bubabar

środa, 25 marca 2015

Armenia cz.7 - W strone Aragatsa (2013)

Dzis opuszczamy okolice Goris i suniemy na prawie przeciwlegly kraniec Armenii- do wioski Biurakan pod Aragatsem. Czarny mercedes znajomego Nadii- Samuela podjezdza w umowione miejsce czyli do zatoczki drogi kolo Diabelskiego Mostu. Auto jest ogromne- udaje sie upakowac prawie wszystkie bambetle do bagaznika, nic nie trzymamy na kolanach, tylko toperz siedzi po turecku na swoim plecaku. Samuel twierdzi ze nie przepada za mercedesami- kupil to auto tylko jako "sluzbowe", ze wzgledu na duzy bagaznik i komfort przewozonych pasazerow. Sam gustuje raczej w marce BMW i na wlasne potrzeby ma w domu drugi samochod. Z wielka nostalgia wspomina tez swoja czarna wołge, ktora jezdzil wiele lat. Sprzedal ja niedawno jakiemus pasjonatowi z Petersburga. Twierdzi ze dla wolgi to wyszlo na lepsze- on nie mial czasu ani kasy inwestowac w rozne renowacje i konserwacje starych mechanizmow, a teraz "jego" wolga wygrywa ponoc jakies konkursy dla starych aut na dalekiej polnocy. Opowiada tez duzo o swojej rodzinie i zyciu w Armenii. Miedzy innymi o pracy- ze niekoniecznie w jego kraju zarabia sie mniej niz na zachodzie i ze jak ktos jest zaradny i pracowity to wcale nie musi emigrowac za granice czy szukac szczescia w wielkim miescie. Samuel nie lubi duzych miast. Owszem - czasem chetnie pojedzie na zakupy do Moskwy, albo spotkac sie w knajpie z przyjaciolmi w Erewaniu, ale pobyt w stolicach dluzszy niz dwa dni ogromnie go męczy. Zawsze chetnie wraca do swojego miasteczka wsrod gor, do Goris, gdzie powietrze jest swiezsze, czas plynie wolniej, ludzie sa przyjazniejsi i dzieci lepiej sie hoduja. Po drodze chcemy kupic wino na przydroznym bazarze. Samuel sie krzywi, ze ponoc te wina sa wzmacniane spirytusem i zawozi nas do "winozawodu" w Areni. Obsluga fabryczki widac dobrze go zna. Zabieraja nas do piwniczki pelnej omszalych beczek i zakurzonych butelek oraz raz po raz nalewaja pelne kielichy do degustacji lokalnych trunkow.




A jest co degustowac- wino z granatow, z brzoskwin , z winogron oczywiscie tez. Sa tez owocowe wodki. Ciezko podejmowac tu trafne wybory. Kazde wino jest pyszne. Robimy troche zapasow- w aucie jest jeszcze miejsce aby to jeszcze upchac. Nie wiem jak my z tym wszystkim wyjdziemy na Aragats, ale teraz sie jeszcze tym nie martwimy. Fajnie ze jest tu mozliwosc zakupienia wina w plastikowych butelkach- zawsze kilka kilo mniej szkla na plecach Po drodze odwiedzamy Noravank. Od poczatku pobytu w Armenii prawie wszyscy spotykani miejscowi pytali: "A w Noravanku byliscie? Nie? to musicie tam pojechac, tam jest super." No to w koncu jedziemy. Do klasztoru prowadzi droga przy ktorej wznosza sie pionowe skały. Dolina z poczatku jest bardzo waska a przez to mroczna i wilgotna.




Pozniej stopniowo sie rozszerza a skaly przybieraja kolor zupelnie czerwony. Jakos na zdjeciach to nie wyszlo, ale te skaly naprawde mialy kolor cegly, jakby lekko wpadajacej w fiolet.


Na jednej z takich skał siedzi klasztorek.






Wokol klebi sie straszny tlum. Dominuja japonscy turysci (to jest niesamowite ze istnieja ludzie ktorzy robia wiecej zdjec ode mnie! ;) ) oraz weselne orszaki Ormian. Mlode pary modla sie, kupuja golebie oraz pozuja w slubnych szatach na tle gor i budowli. Dzis jest swieto narodowe wiec jest bardziej tłoczno niz zwykle To auto jest najlepszym podsumowaniem klimatu panujacego dzis w Noravanku.

Jednoczesnie mam 100% pewnosci ze wieczorem i o poranku wyglada tu inaczej.. Ze przyjezdzajac tu na nocleg moglibysmy miec wspomnienia jak z przełeczy Sulema, Spitakavoru czy Diabelskiego Mostu. Pewnie wystarczy tez pojsc ciut dalej dolina lub wspiac sie na ktores z czerwonych wzgorz aby natychmiast wpasc w inny swiat. Bo wszyscy kłebiacy sie wokol klasztorku ludzie nie maja czasu aby pojsc dalej, zeby przysiasc i zagapic sie na skałe, wszyscy przyjechali tu zaliczyc Noravank, odhaczyc "byłem tu" i gnac dalej.. Niestety dzis my tez jestesmy jednymi z nich... Zatem tym razem nie zobaczymy dzikich kóz z zagietymi rogami o ktorych opowiadal nam Samuel.. Jedziemy dalej przez stepowe falujace gory, gdzieniegdzie usiane przysiolkami czy wypasami, ale w duzej mierze jednak bezludne..

Mijamy przydrozne groby polaczone z miejscami biesiadnymi

Zatrzymujemy sie na jednej z wiekszych stacji benzynowych. Samuel mowi ze nie lubi tankowac "w polu", tylko woli miejsca "porzadne".

Przy stacji jest sklepik. Mozna kupic cos do jedzenia, napoje, jakies drobiazgi do auta. Sa tez trawiaste warkocze zwiniete w wianki. Pachna dosyc aromatycznie. Nazywa sie to aweluk. Robi sie z tego napar ktory jest ponoc bardzo zdrowy dla nerek. Pozostale po naparze "fusy" nalezy wysuszyc, pokroic i usmazyc z cebulka. Mozna to potem zjesc np. w jajecznicy, jako dodatek do makaronu z serem albo po prostu na chlebie. Oczywiscie nabywamy aweluka :-)



W calej okolicy ludzie na potege susza siano. Stogi przewyzszaja domy i sa doslownie wszedzie! Raz po raz mijamy gruzawiki wożace istne wieze z siana!



Po drodze mijamy kilka scenek zapadajacych w pamiec. - Wyladowana wołga złapala gume. Cale wnetrze wypakowane jest arbuzami, melonami, papryka, bakłazanami. Bagaznik jest tak pelny ze sie nie domyka. Na dachu konstrucja z dwumetrowej wysokosci skrzyn. Obok stoi chlopak z podnosnikiem w rece i drapie sie w glowe. - Dwoch dziadkow siedzi na skrzyniach z lokalnymi napisami i gra w nardy na tle wielkiego napisu coca-cola. - Mijamy gruzawik- wywrotke pelny winogron. Jakos sciaga to wzrok- pasowalyby tam kamienie, wegiel, piasek, ale winogrona? Nigdy nie widzialam tak duzo winogron naraz!

Samuel opowiada nam tez o gorze nad przemyslowym miasteczkiem Zod. Mieszka tam na szczycie pustelnik. Zbudowal sobie tu dom 25 lat temu. Facet mial trzy zony, wszystkie zmarly. Jedna na raka, druga w zginela w wypadku, trzecia sie powiesila. Od tego czasu gosc zdziwaczal i odłaczyl sie od swiata. Czasem odwiedzaja go turysci, nie strzela do nich, pogada, poczestuje ale ponoc nie przepada za ludzmi i lepiej sie mu nie narzucac, bo czasem bywa nieprzewidywalny.

Kawalek dalej przy drodze jest grob ormianskiego poety. Pisal wiersze przeciwko ustrojowi w ZSRR. Dostawal ponoc kilka upomnien by zaczal pisac o przyrodzie lub milosci, a gdy nie przynosilo to skutku przypadkiem rozjechal go gruzawik.. Samuel opowiada nam tez ze czasem lubi podpuszczac turystow, ktorych wozi i obserwowac ich reakcje. W tym celu np. udaje ze zasypia w czasie jazdy. Najpierw ziewa przez pewien czas donosnie, a potem opuszcza glowe i zamyka to oko od strony pasazera. Innym razem podjechal autem blisko straganu przy drodze, gdzie sprzedaje jego przyjaciel, wystawil reke przez szybe i ukradl jablko. Probowal nim potem poczestowac turystow. Ponoc w obu przypadkach reakcje przewozonych osob byly dosyc gwaltowne ;) Przed Erewaniem wjezdzamy na jedna z niewielu ormianskich nizin. Pola uprawne, sady, przydrozny handel i wielki masyw Araratu zamykajacy horyzont.

Samuel opowiada ze Ararat tylko od tej strony jest taki piekny, od strony tureckiej jest ponoc brzydki i straszny. Turcy moze i maja go na swoim terenie ale tylko Ormianie moga napawac oczy pieknym widokiem. Wogole Ararat jest w Armenii wszechobecny. Wystepuje na wszystkich pamiatkach od koszulek i pocztowek po magnesiki, jest w nazwie koniaku, w nazwach sklepow i knajp, a nawet w pieczatce ktora dostajemy w paszport na wjezdzie. Spotkalismy nawet dwie osoby majace na imie Ararat! Ponoc Turkom sie to bardzo nie podoba ze Armenia uzywa jako swojego panstwowego symbolu obiektu ktory do niej nie nalezy. Ormianie ponoc wtedy odpowiadaja: "A wy co macie na fladze? Czy Księżyc należy do Turcji?" W plataninach drog na przedmiesciach Erewania i Asztaraku Samuel kilkakrotnie rozpytuje o droge na Biurakan. Latwo sie tu pogubic, oznaczen prawie zadnych nie ma przy drogach.. W okolicach Biurakanu tylko my jedziemy w gore. Wszyscy ciagna w dol. Ogromne stada krow wypelniaja cala ulice. Ale to nie jest zwyczajny powrot z pastwiska na noc do wsi. Pasterze zwoza tez swoje domki, letnie baraki na kolkach.. Cale karawany ewakuuja sie w strone dolin.




Samuel mowi ze konczy sie lato w gorach, a wraz z nim kilkumiesieczne wypasy na łakach pod Aragatsem.. No fakt, myslimy-koniec wrzesnia... Jeszcze nie wiemy ze wlasnie dzien dzisiejszy ,tam na gorze, jest ostatnim dniem lata... a jesieni w planach nie ma.. ;) Za wioskami zegnamy sie z Samuelem, umawiamy sie ze za kilka dni zdzwonimy sie jakos w Erewaniu i razem pojdziemy do knajpy.

Pogoda najwyrazniej sie psuje. Znika we mgle Ararat, a slonce zasnuwa sie chmurami. To niecodzienny widok taka chmura w Armenii, nie widzielismy takowych od dwoch tygodni (chyba ostanio byly w Sewanie?)

Namioty stawiamy wsrod kolorowych jesiennych krzewow. Wieczorem gotujemy pulpe.

Młody zaciera sobie oko ostra papryka- ponoc nic przyjemnego. Zgubilam dzis niezbednik, nie mam pojecia gdzie go posialam :( Ale gdzies przy drodze znalazlam widelec. Mam wiec czym zjesc pulpe ;) Nasz namiot odwiedza jakas nieznana "makoma" ;)

Rano budzi nas slonce, muczenie krow i nawolywanie pasterzy. Obecnosc tych trzech czynnikow wzbudza w nas wiare ze lato sie jeszcze nie skonczylo.


Pelni optymizmu wiec wspinamy sie serpentynami w gore. Troche nas martwi ze do jeziorka jeszcze z 15 km trzeba tak poginac tym asfaltem? Masakra... Probujemy lapac stopa ale wszystkie auta ktore nas mijaja sa pelne.. Miejscowi mowia ze marszrutka na gore nie jezdzi... Zaczepia nas pasterz pytajac czy nie szukamy transportu na gore. Jasne ze szukamy! Przeszlismy chyba z kilometr i juz mamy dosyc ;) (moze to wina tych zapasow z Areni w plecakach? ;) ) Pasterz dzwoni wiec do kumpla ktory odpłatnie zawiezie nas na sama gore. Pasterz ma niecodzienny element garderoby- czapeczke z orzelkiem i napisem "Polska". Dostal ją juz dobrych pare lat temu od turysty z ktorym wspolnie przebiesiadowali wieczor. Widac wiec ze podarek byl trafiony! Po chwili zajezdza niskopodlogowy volksvagen ktory prawie ciagnie brzuch po ziemi. Po zaladowaniu 4 osob i 4 plecakow czochra juz bebechami na rownej drodze a co dopiero na dziurach. Coz robic, jedziemy. Dzien staje sie coraz bardziej pochmurny i ciemny. Gory sa tu obłe, kamieniste, pokryte jakimis porostami. Wszystko ma odcien stalowo-szaro-zielony. Tak sobie troche wyobrazalam daleka polnoc i tundre np. Ural Polnocny na ktory od lat marze aby sie wybrac...






Pełzniemy pod gore zolwim tempem, zapach palonego sprzegla roztacza sie wokolo a i tak co chwile slychac donosne "pierdutt" o nawierzchnie.. Kierowca marszczy sie na kazdej dziurze, na kazdym zakrecie z przerazeniem wyglada co sie wyloni zza wzgorza. Poci sie straszliwie, co chwile ociera pot chusteczka a i tak prawie zalewa mu oczy. Wyglada jakby odmawial caly czas jakies modlitwy dziekczynne ze jeszcze wciaz auto jest w stanie jechac.. Wyglada na to ze koles calkowicie nie wiedzial na jaka trase sie porwal. Albo tak bardzo chcial zarobic, albo nie potrafil odmowic jak przyjaciel zadzwonil i go porosil? Szlag wie.. Acz droga wcale taka zla nie jest. Jestem pewna ze skodusia to by tu bez problemu smignela nad samo jeziorko! Jakis kilometr przed jeziorkiem mowimy kierowcy zeby zawrocil a my dalej pojdziemy pieszo. Jego sciagnieta i skupiona twarz nie jest chyba w tej chwili w stanie sie usmiechnac, ale oczy wyrazaja dozgonna wdziecznosc. Tego odcinka volksvagen z Biurakanu by zdecydowanie nie przebyl, a o ile auto by dalo rade to kierowca by mogl zejsc na serce.. ;)

Po wyjsciu z samochodu uderza nas potworne zimno. Masakra- jak tu duje wiatrem! Temperatura chyba spadla o 20 stopni. Pospiesznie rozbebeszamy plecaki naciagajac na siebie wszystkie warstwy cieplych ubran. A juz myslalam ze tachalismy to wszystko nadaremnie- a tu myk i sie przydalo.


Monotonny wrecz ksiezycowy krajobraz czasem rozswietla jakas czerwona plama roslin albo zielony baraczek jakby zapomniany przez pasterzy.



Ciekawe kto uzywa tego baraczku- w srodku jest sporo klatek, acz nic nie wskazuje co w tych klatkach mogloby byc trzymane.

Docieramy nad jezioro. Tym samym pobilam swoj dotychczasowy rekord wysokosci- jestesmy na 3200 m. Pierwsze skojarzenie rozgladajac sie po okolicy to "zimowe Karkonosze" :)




Zaczyna lać. Chowamy sie wiec do knajpy, jeszcze z nadzieja ze kiedys lać przestanie...

Knajpa i parking sa potwornie nabite ludzmi. Kazdy szanujacy sie nowobogacki z Erewania albo rosyjski turysta wizytujacy Armenie uwaza za swoj obowiazek przyjechac tu w niedziele wypolerowana terenowka i zjesc obiad w owej knajpie. Zarcia trzeba zamowic duzo, a najlepiej wiecej niz sasiedzi ze stolika obok. Na stole i podlodze nalezy zostawic totalne bagno i przynajmniej kilka razy sfotografowac sie ifonem. W knajpie mozna zamowic calkiem smaczny szaszlyk i calkowicie niejadalna zupe zwana chasz. Na zupe sklada sie duza miska, woda, sfermentowane mleko, czosnek i wygotowany gnat bydlecy. Smakuje jak rozgryziona przypadkiem kapsułka z antybiotykiem z lekka domieszka popłuczyn po umyciu stajni (co sugeruje ze zupa owa miala cos wspolnego z krowa..). Wszyscy wokol jedza to z wiekszym smakiem (miejscowi) lub mniejszym (toperz, Piotrek i Mlody). Ja nie jestem w stanie tego wogole przełknac!

Ceny w knajpie sa potwornie wysokie, zupelnie nieadekwatne do smacznosci zarcia, jakosci obslugi i ogolnego klimatu. Ale klientow nie brakuje wiec beda pewnie nadal rosły. Pogoda sie pogarsza, nad jezioro schodza geste mgly. Juz wogole nie widac gor wokolo. Coraz mniej mamy ochote na stawianie namiotow. Pytamy o mozliwosc noclegu pod dachem w budynkach nieopodal bedacych instytutem fizyki.


Obiekty w duzej czesci wygladaja na opuszczone, a przynajmniej niezbyt uzywane. Terenu pilnuje calkiem sympatyczny stroz z ktorym zapewne bysmy sie zaprzyjaznili (zwlaszcza po wyjeciu tutowki ;) Niestety decyzja czy mozna sie kimnac w jakims garazu nalezy do naczelnika. Ow naczelnik nalezy do populacji skurwieli. Mowi nam ze tu nie ma miejca (tylko trzy kondygnacje pustych korytarzy), mozemy sobie isc spac do hotelu przy knajpie a tak wogole to przeciez pogoda sie poprawia i co za problem postawic namiot- byle daleko od ogrodzenia "jego bazy". Wiem ze nie mial obowiazku nas goscic, ale sama forma z jaka prowadzil rozmowe powodowala ze w konkursie na najwiekszego ch.. poznanego na ormianskiej wycieczce mialby stuprocentowa szanse znalezc sie na podium.. Stroz mowi ze mu bardzo przykro, ale on nic nie poradzi, on tu tylko pracuje.. Chyba sam w duchu tez liczyl na imprezke z innostrancami zamiast bezcelowego patrolowania w deszczu zagraconej rowniny wokol skapanych we mgle budynkow... Przy drodze stoi marszrutka. W srodku cos sie rusza, siedzi jakis gosc z kocem na glowie. Pukamy do drzwi. Chcemy zapytac, moze wie gdzie mozna tu zanocowac? Niestety gosc tylko silniej naciaga na glowe koc i przestaje sie ruszac... W nasilajacej sie ulewie probujemy szczescia w meteostacji poloznej kawaleczek wyzej. Nie wiem czy to jest sugestia, czy rzeczywiscie jest tu juz inne powietrze ale pokonanie 200 metrow pod gorke meczy mnie nieporownywalnie bardziej niz zwykle, momentami zupelnie nie moge zlapac oddechu. Opiekun meteostacji jest zdecydowanie sympatyczniejszy od fizyka tzn wpuszcza nas do sieni i mozemy tu, oczywiscie odpłatnie, spac. Inkasuje pieniazki i znika za jakimis drzwiami. Rozwieszamy wszedzie mokre ubrania. 15 minut lazilismy a wszystko jest do wykrecenia.. Na zewnatrz zaczyna sypac snieg! Taaaaa... Zupelnie: "Zima w Karkonoszach".. Pietrowe podluzne budynki, ceny z kosmosu, jezioro, niknace we mgle gory z rumoszem skalnym i mozna latwo dostac kopa w d.. ze schroniska na snieg.. Zupelnie jak u nas!




Przez krotki moment przez chmury przebija sie slonce. Gdzies widzialam podobne zdjecia, w jakiejs ksiazce chyba.. "Zima pod Workuta" brakuje tylko wiezyczek strazniczych dawnych łagrow...


Nie pamietam jak mial na imie opiekun meteostacji ale na potrzeby relacji nazwijmy go Rudolf. ;) Oprocz Rudolfa i nas sa jeszcze w budynku dwie osoby: Ormianka Mariam i Irańczyk Mehdi, zwany potocznie przez znajomych Bobo. Poznali sie na tegorocznym Rainbow kolo Dilidzanu i przyjechali tu w gosci. Praktycznie to oni zapraszaja nas do wnetrza meteostacji, gdzie jest znacznie cieplej i przytulniej niz w naszej sieni, gdzie przydzielil nam miejsce Rudolf... Irańczyk wiekszosc swojego zycia spedza na podrozach. Tegoroczna zime planuje spedzic w Armenii- o ile mu przedluza wize. Zeszly rok minal mu w Gruzji. Zimowal pomagajac w jakiejs wiosce kolo Kazbegi a snieg zasypal ich tak mocno ze zarcie dowozili im helikopterem. W mijanych krajach czasem ima sie roznych dorywczych prac. Podrozowal tez po Indiach, Nepalu i Turcji. Planuje ruszyc w kolejnych latach do Mongolii, przynajmniej na rok, ale poki co ma jakies problemy z uzyskaniem uzbeckiej i tukmenskiej wizy. Bobo w czasie swoich wedrowek duzo medytuje, zjada dary lasu, zbiera lokalne ziola z ktorych przyrzadza napary. Mamy okazje pic wlasnie taka herbatke z tego co Bobo ususzyl w ciagu ostatniego miesiaca. Co ciekawe Bobo wogole nie pija alkoholu oraz odmawia gdy probujemy go poczestowac przydroznym chwastem z Goris.. Twierdzi rowniez ze medytacja nie ma nic wspolnego z religia i sluzy jedynie oczyszczeniu ciala, wyzbyciu sie toksyn z organizmu i pomaga w opanowaniu wlasciwej umiejetnosci oddychania. Dzieki medytacji Bobo od lat wogole nie choruje. Aha! Jak widac na zdjeciach ma turban na glowie- suszy wlosy bo przed chwila kapal sie w jeziorze!!!!! Bobo opowiada nam rozne ciekawostki o Rainbow, sa to imprezy ktore co roku odbywaja sie w roznych krajach. Skupiaja ludzi o alternatywnym podejsciu do zycia, poszukujacych oczyszczenia ciala i duszy za pomoca medytacji i kontaktu z przyroda. Z opowiesci o tegorocznych Rainbow w Armenii najbardziej zapadla mi w pamiec opowiesc o rosyjskim hipisie ktory wsławil sie ciekawa potrawa z marihuany. Przepis: cenne czesci roslin, najlepiej swieze, gotujemy w mleku (nie w wodzie!) trzy godziny. Studzimy i gdy mieszanka jest juz zupelnie zimna to wypijamy. Ponoc efekty sa ciekawe. Niekoniecznie silniejsze czy slabsze, ale ponoc zupelnie inne niz po tzw zastosowaniu konwencjonalnym ;) Bobo gra na roznych instrumentach: na drumlach, aborygenskiej tubie czy chinskich piszczalkach podobnych do fletu. Toperz i Mlody tez probuja swoich umiejetnosci muzycznych.


Oprocz grania Bobo spiewa nam tez rozne piesni ku chwale hinduskich bostw. Bysmy wlasciwie czuli muzyke i przezywali koncert gasi swiatlo i poleca nam zamknac oczy. I po ciemnym budynku wsrod gor niesie sie tylko jego wibrujacy glos chwalacy nieznane byty w jakims starodawnym jezyku. Mam wrazenie ze gra stereo, glos tuby lub zawodzacego glosu niesie sie raz z lewej, raz z prawej strony a czasem slysze go gdzies daleko za soba. Co ten Bobo biega po calej izbie? Otwieram potajemnie jedno oko aby podejrzec co on kombinuje. Bobo siedzi nieruchomo na krzesle.. Zatem kto przed chwila spiewal w tym kącie za mna????? Ciekawym zestawieniem do tego jest Rudolf ktory co chwile wlacza rosyjskie lub ormianskie disco na wielkim telewizorze. I plynie glosna i skoczna muzyka korytarzami meteostacji, polaczona z blyskaniem ekranu. Piosenki w wiekszej czesci traktuja o pieknych (i chetnych) kobietach, duzych pieniadzach i wygodnym zyciu "kryminalnego kruga". W poruszanych tematach bazowy rowniez twardo stapa sie po ziemi. Opowiada nam o mroznych zimach pod Aragatsem, - 40 stopni, meteostacja zasypana razem z kominem i dachem, ale on jest zawsze mobilny bo ma skuter burana. Co ciekawe nie jest w stanie nam powiedziec jaka bedzie jutro pogoda, wiec moja wizja meteostacji zostaje totalnie zburzona. Co wiec robia te wszystkie madre urzadzenia jesli nie badaja pogody??

Rudolf mowi tez ze w pobliskim kraterze zyja niedzwiedzie- co podwaza moja wizje tego gatunku. A co one jedza? kamien wulkaniczny? Snieg? Turystow? Jesli chodzi o obecna na imprezie dziewczyne to ciezko oszacowac jej gust i podejscie do zycia. Trudno powiedziec czy bardziej podskakuje w rytm ruskiego disco czy bardziej odplywa w odchłan niebytu przy hinduskich piesniach.. Nie wiem rowniez czy z wiekszym przejeciem i bardziej ponetnym usmiechem slucha opowiesci o niedzwiedziach i buranie czy o duchowych przywodcach z Nepalu.. Wracamy spac do sieni. Za oknem wyje wiatr.. Jeszcze sie tli w nas nadzieja ze jutro obudzi nas slonce...

Rano bez zmian. Mgla, zimno, marznacy deszcz..

Bobo biega boso po kamieniach i spiewa..

Bobo tez sie wybiera na Aragats i czeka na dobra pogode.. I pewnie bedzie czekal i tydzien.. My niestety tak nie damy rady. Wracamy na dol.. Nie chce nam isc w tej zawiei kilka godzin. Pytamy Rudolfa czy zna kogos kto by nas mogl zawiesc na dol.. Zalatwia jakiegos kumpla z łada, z ktorym totalnie nie da sie porozumiec. Sam kierowca jest w porzadku ale Rudolf mocno probuje zachachmęcić z opłata tak aby i cos wpadlo jemu w kieszen.. Noz coz.. Dwa dni pod Aragatsem to cenowo wyszly porownywalnie jak tydzien w innych regionach Armenii... Łada zjezdza serpentynami w doliny zupelnie sprawnie.

Pogode szlag trafil nie tylko w gorach.. Leje rowniez w Erewaniu. Lokujemy sie wiec u Stiopy. CDN

1 komentarz: