bubabar

środa, 1 kwietnia 2015

Ukraina - Bagna, piach i dużo piwa- czyli majowy wypad na Polesie cz.2 (2011)

Kolejnego dnia dalej suniemy droda w strone Lubieszowa. Zatrzymujemy ciezarowke , która wiezie na pace cielaka. Niestety nie chca nas zabrac, twierdzac , ze cielak może być dla nas niebezpieczny. Wielka szkoda!! A moglby to być niezapomniany stop! W wiosce Sudcze zatrzymuje się furmanka. Miejscowi mowia, ze nie mogą patrzec jak „biedne turusty” męcza się idac po upale i niosac plecaki. Nie mogą nas zawiesc daleko, ale kawalek przez wies- zawsze cos! Zabieraja mnie i toperza wraz z plecakami oraz plecak franka. Babka opowiada nam o pobliskim jeziorze oraz zacheca abysmy kiedys przyjechali do niej latem na wypoczynek. Zapisuje nam adres i rysuje mapke jak trafic do jej chałupy.

Z nastepnej wsi łapiemy już autobus do Lubieszowa. W miasteczku bez problemu odnajdujemy hotel „Mrija”. Wyczytałam gdzies na necie, ze wlasciciel obiektu organizuje rozne „ekskursje” dla turystow: spływy pychówkami i motorowkami, czy wyprawy na głuszcze. Niestety hotel okazuje się być zwyklym motelem dla tirowcow polozonym dość obrzydliwie przy glownej szosie do przejscia granicznego z Białorusia. Na domiar zlego ani wlasciciel ani jego zona się nie palą do organizowania czegokolwiek... No i nawet nie ma wolnych miejsc- acz mozemy rozbic namioty na trawniku za hotelem. Zawsze cos... ale zadna rewelacja... Zamawiamy żarcie i zastanawiamy się co dalej. Az tu nagle jak z nieba spada nam Michał- zapoznajemy go w hotelowej knajpce. Jest przewodnikiem warszawskiego biura podrozy „Horyzonty” i właśnie prowadzi wycieczke po Polesiu. Opowiada nam o wyprawie na gluszcze , których nie było tzn. maj to już za pozno na ogladanie tokowisk oraz o bani w niedalekiej wiosce Zarika. Wies ta lezy w malowniczych rozlewiskach rzeki Stochid, idzie się tam przez groble i wiszace mostki, a znajomy Michala- Wala ma tam banie. Jako ze wszyscy z ekipy podchodza entuzjastycznie do pomyslu skorzystania z bani, Michał dzwoni do Wali i uprzedza , ze będzie mial gosci. Ba! To nie koniec! Odwozi nas jeszcze busikiem az do kładki na Stochodzie! :-) Tak jak Michal robi na nas wrazenie osoby niezwykle sympatycznej, otwartej i uczynnej, z która chcialoby się spedzic jeszcze niejeden dzien, impreze i ognisko, tak reszta polskiej ekipy jest jakas nieco dziwna.. Nikt nie przychodzi się nawet z nami przywitac, przyłączyc do rozmowy, czy wychylic razem kielicha. Co ciekawe- na 9 osob z tej ekipy tylko jedna była chetna na skorzystanie z bani... Na pierwszy rzut oka interesuja ich tylko lubieszowskie prysznice, do których ustawiaja się w kolejce i o nich rozmawiaja.. Zegnamy się z Michałem i ruszamy przez rozlewiska w strone Zariki. Po drodze towarzyszy nam widok na łódki, kładki, szuwary i chylace się ku zachodowi slonce, przegladajace się w rozlewiskach wypełnionych rechotem żab.






Stawiamy namioty przy domku Wali i przy dzwiekach gitary czekamy na 22, wtedy będzie wolna bania!!!

A z tego pomostu skaczemy do starorzecza Stochodu jak się już upieczemy w bani!


Bania robi na mnie rewelacyjne wrazenie, lepsze niż ta na Krymie. Składa się z kilku pomieszczen. Jedno to bania wlasciwa, z półeczkami do siedzenia, piecem pełnym nagrzanych kamieni do polewania, kłebami pary i brzozowymi witkami, które moczymy w goracej wodzie i się ochoczo nawzajem okladamy :-) Jest goraco, duszno i niezmiernie pachnie roznymi wonnymi ziolami i wygrzanym drewnem. W drugim pomieszczeniu jest ciut chlodniej, ale nadal się nie zmarznie. Można zasiasc za stolem, na ktorym czeka na nas woda i wyjatkowa pyszna ziolowa herbata, której fusy pachna jak najpiekniejsza kwiecista łąka. Są tez rozniste talerze, które daja nam do myslenia, ze pewnie można było u Wali zarcie zamowic... Zjadlo by się teraz jakieś „miesko po polesku”, pieczone ziemniaczki albo pielmieni plywajace w masle.. :-( Tymczasem nie pozostaje nam nic innego jak pocieszac się miedowucha gryczana, która w warunkach sauny okazuje się być wyjatkowo wydajna ;) Gdy już czlowiek poczuje się zbyt upieczony, wybiega się truchcikiem na zewnatrz i chlup! z pomostu do wody. Do chlodnej wody Stochodu, w ktorek przeglada się ksiezyc, plywaja nenufary, pachnie wodorostem i woda az się trzęsie od żabich koncertow! Jakos nie umiem się przelamac , zeby tak od razu wskoczyc do zimnej wody. Najpierw wsadzam nogi, potem się ochlapuje i dopiero jakos stopniowo zanurzam w ciemne odmęty.. Jednak za ostatnim razem pomost jest już tak mokry od chlupotow i jak biegne to wpadam w poslizg, spadam z pomostu bokiem i razem z glowa nurkuje z wielkim pluskiem gdzies między trzcinami. I faktycznie- tak jest najlepiej!!!





Wypytujemy tez Wale o plywanie łódkami. Można, ale tylko na wioslach, bo teraz jest czas ochronny ze względu na tarło niektorych ryb. Motorowka nie wchodzi w gre.. Zatem odpada wycieczka na Prypec, bo nikomu przy zdrowych zmyslach nie będzie się chcialo tak daleko na wioslach ciagnac.. Bardzo wczesnym rankiem, gdy wychodze z namiotu do kibelka, wszedzie wogol sciela się cudowne mgly. Caly swiat wydaje się jakiś nierealny, jak fatamorgana , która zaraz, za sekunde zniknie i zostanie tylko w pamieci. Jak to dobrze, ze chodze do kibelka z aparatem :-)




Kolejnego dnia nadchodzi smutny czas pozegnan. Wcześniak, Jacek i Grzes nas opuszczaja.. Wczesniak z Jackiem jada do Kowla i gdzies tam w rejonie beda szukac miejsca po wiosce , w której niegdys mieszkala Jackowa babcia. Grzes musi wracac na wesele kuzyna. My z toperzem i frankiem ruszamy ku wsi Swałowicze. Kierowca autobusu z Lubieszowa dlugo nie może zrozumiec, ze chcemy bilet do wsi Szłapań. Chce nam sprzedac do Lubjazi, bo tam jest jezioro i tam jezdza turysci. W koncu udaje się kupic wlasciwy bilet, ale pol autobusu probuje nas przekonac, ze zle robimy. Ostatecznie tylko jakieś trzy babki przez pol drogi rozprawiaja o biednych turystach , którzy nie rozumieja ukrainskiego i przez to nie stosuja się do zyczliwych porad miejscowych i jak bardzo się rozczaruja jak wysiada w Szłapaniu a tam nie będzie jeziora ;) W Szłapaniu faktycznie jestesmy bezgranicznie rozczarowani.... Nie ma sklepu!! Zatem czeka nas nie tylko 12 km do Swałowiczow, ale jeszcze 5 do wsi Hocuń po zakupy.

Stopa nie udaje się zlapac, mijaja nas glownie furmanki z gnojowka. W Hocuniu szybkie zakupy, spotkanie z wyjatkowo namolnym menelkiem i sniadanie zjadamy na rozdrozu pod drzewem. Dalsza droga do Swałowiczów jest upiorna- zdaje się nie mieć konca. Zwirowa, szeroka droga, po bokach jakieś zagajniki. I przez 10km tak samo, jakby się stalo w miejscu, tylko jakas taśma zwijala się spod nog. Zaduch, kąsajace komary i wijaca się wsrod zarosli droga jak wykuta rynna. Zakret w lewo, zakret w prawo, dluga prosta, komar z lewej, komar z prawek, 5 komarow w nosie i oczach.. A Swałowiczow wciąż nie widac... mam nieodparte wrazenie, ze droga idzie w kółko, a w tym miejscu już byliśmy chwile temu.

Po pewnym czasie jednak los okazuje się łaskawy i nas uwalnia z zapętlonej drogi- na horyzoncie pojawia się wies.. Pierwszy rzuca się w oczy cmentarzyk na piaszczystej wydmie, bardzo kolorowo przyozdobiony.


Dalsza część wsi wyglada zupelnie jak skansen- karpacka Libuchora może się schowac!! Przynajmniej co drugi dom i prawie kazda stodola są kryte strzecha, wokół studzienne żurawie. W powietrzu unosin się zapach kwitnacych bzow i sadow. Do tego piaszczyste wygrzane drogi, gdzie woz zapada się po ośki a obok leniwie rozlewajaca się Prypeć.










Zagaduje nas piorąca kobieta mowiac , ze turysci zawsze rozbijaja namioty za wsia na gorce. Wioska ta okazuje się mieć jedna wyrazna ceche rozniaca ja od zagubionych w bagnach Komor- o jej istnieniu wiedza turysci i ich obecnosc nie budzi tu zdziwienia. Przyjezdza tu latem jakas babka z Krakowa, jakiś Tomasz, dziś przemknal busik pelen warszawiakow (zapewne to ci od Michała). Miejscowi wiedza, ze turysta fotografuje ptaki i stare domy, stawia namiot na gorce i kąpie się w Prypeci. Nie mamy szans wykazac się orginalnoscia ;) O wiosce dowiedzieli się już i bogaci Kijowianie. Gdzieniegdzie stawiaja sobie dacze, albo przerabiaja stare chalupy. Niestety zakup domu przez przybysza z miasta zwykle jest rownoznaczny z wycięciem w pień sadu i pachnacych bzów.. Niektorzy widac staraja się zachowac drewniany klimat wioski, stawiajac np. ciekawe wyplatane płotki... Jednak na okna już im fantazji nie starcza...

Wody nabieramy przy domu u babuszki, dostepu do którego broni „autostrada mrówek”. Studnia jest tu niezwykle gleboka , a woda przejrzysta i pyszna. Dziadek zapewnia o czystosci wody „bo filtrowana przez piasek”.

Babcia opowiada , ze we wsi nie kupi już mleka, zostaly tylko 2 krowy.. Wspomina tez dawne czasy, gdy nie było drogi a dzieci plywaly łodkami do szkoly. Dziś droga jest, ale dzieci juz nie ma.. Mimo, ze wokół tyle bocianow.. Maja gniazdo prawie na kazdej chalupie, wysiaduja ochoczo jajka, klekotaja... ale już się zepsuly- dzieci nie przynosza.. ;)



Franek troche wyrywa do przodu i spotyka wyjatkowo niesympatycznego goscia. Przed chalupa siedzi sobie trzech takich gburow, popijaja i graja w karty. Widzac samotnego turyste zaczynaja pokrzykiwac, ze dalej isc nie wolno, ze zabronione, ze trzeba zaplacic itp. Gdy okazuje się , ze jest nas więcej , facet spuszcza z tonu i na pytanie „czemu nie można dalej?”, tylko macha ręką, ze „mozna , mozna” i glupkowato się smieje.. Dowcipnis zakichany się znalazl.. Idziemy więc dalej, ale niesmak troche pozostal.. Namioty , jak przystalo na turyste, stawiamy na gorce z niesamowitym widokiem na Prypec. Wokól sosnowy las pylący mlodymi szyszkami, piachy, piachy i widok az hen! Na bialoruska strone, gdzie tylko lasy ,bagna i dzika pustka.



Przy ostatnim domu spotykamy kociaka i szczenię. Piesek zdecydowanie cierpi na ADHD,jest wszedzie!! Biega, skacze, popiskuje, przewraca się , koziołkuje, warczy, podgryza, nastawia się do glaskania, ociera nam się o nogi i wiesza u nogawek, caly czas wydajac radosne szczeknięcia. Jego radosne podejscie do swiata nie omija i kotka- który bedac 5 razy mniejszy nie zawsze podchodzi tak samo radosnie do szamotaniny ostrych psich zabkow. Kociak ratunku przez zaduszeniem czy rozszarpaniem w zabawie szuka na plocie, który niestety jest troche chybotliwy i kociak raz po raz spada. A na dole już czeka psinka merdajac ochoczo ogonkiem! Probujemy więc znalezc jakieś bezpieczne miejsce na posadzenie kota, ale o to nie tak latwo.



Odciagamy więc uwage psiaka od puszystej zabawki, co konczy się tym ze piesek biegnie za nami.. Nastepuje więc rzucanie się po namiocie, szarpanie sznurkow, wyrywanie śledzi, rozwłóczanie smieci. Zainteresowanie naszym obozem czasem przerywa pogon za motylkiem, ptaszkiem albo zdziwienie odglosem toperzowego dzwoneczka. Probujemy szczeniaka odprowadzic, odniesc, przepędzic, wystraszyc- na próżno.. W koncu pojawia się wlasciciel zaniepokojony brakiem psa w obejsciu. Niestety okazuje się nim nasz „dowcipny znajomy”... Widac, ze w szczeniaka jest wpatrzony jak w slonce i mu się bardzo nie podoba, ze przyszedl za nami. Probuje nas tez przekonac , zebysmy zlozyli namioty i poszli spac do niego, bo u niego się spi „w poscieli”. Kilka razy opowiada , ze do niego latem przyjezdza z Krakowa mercedesem Tomasz. Na „mercedesem” kladac najwiekszy nacisk. Chce nam tez sprzedac jakiś „sunduk” albo zabrac do lasu na biale grzyby. Glownie chce zabrac gdzies mnie bez kolegow i robi do mnie jakieś glupie miny. Oburza się , ze nie rozumie jak rozmawiamy ze soba oraz ze nie chcemy nigdzie z nim łazic. Robi na nas coraz bardziej niemile wrazenie i naprawdę cieszymy się niezmiernie jak w koncu idzie w cholere. Jakos wybitnie mu źle patrzylo z kaprawych oczek.. Zatem kolacje konczymy sami, patrzac jak plywaja łodki, szumia trzciny i zmrok zapada nad Prypecią. Ranek wstaje upalny- grzechem byloby się nie wykąpac w rzece. Woda dość mulista i mętna, ale chyba czysta, bo zyja w niej cale stada dorodnych pijawek. Temperatura wody jeszcze mocno majowa i dalej od brzegu dosyć mocny prąd. Przed kąpielą upewniam się jeszcze w która strone Prypeć płynie, a dokladniej czy znajdujemy się przed czy za czarnobylska zoną ;)



Wypluskani zbieramy się powoli do powrotu. Po niebie ciagna ciemne chmury i zaraz jak nic nam doleje.. We wiosce odkrywamy jeszcze tajemniczy grób. Samotny , za gospodarstwem, w polu. Czemu nie z innymi na cmentarzu? Otoczony plotkiem, ze zbutwialym krzyzem. Brak tabliczki informujacej kto tam lezy i od kiedy. I nikogo wokół zeby spytac..

Zaraz za wsia zaczyna lać. Na szczescie udaje się nam zlapac stopa- uaza, ktorym jedzie jakiś mundurowy i zawiezie nas do samego Lubieszowa! Po drodze zbacza z drogi , zeby nam pokazac jezioro Lubjaź. Rzeczywiście miejsce sympatyczne: zruinowane kołchozy, pasące się konie i wielka tafla jeziora. Widac jakieś wyspy, łódeczki- warto by tu kiedys wrocic.

W Lubieszowie łapiemy autobus do Łucka. Leje caly czas. Mijamy bagniste rzeki, wioski, korki spowodowane przez stada krów czy dworcowa kure- samobójce.


W Łucku osiedlamy się w „kimnatach widpoczynku” na dworcu autobusowym. Recepcja w przechowalni bagazu, przyćmione swiatlo i kręty ,zagracony korytarzyk sugeruja wielki klimat, ale pokoje już niestety po remoncie- zostaly tylko stare kontakty i kaloryfery. Babka , u której się kwaterujemy chowa zgrabnym ruchem nasze paszporty do szuflady, twiedzac , ze „odda jutro”. Jakos zwykle spisywali tylko dane a paszport wracal do nas.. Troche tak dziwnie łazic wieczorem po miescie bez dokumentow, ale coz zrobic? Grunt, zeby jutro oddala.. bo nie mamy nawet zadnego potwierdzenia.. A jutro już inna babka na porannej zmianie... I szukaj wiatru w polu... Odwiedzamy w miescie dwie przydworcowe knajpki, kupujemy rozne trunki i biełomory. Wieczorem konsumujemy nabyte kahory ogladajac lokalne wydanie „Mam talent”. Zwraca uwage chlopak , który potrafi się poruszac jak robot. Rano jedziemy do Lwowa elektriczkami, z przesiadka w Sapiżance.


Pociag w Łucku jest potwornie nabity. Tłum tworza glownie emeryci, którzy zmierzaja na swoje dacze w okolicach Ławrowa. Poczatkowo gadamy z facetem, który pochodzi spod Lubieszowa, więc dokladnie zna tereny po których wedrowalismy. Facet ze zdziwieniem mowi, ze my tu niby przyjechalismy szukac lokalnego kolorytu i przyrody a pijemy coca-cole? Czemu nie kwas albo sok brzozowy? Robi mi się tak strasznie glupio, ze najchetniej bym się schowala pod ławke.. A na cole nie moge patrzec jeszcze przez tydzien.. Gość opowiada , ze ow sok brzozowy jest tu bardzo popularny, jako miejscowy przysmak i lekarstwo na oczyszczenie organizmu. Ponoc w co drugiej wsi nacina się brzozy, podstawia naczynia i zbiera cenny płyn. Az dziwne, ze nie spotkalismy się tu z owym sokiem ani razu. Przysiada się tez babka opowiadajaca o wyjazdach do rodziny do Zamościa, uprawianiu dzialki czy zaletach trzymania w domu psow i kotow. Wogole to ¾ tego pociagu jedzie na dzialki. Kazdy ciagnie ogromna torbe, a w niej kwiatki, sadzonki owocowych drzewek, kawalki szklarni, skladane krzeselka czy kielbase na wieczorne ognisko. Jezdza tak codziennie, cale dnie spedzajac na sloncu, wsrod przyrody, kopiac w ziemi i dogladajac plonow- „bo ziemia to zycie”. Mowia, ze mlodych ciagnie tylko do miejskiego zgielku, ale po 60tce to czlowiek zaczyna pragnac kontaktu z natura, ciszy i wiejskiej sielanki. Doznaje szoku- siedzaca obok mnie babka ma 8 letnia prawnuczke, a wyglada na gora 60 lat! Kilka osob nas już zaprasza na swoje dzialki, zawile tlumaczac jak dojsc do ich domku, a nie wpasc w szpony innego goscinnego sasiada. W Ławrowie pociag pustoszeje..

Dalej przesiadka, Lwow, nasza ulubiona knajpa, gdzie barmanka chyba zaczyna nas już kojarzyc. W marszrutce do Szegini dochodzi do kłotni między grupka polskich turystow a miejscowymi kobietami. Turysci polskim zwyczajem otwieraja wszystkie okna robiac niesamowity przeciag, co przeszkadza miejscowym. Pol drogi wyrywaja sobie z rąk okienne uchyty. Wybitnie jestem za babkami- raz, ze tez nie lubie jak mi wieje, a dwa, ze czuje wyrazna niechec do tej grupki rodakow , traktujacych miejscowych z wyrazna pogarda i wyzszoscia. Zreszta ciekawe skad ta roznica- ze w Polsce takie umilowanie otwartych okien, a na Ukrainie wrecz przeciwnie? Na ukrainskim przejsciu pusto, za to na polskim tlum. Wyglada na kilka godzin czekania, więc już prawie rozsiadam się na plecaku, ale „mrowki” pokrzykuja do pogranicznikow: „Tu wasi turysci, z plecakami, wpuscie ich bokiem! Otworzcie im drzwi, oni nie przejda przez bramke”. Straznik wyjatkowo daje się namowic, wpuszcza nas, a z okazji skorzystalo tez kilka sprytniejszych „mrowek” wpychajac się bokiem bez kolejki. Dziś jakos dokladna kontrola, każą otwierac plecaki, grzebia w srodku, jak za dawnych lat. Ja oczywiscie nie zglaszam zadnych papierosow, przeciez nie pale.. Na smierc zapomnialam o moich biełomorach! A celniczka je oczywiscie znajduje.. ;)Przekonana , ze przewoże ich więcej zaglada nawet do menazek i kubkow. Sprawe ratuja ukrainskie prezerwatywy, które znalazlam 2 lata temu w pociagu Odessa- Lwów w moim worku z posciela. Od tego czasu już chyba 5 razy jechaly na Ukraine i wracaly zapomniane gdzies na dnie kieszonki plecaka. Celniczka pyta: „co w tej kieszeni”, więc ja jej na to, ze „rzeczy osobiste”. „Tak? Na pewno nie... Pewnie biełomory, proszę otworzyc”. Wypada pogniecione pudelko, celniczka robi się cala czerwona, a w tle slychac komentarze, chichoty i radosne okrzyki mrowek :) Na tym się konczy kontrola. W spiworze tym razem moglam przewiezc XIII wieczne ikony ;) Mamy tez okazje ogladac bardzo smutna scene.. Już za polska kontrola jedna z babek uderza o cos siatka.. Rozbija się butelka z wodka.. Trzask, charakterystyczny zapach i smuga plynu cieknacego po podlodze.. I ten bezgraniczny smutek w oczach... Zmarnowany kurs.. Dzisiejszy dzien nie wyjdzie na plus.. A potem już tylko dlugi, monotonny, nocny powrot przez Polske.. Musimy wygladac odrazajaco bo mamy caly przedzial dla siebie :) zatem spi się wygodnie :) A na Polesie trzeba wrocic- i to najlepiej w tym samym skladzie, bo ekipa tym razem dopisala wyjatkowo!!Kolejnego dnia dalej suniemy droda w strone Lubieszowa. Zatrzymujemy ciezarowke , która wiezie na pace cielaka. Niestety nie chca nas zabrac, twierdzac , ze cielak może być dla nas niebezpieczny. Wielka szkoda!! A moglby to być niezapomniany stop! W wiosce Sudcze zatrzymuje się furmanka. Miejscowi mowia, ze nie mogą patrzec jak „biedne turusty” męcza się idac po upale i niosac plecaki. Nie mogą nas zawiesc daleko, ale kawalek przez wies- zawsze cos! Zabieraja mnie i toperza wraz z plecakami oraz plecak franka. Babka opowiada nam o pobliskim jeziorze oraz zacheca abysmy kiedys przyjechali do niej latem na wypoczynek. Zapisuje nam adres i rysuje mapke jak trafic do jej chałupy.

Z nastepnej wsi łapiemy już autobus do Lubieszowa. W miasteczku bez problemu odnajdujemy hotel „Mrija”. Wyczytałam gdzies na necie, ze wlasciciel obiektu organizuje rozne „ekskursje” dla turystow: spływy pychówkami i motorowkami, czy wyprawy na głuszcze. Niestety hotel okazuje się być zwyklym motelem dla tirowcow polozonym dość obrzydliwie przy glownej szosie do przejscia granicznego z Białorusia. Na domiar zlego ani wlasciciel ani jego zona się nie palą do organizowania czegokolwiek... No i nawet nie ma wolnych miejsc- acz mozemy rozbic namioty na trawniku za hotelem. Zawsze cos... ale zadna rewelacja... Zamawiamy żarcie i zastanawiamy się co dalej. Az tu nagle jak z nieba spada nam Michał- zapoznajemy go w hotelowej knajpce. Jest przewodnikiem warszawskiego biura podrozy „Horyzonty” i właśnie prowadzi wycieczke po Polesiu. Opowiada nam o wyprawie na gluszcze , których nie było tzn. maj to już za pozno na ogladanie tokowisk oraz o bani w niedalekiej wiosce Zarika. Wies ta lezy w malowniczych rozlewiskach rzeki Stochid, idzie się tam przez groble i wiszace mostki, a znajomy Michala- Wala ma tam banie. Jako ze wszyscy z ekipy podchodza entuzjastycznie do pomyslu skorzystania z bani, Michał dzwoni do Wali i uprzedza , ze będzie mial gosci. Ba! To nie koniec! Odwozi nas jeszcze busikiem az do kładki na Stochodzie! :-) Tak jak Michal robi na nas wrazenie osoby niezwykle sympatycznej, otwartej i uczynnej, z która chcialoby się spedzic jeszcze niejeden dzien, impreze i ognisko, tak reszta polskiej ekipy jest jakas nieco dziwna.. Nikt nie przychodzi się nawet z nami przywitac, przyłączyc do rozmowy, czy wychylic razem kielicha. Co ciekawe- na 9 osob z tej ekipy tylko jedna była chetna na skorzystanie z bani... Na pierwszy rzut oka interesuja ich tylko lubieszowskie prysznice, do których ustawiaja się w kolejce i o nich rozmawiaja.. Zegnamy się z Michałem i ruszamy przez rozlewiska w strone Zariki. Po drodze towarzyszy nam widok na łódki, kładki, szuwary i chylace się ku zachodowi slonce, przegladajace się w rozlewiskach wypełnionych rechotem żab.






Stawiamy namioty przy domku Wali i przy dzwiekach gitary czekamy na 22, wtedy będzie wolna bania!!!

A z tego pomostu skaczemy do starorzecza Stochodu jak się już upieczemy w bani!


Bania robi na mnie rewelacyjne wrazenie, lepsze niż ta na Krymie. Składa się z kilku pomieszczen. Jedno to bania wlasciwa, z półeczkami do siedzenia, piecem pełnym nagrzanych kamieni do polewania, kłebami pary i brzozowymi witkami, które moczymy w goracej wodzie i się ochoczo nawzajem okladamy :-) Jest goraco, duszno i niezmiernie pachnie roznymi wonnymi ziolami i wygrzanym drewnem. W drugim pomieszczeniu jest ciut chlodniej, ale nadal się nie zmarznie. Można zasiasc za stolem, na ktorym czeka na nas woda i wyjatkowa pyszna ziolowa herbata, której fusy pachna jak najpiekniejsza kwiecista łąka. Są tez rozniste talerze, które daja nam do myslenia, ze pewnie można było u Wali zarcie zamowic... Zjadlo by się teraz jakieś „miesko po polesku”, pieczone ziemniaczki albo pielmieni plywajace w masle.. :-( Tymczasem nie pozostaje nam nic innego jak pocieszac się miedowucha gryczana, która w warunkach sauny okazuje się być wyjatkowo wydajna ;) Gdy już czlowiek poczuje się zbyt upieczony, wybiega się truchcikiem na zewnatrz i chlup! z pomostu do wody. Do chlodnej wody Stochodu, w ktorek przeglada się ksiezyc, plywaja nenufary, pachnie wodorostem i woda az się trzęsie od żabich koncertow! Jakos nie umiem się przelamac , zeby tak od razu wskoczyc do zimnej wody. Najpierw wsadzam nogi, potem się ochlapuje i dopiero jakos stopniowo zanurzam w ciemne odmęty.. Jednak za ostatnim razem pomost jest już tak mokry od chlupotow i jak biegne to wpadam w poslizg, spadam z pomostu bokiem i razem z glowa nurkuje z wielkim pluskiem gdzies między trzcinami. I faktycznie- tak jest najlepiej!!!





Wypytujemy tez Wale o plywanie łódkami. Można, ale tylko na wioslach, bo teraz jest czas ochronny ze względu na tarło niektorych ryb. Motorowka nie wchodzi w gre.. Zatem odpada wycieczka na Prypec, bo nikomu przy zdrowych zmyslach nie będzie się chcialo tak daleko na wioslach ciagnac.. Bardzo wczesnym rankiem, gdy wychodze z namiotu do kibelka, wszedzie wogol sciela się cudowne mgly. Caly swiat wydaje się jakiś nierealny, jak fatamorgana , która zaraz, za sekunde zniknie i zostanie tylko w pamieci. Jak to dobrze, ze chodze do kibelka z aparatem :-)




Kolejnego dnia nadchodzi smutny czas pozegnan. Wcześniak, Jacek i Grzes nas opuszczaja.. Wczesniak z Jackiem jada do Kowla i gdzies tam w rejonie beda szukac miejsca po wiosce , w której niegdys mieszkala Jackowa babcia. Grzes musi wracac na wesele kuzyna. My z toperzem i frankiem ruszamy ku wsi Swałowicze. Kierowca autobusu z Lubieszowa dlugo nie może zrozumiec, ze chcemy bilet do wsi Szłapań. Chce nam sprzedac do Lubjazi, bo tam jest jezioro i tam jezdza turysci. W koncu udaje się kupic wlasciwy bilet, ale pol autobusu probuje nas przekonac, ze zle robimy. Ostatecznie tylko jakieś trzy babki przez pol drogi rozprawiaja o biednych turystach , którzy nie rozumieja ukrainskiego i przez to nie stosuja się do zyczliwych porad miejscowych i jak bardzo się rozczaruja jak wysiada w Szłapaniu a tam nie będzie jeziora ;) W Szłapaniu faktycznie jestesmy bezgranicznie rozczarowani.... Nie ma sklepu!! Zatem czeka nas nie tylko 12 km do Swałowiczow, ale jeszcze 5 do wsi Hocuń po zakupy.

Stopa nie udaje się zlapac, mijaja nas glownie furmanki z gnojowka. W Hocuniu szybkie zakupy, spotkanie z wyjatkowo namolnym menelkiem i sniadanie zjadamy na rozdrozu pod drzewem. Dalsza droga do Swałowiczów jest upiorna- zdaje się nie mieć konca. Zwirowa, szeroka droga, po bokach jakieś zagajniki. I przez 10km tak samo, jakby się stalo w miejscu, tylko jakas taśma zwijala się spod nog. Zaduch, kąsajace komary i wijaca się wsrod zarosli droga jak wykuta rynna. Zakret w lewo, zakret w prawo, dluga prosta, komar z lewej, komar z prawek, 5 komarow w nosie i oczach.. A Swałowiczow wciąż nie widac... mam nieodparte wrazenie, ze droga idzie w kółko, a w tym miejscu już byliśmy chwile temu.

Po pewnym czasie jednak los okazuje się łaskawy i nas uwalnia z zapętlonej drogi- na horyzoncie pojawia się wies.. Pierwszy rzuca się w oczy cmentarzyk na piaszczystej wydmie, bardzo kolorowo przyozdobiony.


Dalsza część wsi wyglada zupelnie jak skansen- karpacka Libuchora może się schowac!! Przynajmniej co drugi dom i prawie kazda stodola są kryte strzecha, wokół studzienne żurawie. W powietrzu unosin się zapach kwitnacych bzow i sadow. Do tego piaszczyste wygrzane drogi, gdzie woz zapada się po ośki a obok leniwie rozlewajaca się Prypeć.










Zagaduje nas piorąca kobieta mowiac , ze turysci zawsze rozbijaja namioty za wsia na gorce. Wioska ta okazuje się mieć jedna wyrazna ceche rozniaca ja od zagubionych w bagnach Komor- o jej istnieniu wiedza turysci i ich obecnosc nie budzi tu zdziwienia. Przyjezdza tu latem jakas babka z Krakowa, jakiś Tomasz, dziś przemknal busik pelen warszawiakow (zapewne to ci od Michała). Miejscowi wiedza, ze turysta fotografuje ptaki i stare domy, stawia namiot na gorce i kąpie się w Prypeci. Nie mamy szans wykazac się orginalnoscia ;) O wiosce dowiedzieli się już i bogaci Kijowianie. Gdzieniegdzie stawiaja sobie dacze, albo przerabiaja stare chalupy. Niestety zakup domu przez przybysza z miasta zwykle jest rownoznaczny z wycięciem w pień sadu i pachnacych bzów.. Niektorzy widac staraja się zachowac drewniany klimat wioski, stawiajac np. ciekawe wyplatane płotki... Jednak na okna już im fantazji nie starcza...

Wody nabieramy przy domu u babuszki, dostepu do którego broni „autostrada mrówek”. Studnia jest tu niezwykle gleboka , a woda przejrzysta i pyszna. Dziadek zapewnia o czystosci wody „bo filtrowana przez piasek”.

Babcia opowiada , ze we wsi nie kupi już mleka, zostaly tylko 2 krowy.. Wspomina tez dawne czasy, gdy nie było drogi a dzieci plywaly łodkami do szkoly. Dziś droga jest, ale dzieci juz nie ma.. Mimo, ze wokół tyle bocianow.. Maja gniazdo prawie na kazdej chalupie, wysiaduja ochoczo jajka, klekotaja... ale już się zepsuly- dzieci nie przynosza.. ;)



Franek troche wyrywa do przodu i spotyka wyjatkowo niesympatycznego goscia. Przed chalupa siedzi sobie trzech takich gburow, popijaja i graja w karty. Widzac samotnego turyste zaczynaja pokrzykiwac, ze dalej isc nie wolno, ze zabronione, ze trzeba zaplacic itp. Gdy okazuje się , ze jest nas więcej , facet spuszcza z tonu i na pytanie „czemu nie można dalej?”, tylko macha ręką, ze „mozna , mozna” i glupkowato się smieje.. Dowcipnis zakichany się znalazl.. Idziemy więc dalej, ale niesmak troche pozostal.. Namioty , jak przystalo na turyste, stawiamy na gorce z niesamowitym widokiem na Prypec. Wokól sosnowy las pylący mlodymi szyszkami, piachy, piachy i widok az hen! Na bialoruska strone, gdzie tylko lasy ,bagna i dzika pustka.



Przy ostatnim domu spotykamy kociaka i szczenię. Piesek zdecydowanie cierpi na ADHD,jest wszedzie!! Biega, skacze, popiskuje, przewraca się , koziołkuje, warczy, podgryza, nastawia się do glaskania, ociera nam się o nogi i wiesza u nogawek, caly czas wydajac radosne szczeknięcia. Jego radosne podejscie do swiata nie omija i kotka- który bedac 5 razy mniejszy nie zawsze podchodzi tak samo radosnie do szamotaniny ostrych psich zabkow. Kociak ratunku przez zaduszeniem czy rozszarpaniem w zabawie szuka na plocie, który niestety jest troche chybotliwy i kociak raz po raz spada. A na dole już czeka psinka merdajac ochoczo ogonkiem! Probujemy więc znalezc jakieś bezpieczne miejsce na posadzenie kota, ale o to nie tak latwo.



Odciagamy więc uwage psiaka od puszystej zabawki, co konczy się tym ze piesek biegnie za nami.. Nastepuje więc rzucanie się po namiocie, szarpanie sznurkow, wyrywanie śledzi, rozwłóczanie smieci. Zainteresowanie naszym obozem czasem przerywa pogon za motylkiem, ptaszkiem albo zdziwienie odglosem toperzowego dzwoneczka. Probujemy szczeniaka odprowadzic, odniesc, przepędzic, wystraszyc- na próżno.. W koncu pojawia się wlasciciel zaniepokojony brakiem psa w obejsciu. Niestety okazuje się nim nasz „dowcipny znajomy”... Widac, ze w szczeniaka jest wpatrzony jak w slonce i mu się bardzo nie podoba, ze przyszedl za nami. Probuje nas tez przekonac , zebysmy zlozyli namioty i poszli spac do niego, bo u niego się spi „w poscieli”. Kilka razy opowiada , ze do niego latem przyjezdza z Krakowa mercedesem Tomasz. Na „mercedesem” kladac najwiekszy nacisk. Chce nam tez sprzedac jakiś „sunduk” albo zabrac do lasu na biale grzyby. Glownie chce zabrac gdzies mnie bez kolegow i robi do mnie jakieś glupie miny. Oburza się , ze nie rozumie jak rozmawiamy ze soba oraz ze nie chcemy nigdzie z nim łazic. Robi na nas coraz bardziej niemile wrazenie i naprawdę cieszymy się niezmiernie jak w koncu idzie w cholere. Jakos wybitnie mu źle patrzylo z kaprawych oczek.. Zatem kolacje konczymy sami, patrzac jak plywaja łodki, szumia trzciny i zmrok zapada nad Prypecią. Ranek wstaje upalny- grzechem byloby się nie wykąpac w rzece. Woda dość mulista i mętna, ale chyba czysta, bo zyja w niej cale stada dorodnych pijawek. Temperatura wody jeszcze mocno majowa i dalej od brzegu dosyć mocny prąd. Przed kąpielą upewniam się jeszcze w która strone Prypeć płynie, a dokladniej czy znajdujemy się przed czy za czarnobylska zoną ;)



Wypluskani zbieramy się powoli do powrotu. Po niebie ciagna ciemne chmury i zaraz jak nic nam doleje.. We wiosce odkrywamy jeszcze tajemniczy grób. Samotny , za gospodarstwem, w polu. Czemu nie z innymi na cmentarzu? Otoczony plotkiem, ze zbutwialym krzyzem. Brak tabliczki informujacej kto tam lezy i od kiedy. I nikogo wokół zeby spytac..

Zaraz za wsia zaczyna lać. Na szczescie udaje się nam zlapac stopa- uaza, ktorym jedzie jakiś mundurowy i zawiezie nas do samego Lubieszowa! Po drodze zbacza z drogi , zeby nam pokazac jezioro Lubjaź. Rzeczywiście miejsce sympatyczne: zruinowane kołchozy, pasące się konie i wielka tafla jeziora. Widac jakieś wyspy, łódeczki- warto by tu kiedys wrocic.

W Lubieszowie łapiemy autobus do Łucka. Leje caly czas. Mijamy bagniste rzeki, wioski, korki spowodowane przez stada krów czy dworcowa kure- samobójce.


W Łucku osiedlamy się w „kimnatach widpoczynku” na dworcu autobusowym. Recepcja w przechowalni bagazu, przyćmione swiatlo i kręty ,zagracony korytarzyk sugeruja wielki klimat, ale pokoje już niestety po remoncie- zostaly tylko stare kontakty i kaloryfery. Babka , u której się kwaterujemy chowa zgrabnym ruchem nasze paszporty do szuflady, twiedzac , ze „odda jutro”. Jakos zwykle spisywali tylko dane a paszport wracal do nas.. Troche tak dziwnie łazic wieczorem po miescie bez dokumentow, ale coz zrobic? Grunt, zeby jutro oddala.. bo nie mamy nawet zadnego potwierdzenia.. A jutro już inna babka na porannej zmianie... I szukaj wiatru w polu... Odwiedzamy w miescie dwie przydworcowe knajpki, kupujemy rozne trunki i biełomory. Wieczorem konsumujemy nabyte kahory ogladajac lokalne wydanie „Mam talent”. Zwraca uwage chlopak , który potrafi się poruszac jak robot. Rano jedziemy do Lwowa elektriczkami, z przesiadka w Sapiżance.


Pociag w Łucku jest potwornie nabity. Tłum tworza glownie emeryci, którzy zmierzaja na swoje dacze w okolicach Ławrowa. Poczatkowo gadamy z facetem, który pochodzi spod Lubieszowa, więc dokladnie zna tereny po których wedrowalismy. Facet ze zdziwieniem mowi, ze my tu niby przyjechalismy szukac lokalnego kolorytu i przyrody a pijemy coca-cole? Czemu nie kwas albo sok brzozowy? Robi mi się tak strasznie glupio, ze najchetniej bym się schowala pod ławke.. A na cole nie moge patrzec jeszcze przez tydzien.. Gość opowiada , ze ow sok brzozowy jest tu bardzo popularny, jako miejscowy przysmak i lekarstwo na oczyszczenie organizmu. Ponoc w co drugiej wsi nacina się brzozy, podstawia naczynia i zbiera cenny płyn. Az dziwne, ze nie spotkalismy się tu z owym sokiem ani razu. Przysiada się tez babka opowiadajaca o wyjazdach do rodziny do Zamościa, uprawianiu dzialki czy zaletach trzymania w domu psow i kotow. Wogole to ¾ tego pociagu jedzie na dzialki. Kazdy ciagnie ogromna torbe, a w niej kwiatki, sadzonki owocowych drzewek, kawalki szklarni, skladane krzeselka czy kielbase na wieczorne ognisko. Jezdza tak codziennie, cale dnie spedzajac na sloncu, wsrod przyrody, kopiac w ziemi i dogladajac plonow- „bo ziemia to zycie”. Mowia, ze mlodych ciagnie tylko do miejskiego zgielku, ale po 60tce to czlowiek zaczyna pragnac kontaktu z natura, ciszy i wiejskiej sielanki. Doznaje szoku- siedzaca obok mnie babka ma 8 letnia prawnuczke, a wyglada na gora 60 lat! Kilka osob nas już zaprasza na swoje dzialki, zawile tlumaczac jak dojsc do ich domku, a nie wpasc w szpony innego goscinnego sasiada. W Ławrowie pociag pustoszeje..

Dalej przesiadka, Lwow, nasza ulubiona knajpa, gdzie barmanka chyba zaczyna nas już kojarzyc. W marszrutce do Szegini dochodzi do kłotni między grupka polskich turystow a miejscowymi kobietami. Turysci polskim zwyczajem otwieraja wszystkie okna robiac niesamowity przeciag, co przeszkadza miejscowym. Pol drogi wyrywaja sobie z rąk okienne uchyty. Wybitnie jestem za babkami- raz, ze tez nie lubie jak mi wieje, a dwa, ze czuje wyrazna niechec do tej grupki rodakow , traktujacych miejscowych z wyrazna pogarda i wyzszoscia. Zreszta ciekawe skad ta roznica- ze w Polsce takie umilowanie otwartych okien, a na Ukrainie wrecz przeciwnie? Na ukrainskim przejsciu pusto, za to na polskim tlum. Wyglada na kilka godzin czekania, więc już prawie rozsiadam się na plecaku, ale „mrowki” pokrzykuja do pogranicznikow: „Tu wasi turysci, z plecakami, wpuscie ich bokiem! Otworzcie im drzwi, oni nie przejda przez bramke”. Straznik wyjatkowo daje się namowic, wpuszcza nas, a z okazji skorzystalo tez kilka sprytniejszych „mrowek” wpychajac się bokiem bez kolejki. Dziś jakos dokladna kontrola, każą otwierac plecaki, grzebia w srodku, jak za dawnych lat. Ja oczywiscie nie zglaszam zadnych papierosow, przeciez nie pale.. Na smierc zapomnialam o moich biełomorach! A celniczka je oczywiscie znajduje.. ;)Przekonana , ze przewoże ich więcej zaglada nawet do menazek i kubkow. Sprawe ratuja ukrainskie prezerwatywy, które znalazlam 2 lata temu w pociagu Odessa- Lwów w moim worku z posciela. Od tego czasu już chyba 5 razy jechaly na Ukraine i wracaly zapomniane gdzies na dnie kieszonki plecaka. Celniczka pyta: „co w tej kieszeni”, więc ja jej na to, ze „rzeczy osobiste”. „Tak? Na pewno nie... Pewnie biełomory, proszę otworzyc”. Wypada pogniecione pudelko, celniczka robi się cala czerwona, a w tle slychac komentarze, chichoty i radosne okrzyki mrowek :) Na tym się konczy kontrola. W spiworze tym razem moglam przewiezc XIII wieczne ikony ;) Mamy tez okazje ogladac bardzo smutna scene.. Już za polska kontrola jedna z babek uderza o cos siatka.. Rozbija się butelka z wodka.. Trzask, charakterystyczny zapach i smuga plynu cieknacego po podlodze.. I ten bezgraniczny smutek w oczach... Zmarnowany kurs.. Dzisiejszy dzien nie wyjdzie na plus.. A potem już tylko dlugi, monotonny, nocny powrot przez Polske.. Musimy wygladac odrazajaco bo mamy caly przedzial dla siebie :) zatem spi się wygodnie :) A na Polesie trzeba wrocic- i to najlepiej w tym samym skladzie, bo ekipa tym razem dopisala wyjatkowo!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz