jaj w ilosci duzo.
W srodku w jajecznicy plywa kielbasa, ktora nam wczoraj ugotowala Gosia. Naprawde dawno nie spotkalismy tak goscinnych i serdecznych ludzi!
Polnymi drogami opuszczamy ta miła wies i kierujemy sie w strone Starego Pawłowa. Pogoda sie poprawia.
Sympatyczne wrazenie robi miejscowa cerkiewka.
Jeden maly budyneczek sluzy tu wiernym roznych wyznan. Sa rozne godziny odprawianych mszy i jakos mozna sie ze soba dogadac. I zadnemu fanatykowi nie przeszkadza ze odziana w chusty i dlugie woale Matka Boska stoi otoczona starymi ikonami i drzwiczkami carskich wrot. I kazda wspolnota dba o swiatynie i potrafi sie nią dzielic z innymi.
Docieramy do Janowa Podlaskiego. Przy ruchliwej asfaltowej drodze stoi stary, duzy dom. Chyba od lat juz nieuzywany i zapomniany. Ciezko nawet do niego podejsc bo stoi na skraju ulicy ktora smigaja auta w wielkim pedzie. Obok trwa remont chodnika a naprzeciwko rozlokowal sie jakis oblepiony reklamami markecik. Tylko ten dom zdaje sie tu nie pasowac, zawadzac wiec coraz bardziej ukrywa sie za krzakami i zapada w ziemie.
Zagladajac w zarosle pajeczynami okna przez chwile mam wrazenie ze widze odbicie piaszczystego spokojniego traktu po ktorym suna na targ furmanki a spod ich kol pierzcha domowe ptactwo…
W Janowie chyba byla jakas promocja na bialo-czerwone wience. Takie same dostali polscy zolnierze, Piłsudski i krasnoarmiejcy..
W miasteczku zwraca uwage tez wielki kosciol ktory widac ze wszystkich okolicznych wsi
a w rynku stoja fajne stare dystrybutory
Zagladamy w rozne zaulki w poszukiwaniu jakiejs lokalnej spelunki
Ale spelunki ni ma... wiec ostatecznie lądujemy w pizzerii. Tam tez podejmujemy decyzje o dalszym rozplanowaniu dnia. Eco, Pudel i Grzes ida obejrzec stadnine a my z Iza jedziemy stopem do Białej Podlaskiej. Stamtad tuptamy do Starego Sławacinka i dalej pod lasem do Porosiuków kolo ktorych zamierzamy zanocowac.
Mijamy sympatyczny most na rzece Krzna przy ktorym robimy dluzszy popas.
Przed sama wioska Porosiuki odnajdujemy wielka wiate, miejsce na ognisko i kąpiel. Z napisow na wiacie mozna wywnioskowac ze jest to jedno z nielicznych miejsc gdzie unijne pieniadze nie zostaly wsadzone w bloto. W odroznieniu od Bieszczad i Beskidu Niskiego z owej wiaty wolno korzystac. Mozna tu odpoczywac, spac, palic ognisko, spozywac posilki o kazdej godzinie dnia i nocy. Jest numer telefonu do opiekujacej sie tym miejscem babki i sugestia aby nocujac zaplacic 1 zl na konserwacje obiektu i wywoz smieci.
Dowiadujemy sie tez ze mozna wypozyczyc tu kajaki (wraz z dowozem) i posplywac sobie Krzną.
Jestem naprawde w niemalym szoku ze miejsce zupelnie nowe i opatrzone znienawidzonymi gwiazdkami moze byc az tak przyjazne. Jak widac nic na swiecie nie jest czarno-biale i wszystko zalezy od ludzi i ich dobrej woli.
Namiot rozbijamy w wiacie na drewnianych dechach pokrytych gruba warstwa piachu.
A rano wreszcie malaporcja nadrzecznych mgiel. Tym bardziej robi sie smutno na mysl o powrocie…
Stad juz suniemy prosto na stacje w Porosiukach. Stanowi ją wygrzany peron wsrod sosnowych zarosli.
Obok stoi opuszczony murowany dom z zarosnietym malowniczo ogrodem. Mozna by nawet spac przy samej stacji.
Oczyma wyobrazni widze juz jak wysiadamy na tej stacji. Z plecakami wyladowanymi jadłem i napojem, plikiem nowych map w rece , wzrokiem wbitym w horyzont i swiadomoscia tygodnia wolnej wedrowki przed soba. Pociag gwizdze i odjezdza.. Zostajemy my i Podlasie. Zarzucamy wiec na plecy ciezkie wory i suniemy na poludnie… to juz niebawem..
A poki co bydlecy wagon wiezie nas do domu..
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz