bubabar

środa, 25 marca 2015

Ukraina - Gorgany (2011)

Wyjazd rozpoczynamy pakując się do pociagu Wrocław- Lwów. Z resztą ekipy- czyli Piotrkiem i Krzyśkiem mamy się spotkac we Lwowie. Jednak póznym wieczorem okazuje się, ze nie zdążyli na planowane połączenie w Krakowie, na nasz pociąg już nie ma biletów, siedzą w Przemyslu i ogolnie są w „czarnej d...”. Nasz pociag przejezdza przez Przemyśl jakos w nocy, więc myśle, ze co szkodzi popytac obsługe czy by ich jakos nie przemycili do Lwowa w swojej kabinie albo w korytarzu. Nasz prowadnik, Stiopa, kręci troche nosem, drapie się za uchem, posapuje, mruczy ale w końcu stwierdza, ze wszystko się da, ale oczywiscie nie za darmo. Ostatecznie chłopaki w Przemyślu zostaja ulokowani w słuzbowym przedziale. Przychodzi jeszcze kierownik pociągu i podkreslajac swoja funkcje kasuje chlopakow jeszcze na 10zl. Drugiej prowadnicy tez nie podoba się , ze się kręce po korytarzu zamiast spać i gadam z chłopakami, każe mi wracac do przedziału: „bo niedługo będzie granica”. A minę to ma taka jakby też planowala na dodatkowych pasazerach ubić jakiś swoj wlasny interes ;) Tym samym stawiamy się we czwórke rano we Lwowie :) dobrze, ze jechały ukrainskie wagony bo z Polakami to by chyba nie było szans na powodzenie takiej akcji! Przy dworcu zabrakło pradu we wszystkich knajpkach więc nasze plany soliankowo- pierozkowe spełzaja na niczym. Można się pocieszac jedynie dobrym, lokalnym piwem. Kolejnym naszym miejscem przesiadkowym jest Iwano-Frankiwsk. Odwiedzam tam kibelek , gdzie od progu uderza iście niekibelkowy zapach. Przywodzi na myśl raczej indyjskie sklepy albo szkolne wycieczki, gdzie w kazdym pokoju za pomoca wonnych kadzidełek tłumiło się inne, niepożądane zapachy roznoszące się w powietrzu ;) Na sciance międzykabinowej stoi dymiacy patyczek roznoszący wokół aromat jakiegos drzewa sandałowego (i jednoczesnie malowniczo kopcący na sufit ;)

Na dworcu autobusowym jakos nie zauważam krawęznika, spadam z niego a przygniatana ponad 20 kg plecakiem nie jestem w stanie złapac równowagi , rozlega się nieprzyjemne „chrup” w nodze :( Na tym etapie przepuszczamy autobus do Kałusza i ogladam noge... Niby się rusza, ale boli jak szlag przy kazdym krzywym stąpnieciu no i puchnie... Pierrr*** pech- dlaczego w pierwszy dzien? Dlaczego ja zawsze muszę sobie zrobic jakas glupią krzywde? Rozumiem skrecic noge po wyczerpujacej wycieczce na ruchomym, śliskim gorganie w czasie deszczu- ale na dworcu w centrum wojewodzkiego miasta?? :( Nie pozostaje nic innego jak owinac noge mocno bandażem i dowlec się do autobusu.. A w głowie szumią same złe mysli i łzy cisna się do oczu- jest slonce, jest fajna ekipa, jest czas, jest klimatyczny plan, przed nami łany ukrainskich dzikich gór- i co teraz będzie z nasza wyprawa? W Kałuszu odnajdujemy miła knajpkę na parterze wieżowca, malutka, niepozorna a zarcie bardzo dobre.

Marszrutka do Osmołody, która podjezdza jest chyba 3 razy za mala w stosunku do ilosci chcących się zalapac na podroz pasazerow. Jeszcze przed odjazdem jakas babka wszczyna zamieszanie w marszrutce, bo kierowca nie ma apteczki a jej jest pilnie potrzebna. Okazuje się , ze jej corka biegnac na przystanek wywalila się jak dluga i troche się poobijala. Ech... jakiś pechowy ten dzisiejszy dzien.. Piotrek dokopuje się do swojej apteczki i wspomaga babke woda utleniona i plastrami. Jak się pozniej okazuje jest to Julia, która wraz z mezem prowadzi w Osmołodzie pensjonat „Arnika”. Mimo totalnych roznic w światopogladzie dosyć sympatycznie nam się rozmawia po drodze. Julia często jezdzi do Polski, bardzo lubi Wrocław i jego galerie handlowe. W ostatnim miesiacu jezdzila tez na jakieś warsztaty w Ustrzykach, gdzie ucza się od naszych prowadzenia agroturystyki. Ciekawe, czy już się nauczyli , ze turyste w ubłoconych butach trzeba wyrzucac za drzwi na zbity pysk, nie przyjmowac nikogo na mniej niż trzy noclegi i wpuszczac pod dach tylko tych , którzy dokonywali telefonicznej rezerwacji pol roku wczesniej i koniecznie uiscili zaliczke.. A może to dopiero następna lekcja będzie? Na jesieni Julia znow jedzie na warsztaty do Ustrzyk... Opowiada nam tez o gorganskich chatkach- tej na Matachowie, która jest z roku na rok w coraz gorszym stanie oraz chatce pod Mołoda, trudnej do odnalezienia, ale bardzo przyjemnej, zadbanej i dobrze zaopatrzonej. Zaprasza nas tez w podziece na kawe, ale chyba nie skorzystamy gdyż planujemy raczej poszukac jakiegos jedzenia. Autobus do Osmołody z Kałusza jedzie 3 godziny. W koncu ma do pokonania ok 60 km, wyboista, czesciowo naruszona przez powodzie droga. Niestety w ciagu calej podrozy nie jest przewidziany żaden postoj na kibelek. Mnie udaje się skorzystac z 5 min postoju w Broszniw Osada, acz czeka mnie przepchniecie się przez stojacy w calej marszrutce tłum ludzi i bagazu, a następnie dogalopowanie do knajpy ze skrecona noga i powrot... uffff, poczekali... I nawet cud- nikt z dzikiego tłumu nie zajał mojego miejsca- „bo tam diewuszka siedziala”.. Marszrutka podskakuje na wybojach a przez tylne niedomykajace się drzwi i dziury w dachu wpada ja tumany kurzu i pyłu. Zaczyna drapac w oczy , chrzęścic w zębach, pokrywac cienka warstwa nasze plecaki- a padajace z szyber-dachu promienie słonca przepieknie się rozszczepiaja na jego drobinach.

Po drodze mijamy mostek pełen wspomnien- to tu przed niespełna dwu laty rozsypała się skodusia, tu spalismy w rowie, tam zbieralismy srubki z asfaltu, tam Walerka biegł do lasu po drut... Czy cos się tu zmienilo? Nie mamy czasu się przyjrzec bo marszrytka żwawo niesie nas dalej. Nagle w marszrutce na przystanku krzyk! Zaginał kotek! Mały kotek! Ciezko szukac jak ścisk taki, ze szpilke ciezko wsadzic.. W koncu go znajdujemy, pod siedzeniem- pluszowa zabawka. A maly wlasciciel kotka macha nam radosnie łapką gdy odjezdzamy... W Osmołodzie kafe zamkniete więc udajemy się pod sklep, gdzie wyhacza nas Sasza, legitymujacy się jako lokalny przedstawiciel gorskiej ratowniczej służby. Przedstawia nam koniecznosc registracji w jego biurze i jedna osobe z dokumentem zabiera ze soba. Biuro miesci się w drewnianym, pietrowym budynku, który zawsze miałam za opuszczony. Mroczne wnętrze, skrzypiące podłogi, wszechobecne kable, które już chyba nigdzie nie prowadza. Duzy, stalowy klucz otwiera nam drzwi milego pokoju, którego sciany wylozone są mapami i zdjeciami z okolicznych gor. Sasza wyciaga duza ksiege o pożółkłych, nadgryzionych przez czas kartach. Ponoc wpisuja tu marszruty turystow od lat 80 tych (dziwne, ze jakos wczesniej nigdy na nią nie trafilam). W koncu w ksiazce ląduje i mój numer paszportu oraz trasa Osmołoda- Synewir, która Sasza przewiduje na 3 dni ;) Ogolnie bardzo przeprasza, ze mnie tu sciagnal, ale ponoc ostatnie dwa przypadki jakie im zafundowali polscy turysci, zachecily ich do takiego dzialania. Jeden to taki, ze turystka z Krakowa złamala noge na Grofie i potem probowala wystapic do lokalnej ratowniczej sluzby o odszkodowanie, bo nikt jej nie uprzedzil, ze w gorach pozna jesienia jest niebezpiecznie i nie było informacji na dole, ze szlaki są oblodzone. Drugi to jakiś mlody chlopaczek z zachodniej Polski, który nawiał z domu i znalezli go w rejonie Ihrowca. I oboje nie byli spisani w magicznej ksiazce w Osmołodzie- i Sasza mial przez nich klopoty... Pokazuje mi też rozne mapy i zdjecia okolic, co chwile wypytujac czy na pewno mamy wlasciwy sprzet do gorskich wycieczek, orientujemy się w terenie , czy wiemy , ze w Gorganach latwo się zgubic, ze nie należy wychodzic w gory w zła pogode, albo jak jakiś uczestnik ma problemy ze zdrowiem.. I tu jakos przykuwa jego uwage moja noga- nawet się pyta czy mnie przypadkiem nie boli, bo jakos tak dziwnie chodze... Oczywiscie zapewniam, ze wszystko w porzadku ;) Gadamy chyba z godzine- az toperz zaczal mnie szukac. W sklepie kupujemy piekielnie drogie ziemniaki- 15 UAH za kilogram! Nie wiem co się stalo na Ukrainie z tymi ziemniakami!! Następnie udajemy się na pole namiotowe na zakrecie, gdzie stawiamy namioty, zasiedlamy jedna wiate oraz robimy wielkie ognicho.

Jest akurat weekend więc obozuja tu tez dwie grupki miejscowych- jedni biegaja po lesie z piła spalinowa a drudzy z maczetą ;) Ci z piła są bardziej groźni – przyjechali autem więc robia dyskoteke z pola namiotowego. Muzyka umck umck bum bum niesie się po calym lesie. Ostatecznie w nocy przenosimy namioty w las, bo tu nie ma szansy zmrużyc oka.. Cala noc tez slychac nieludzkie ,bulgoczace wrzaski dwoch panienek z tej ekipy, które chyba w ten sposob chca podkreslic swoja atrakcyjnosc. Nie udalo nam się na Polesiu trafic na tokowiska głuszczow – to tu mamy przeglad innych odglosow godowych ;)))) Rano budzi nas deszcz.. Probujemy przeczekac, ale wraz z upływem czasu zawleka się coraz bardziej. Wszyscy są dosyć załamani, a ja w cichości ducha niezmiernie się ciesze ta pluchowata pogoda... Jest szansa, ze dziś nigdzie nie pojdziemy i noga troche wydobrzeje :)) W mokrym namiotach zle się spedza caly dzien więc uderzamy do knajpy! Z charczacego, ciagle gasnacego telewizora pod sufitem puszczaja moje ulubione „Biełyje rozy” :) a babka przyrządza nam makaron z parówka i biała kapusta.

Poznajemy tez miejscowego leśniczego Dimę, który mowi, ze dba o porządek, sprawdza czy pole biwakowe nie jest zasmiecone, narzeka , ze nie ma jeszcze grzybow i cos chyba zgubil w lesie i tego szuka- ale czego? Mowi dosyć niewyraznie i nie wszystko jestesmy w stanie zrozumiec..

Po drodze zaczepia nas tez Sasza-ratownik, chwalac nasza odpowiedzialnosc, ze nie poszlismy w gory w tych potokach deszczu. Poleca tez ostatnie gospodarstwo przy szlabanie, aby tam kupic mleko, ser czy ziemniaki. Faktycznie są tam tansze niż w sklepie, gratis dostajemy jeszcze sól malowniczo zawinieta w gazete oraz zielona cebulke i koperek.

Można tu także zanocowac jakby kto chcial- dużo taniej i sympatyczniej niż w lokalnych pensjonatach. W ulewnym deszczu rozpalamy dymiace ognisko i owinieci w nieprzemakalne ubranka brodzimy w błotnistym igliwiu piekąc ziemniaki, degustujemy lokalne wina i słuchamy opowiesci Piotrka o czasach wojska..

Rano wita nas slonce. Przychodzi babka, od której kupowalismy ziemniaki- oddac 5 hrywien, bo wczoraj nie miala wydac.. Że tez jej się chcialo isc taki kawal.. Niesamowita jest uczciwosc tutejszych starszych ludzi.. Noge obwiązuje bandażem jak mocno się da- idzie się nawet dobrze, ale drętwieje jak się stoi.. Ale coz robic? Pełzniemy doliną i dosyć szybko łapiemy stopa- gruzawik do zwózki drewna , taki z dzwigiem. Nie bardzo jest się gdzie dogodnie trzymac, w podlodze jest dziura , w której widac pracujace ogromne turbiny silnika. Najbardziej jednak mam obawe, zeby nieruchoma łapa dzwigu się nie obluzowala na jakims wertepie i nie zaczela tańczyc na wszystkie strony. Jedziemy tylko do Mszany. Wokoł jak okiem sięgnąć lasy, gory, potoki.. i inne gruzawiki :) czasem przemknie jakas ublocona po dach niwa.



Podejscie na Mołodą początkowo okropnie strome. Wokół liczne ślady po wycince drzew, okorowane pnie, stosy gałezi, zryte drogi zwózkowe.. Patrzac na okoliczne góry widac jakby slady pazurów, zdrapujacych fragmenty gęsto porastajacych stoki lasow.

Planujemy dziś dotrzec do leśnej chatki polożonej między Mołodą a Jajkiem Perehińskim. Zgodnie z mapa skrecamy w sciezke, która zaraz zanika. Idziemy dość dlugo klucząc po bezdrozu i zaroslach , rozgladajac się wszedzie- chatki nie ma..



Zrezygnowani postanawiamy już poddac się i wracac. Może za wczesnie skrecilismy? Może tej chatki wcale nie ma? Już wracamy gdy nagle zza drzewa wyłania się postac. Zdziwienie nie ma granic- takie spotkanie! Na gorganskim zboczu, z dala od szlaku, ba! nawet sciezki tu nie ma.. Spotkany osobnik okazuje się być samotnie wedrujacym polskim turysta- przedstawia się jako Tadeusz z Torunia. Co jeszcze bardziej zdumiewajace- wita mnie stwierdzeniem: „A ja cie znam! Jestes może buba?” :) jak się okazuje również szuka chatki! Więc jak dwie niezalezne ekipy czegoś szukaja to to musi gdzies być! :) Dochodzimy do malowniczej polany calej zarosnietej wysokim szczawiem i łopianami- brodzimy w nich po pas!



Chatka okazuje się nie być na polanie tylko dalej w lesie, jest tak dobrze ukryta , ze chlopaki prawie na nia wpadaja. W chatce otwarte jest tylko jedno pomieszczenie- reszta zamknieta na głucho. W dostepnym pokoiku jest jednak wszystko czego potrzeba- fajny piec, podest do spania, jakieś krzesla, poleczki, wieszaki. Jest nawet troche naczyn kuchennych.


Gadamy dlugo przy winku- o wyjazdach na Ukraine w latach 90 tych- zapadla mi w pamiec jedna opowiesc- o babci z Rafajłowej , która przez dlugie lata trzymala podarek od Tadeusza- małe mydełko.. O alpinizmie, wspinaczach co mimo licznych wypadkow nie zrezygnowali z niebezpiecznej pasji, ksiazkach Kruszony, turystach ze wschodu, którzy potrafia sobie radzic w trudnych warunkach, urokach studiowania 20 lat temu czy lesnych, bezobslugowych chatkach.. Szczegolnie podoba mi się opowiesc o chatce pod Parenkami. Jest tam nieopodal niej wodospad, gdzie można usiasc na skalnym krzesle w lodowatej wodzie.. Obrzęd ten uwazany jest za pasowanie na prawdziwego „gorgańczyka”.

Probujemy tez rozpalic ognisko, ale niemilosiernie dymi. Mamy troche obawy, ze jeszcze kogoś to zwabi, a tu w koncu rezerwat.. Ot taki uraz z Polski, ze czlowiek się boi wlasnego cienia.. Ogolnie ludzi spotykamy przez cala gorska część wyjazdu niewiele- 3 turystow i jednego pasterza.. Pogłowie napotkanych zywych istot powiekszaja za to konie, krowy, owce... i sprytne , chatkowe myszy. Śpimy chyba do 10 po czym postanawiamy wrocic do wydeptanej sciezki prowadzacej na Mołoda. Jednak jakos nie umiemy pojść ta sama droga co wczoraj. Wbijamy się w zbocze troche za wysoko, podchodzimy az pod granice kosówki, którą jak wiadomo nie idzie się najlepiej. Schodzimy więc nizej wkraczajac w świat ogromnych paproci, spróchniałych pni, korzeni o fantazyjnych ksztaltach i innych przedstawicieli lokalnego chaszcza.



Gdy odnajdujemy sciezke- zegnamy się z Tadeuszem, on schodzi w dól.. Może kiedys znow spotkamy się gdzies zupelnym przypadkiem na karpackim bezdrożu? :) Pogoda średnia ,ale co najwazniejsze nie pada. Widoki tez nawet jakieś są.



Na jednym szczycie, tam gdzie trianguł – niespodzianka! Chłopaki zatykają flage :)


Na wlasciwym szczycie totalna mgła...

Parę razy toperz przenosi mi plecak przez odcinek gorganu bo nie bardzo jestem w stanie isc z ta noga po ruszajacych się kamulcach.. Na przełeczy pod Jajkiem Ilemskim kilka dzikich koni i smutny obrazek. W kilka drzew wielkimi ćwiekami powbijano szlakowskazy i proekologiczne odezwy o koniecznosci zabierania smieci po biwaku i czasie rozpadu roznych surowcow.. Po tabliczkach spływa gęsto żywica, jak to mawiał mój dziadek „pachnące łzy i krew drzew”.. Acz jestem pewna, ze większość szanownych gorganskich znakarzy widząc wyciete na drzewie nożem „kocham Jolke” zaraz zakrzyknie „Wandalizm!!!” Przerażająca jest wzglednosc tego swiata... Na samej tylko przeleczy okaleczono w ten sposob 5 drzew... :(

Idziemy dalej na połonine Hycza. Droga to jedna breja błota i konskich odchodów. Na Hyczy wielka polana a na niej miła chatka. W srodku troche brudno- chyba mieszkal tu kiedys baca razem z łowieckami. Na podłodze sporo pozostalosci po łowieckach (i nie mam na mysli wełny ;) ) Piec dymi straszliwie, zeby się nie zadusic trzeba trzymac otwarte drzwi. Krzysiek wymysla fajne zamkniecie do pieca.


Miejsce z woda jest nawet oznaczone na mapie i tabliczką w terenie. W rzeczywistosci okazuje się błotnista młaką, gdzie widac dużo sladow po koniach ( i nie tylko są to slady kopyt ;) ) można jednak wysłuchac, ze troche wyzej strumyczek troche płynie. Toperz wykopuje jamkę gdzie gromadzi się woda i można ją nabierac po pół kubeczka, ale latwo ja zmącic. 3 butelki napelniamy chyba poltorej godziny. W trakcie zbierania wody meszki chcą nas zjesc zywcem. W chatce rozpijamy butelczyne medowej z percem (tak wiem, jestesmy nienormalni, targalismy ja z Osmołody ;) ) Gawedzimy o tym i owym oraz wspominamy rozne krymskie potrawy jakie bysmy teraz chetnie zjedli: czeburieki, lepioszki, dyńki, arbuzy, pomidory itp.

Spac kładziemy się pozno. Piec zalewamy „kobylanka”- bo tak nazwalismy bogata w rozne nawozy wode bijaca w błotnistych zrodlach Hyczy. Zasypiajac mysle , zeby nie zapomniec nakarmic jutro tutejszej myszy, o której wspominal Tadeusz. Piotrek i Krzysiek chyba cierpią na bezsennosc! Budza nas kolo 7 szczękaniem garnków! My bysmy chetnie jeszcze z dwie godzinki pospali. Probujemy uciec na łąke z karimatami, ale tam już na nas czekaja krwiożercze meszki :( Potem przychodza do chatki 4 konie z dzwoneczkami na szyi. Karmimy je chlebem, który nam się troche porozgniatał w plecaku. Toperz się martwi, zeby mu nie zjadły suszacych się na łące butow. Ostatecznie koniki robia się coraz bardziej śmiałe, wchodza do sieni i zaczynaja podskubywac spiwory.



Dalej idziemy w dół ściezka przypominajaca koński trakt. Na polance Kruhłe Młaki ładne widoczki na okolczne szczyty. I kolejna porcja dzikich konikow :)


W lesie udaje mi się uratowac żuka , który topi się w kałuży. Taki fajny, z kolorowym, mieniacym się w słoncu pancerzykiem. Schodzimy do cudnej doliny przed wsia Słoboda- miejsce spotkania dwóch chlupoczących potoczkow, wygrzane ogromne kamienie, kilka dogodnych miejsc na rozbicie namiotow. My z toperzem zostajemy nad szemrząca woda oddajac się blogiej sielance, wygrzewajac stare kosci i pluskajac do woli. Wreszcie jakiś cieplejszy dzien.

Chłopaki schodza do wsi do sklepu i poszukac jakiejs knajpy. Nie ma ich kilka godzin- już się zastanawiamy czy poszli w gory albo ich cos pożarło. Zasiegu nie ma.. Wracaja chyba po 5 godzinach- knajpa okazala się być dopiero w turystycznym przysiolku kolo jez. Synewirskiego. Wieczorem tradycyjnie ognisko, jakieś piwko... Miejsce, gdzie planowalismy rozbic namioty okazuje się być jednym z pastwisk dzikich koni. Raz po raz stadko sobie radosnie przegalopowuje przez ten skrawek łaki. Boimy się, zeby nas nie stratowaly w nocy więc budujemy wokół namiotu zeribę :))) Z ławek, pieńków, kolczastych gałezi, fragmentow dawnego płotu. Grunt, zeby rozpedzone konie nie wpadły w namioty, a tak może wpadna w zeribę, zobacza , ze jest jakas przeszkoda i ominą.. albo choc zwolnia galop.. Byle tylko nie wpadły na pomysl z przeskakiwaniem- ale na to nie mamy już żadnego wplywu ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz