bubabar

wtorek, 24 marca 2015

Gruzja południowa - Śladem górskich jezior - Paskia (2014)

Do Ahalkalaki podwozi nas Zura z kolega. Obaj sa z Tbilisi ale obecnie pracuja przy budowie linii kolejowej i tutaj mieszkaja. Zostawiaja nam numer telefonu jakby nam sie wieczorem nudzilo i bysmy mieli ochote gdzies wyjsc na impreze. Na wjezdzie do miasta rzuca mi sie w oczy pewien hotel. Wyglada jak zwykly blok z kamieni o barwie wrzesniwego stepu, na balkonach powiewaja przescieradla a napis "hotel" wisi lekko przekrzywiony.. Moze kiedys tu zajrzymy... W miasteczku wita nas dwoch betonowych brodatych facetow. Nie wiem czym zasluzyl sobie jeden ze stoi na cokole a jego biedny brat blizniak lezy nieopodal w chaszczach polamany na kawalki…


Odwiedzamy jakas mila przydrozna knajpke gdzie objadamy sie chinkali i chaczapuri. Nie moglismy sie zdecydowac co wziac wiec wzielismy jedno i drugie. Z pracownikiem lokalu gawedzimy na temat wojny na Ukrainie.


Planujemy dotrzec dzis do Kumurdo i zobaczyc tamtejsza ogromna zruinowana cerkiew. Wypelzamy wiec rozgrzana szosa w strone tureckiej granicy. Mijamy twierdze i pasieke.

Widok twierdzy przypomina jak nam bylo zal dwa lata temu ze nie udalo sie zabiwakowac w namiocie wsrod tych starych zapomnianych murow.. Teraz musi sie udac naprawic ten bład! A widok pasieki wywoluje ogromnego smaka na miod!

Tuptamy caly czas wsrod zapachu gruzawikowej benzyny i upalu, bo tak potrafi pachniec tylko wysuszona trawa, suchy pyl i asfalt na granicy zmiany stanu skupienia.


Podazamy w dal chodnikami gdzie ilosc roslinnosci pozerajacej beton jest dla mnie zdecydowanie zadowalajaca :)

Mijamy jakies nie do konca opuszczone jednostki wojskowe

Niebo przecinaja kompozycje rur, chmur i kabli.

Droga do Kumurdo wyglada obiecujaco. (no moze oprocz tych burzowych chmur ktorych pomruk niesie sie co chwile nad horyzontem)


Chwile pozniej zabiera nas jakas parka ładą. Poczatkowo mowia ze jada tylko do Kirovakani gdzie mieszkaja, ale po burzliwej naradzie rodzinnej decyduja sie nas zawiesc do samego Kumurdo. W centrum wsi powiewa ormianska flaga

wlasnie tez trafilismy na sklep objazdowy- jest to marszrutka ktorej nie udalo sie zlapac na stopa.

We wsi roi sie tez od puszystych cielat, ktore sa wyprowadzane na sznurkach na pastwiska. Chyba im sie to za bardzo nie podoba, bo zdecydowanie nie chca isc w odpowiednim kierunku i rozlaza sie bezladnie na wszystkie strony.

Popularne sa tu wozki -dwukolowe zaprzegniete w malutkie koniki.

Cerkiew jest rzeczywiscie wielka, czesciowo w ruinie np. bez kopuly ale mury sa solidne i zachowalo sie duzo zdobien ,rzezb i napisow.












Przed budynkiem pasa sie owce i cieleta.


W srodku imprezuje mlodziez i na nasz widok rzucaja sie na miotle i zaczynaja zamiatac rozbita butelke. Przed cerkwia piwkuja starsi i bardzo sie dziwia po co tu przyjechalismy jak tu nic nie ma i czego tak wlasciwie szukamy. Gdy mowimy ze specjalnie dotarlismy do tej wsi pieszostopem zeby zobaczyc cerkiew to oczy robia im sie okragle jak talarki i zaczynaja opowiadac ze jest to najwieksza cerkiew w Gruzji i ma 1300 lat. Wracamy pieszo do Kirovakani, bo pogoda sprzyja spacerom.







Okolica obfituje w prosieta, inne zwierzeta gospodarcze tez sie gdzieniegdzie paletaja.





Gdzies na tej drodze po raz pierwszy na gruzinskiej trasie spotykamy Polakow (nie liczac Jacka Wink ). Kilkanascie osob pociska twardo na rowerach. Z wiekszoscia wymieniamy tylko grzecznosciowe “czesc”, tylko jeden chlopak zatrzymuje sie na chwilke zeby pogadac. Zatrzymujemy sie na chwile nad jeziorem Paskia, ktore niestety jest strasznie mętne. Wiatr tworzy na nim fale o brazowych blotnistych grzywach.



Zawiesista woda jednak okazuje sie swietnie nadawac do chlodnicy popsutej lady ktora napatoczyla sie w te okolice.

Do Ahalkalaki wracamy zolta niwa. Na skraju miasteczka odwiedzamy malutki sklepik mieszczacy sie w murze przy powojskowych blokach. Zeby dostac sie do sklepiki od strony ulicy trzeba pokonac strome schodki i rure.

Kupuje wino i sraj tasme i wdaje sie w mila pogawedke z babka na temat pogody, rodziny, komunikacji itp. Babka slyszac ze chcemy spac w namiocie proponuje nocleg u niej, tzn nie w sklepie jak poczatkowo zrozumialam ale w domu nieopodal. Jakos tak sie juz nastawilam na upragniony nocleg wsrod starych murow ze odmawiam, tlumaczac ze chcemy “na przyrodzie” a i stamtad bedzie nam duzo blizej jutro na autobus na ktory planujemy zdazyc bladym switem. Potem oczywiscie mi troche zal, ze przez wlasna glupote pewnie ominela nas fajna impreza i znajomosc.. Oj bardzo pluje sobie w brode (przynajmniej przez jakis czas ;) ) W miasteczku sprawdzamy polaczenia na Tbilisi, po czym udajemy sie na twierdze gdzie w wieczornych promieniach slonca wypijamy wino, zakaszając lawaszem ,serem z majonezem, pomidorem, papryka i cebula.


Przez twierdze przewija sie kilku pasterzy i innych miejscowych dla ktorych widac jest tedy dogodny skrot omijajacy wąwoz. Zaglada tez trzech gosci w odblaskowych robotniczych kamizelkach. Na poczatku zerkaja tajniacko zza zarosli, ale jak im machamy nie maja wyjscia i musza sie ujawnic. Przychodza wiec, witaja sie i po paru slowach pospiesznie znikaja. Po 5 minutach wracaja z reklamowka pelna piwa i miesnych zakasek.

Kaha, Misza i Dawid sa z Tbilisi i jak wiekszosc spotykanych przez nas miejscowych maja cos wspolnego z budujaca sie linia kolejowa. Oni akurat pracuja przy stawianiu nowej wielkiej stacji Ahalkalaki, ktora ma sie znajdowac kilka km od miasta. Bardzo sie dziwia ze wybralismy na zwiedzanie akurat ten kawalek Gruzji- taki piekny kraj- Kazbek, morze, Borzomi a ci przyjechali z Polski na jałowy step, w rejon gdzie nic nie ma! Polecaja nam na przyszlosc jakies zrodla mineralne na zachod od Kutaisi. Chwala sie tez ze oni to na jednej imprezie potrafia wypic 3 litry wina na osobe i zjesc 25 chinkali. Nie wiem czy to prawda ale za cholere nie wiem gdzie to sie w nich miesci! Pytaja nas tez w czym Polacy sa dobrzy - bo np. Gruzini to robia dobre wino. Dodaja zaraz ze wiadomo ze nie w pilke nozna. Ciezko im nie przyznac racji ale zastanawiam sie co nasi ostatnio zrobili takiego az spektakularnego ze az w Gruzji jest glosno o ich wyczynach. Widzac nasze skrzywione miny Dawid zaraz szybko dodaje ze Gruzini w futbol tez sobie zupelnie nie radza. Mowi tez ze tu w miasteczku jest duzo Ormian ale Gruzinow latwo poznac po tym ze sa przystojniejsi. I przy calej ogromnej sympatii do Ormian w tym aspekcie musze przyznac naszym budowlancom racje. Patrzac tak ogolnie i calosciowo Gruzini z wygladu podobaja mi sie duzo bardziej od swoich poludniowych sasiadow. Po jednym piwku chlopaki zbieraja sie na nocleg. Nie chca nawet strzemiennego wodeczki. Jutro rano ida do pracy. Chwile pozniej do twierdzy zagladaja dwie babuszki z miednica popcornu. Za nimi wpada Witja z Rosji ktory przyjechal w odwiedziny do krewnych. Pojawia sie tez niesamowicie sympatyczna dziewczyna Ryzanna i troje dzieci. Jest wsrod nich dziewczynka o takich warkoczach jakie na zawsze chyba pozostana dla mnie tylko w sferze marzen :(

Dzieciaki biegaja radosnie w kolko i z zimna organizuja sobie rozne zawody, wlaza na mury twierdzy a najwieksza atrakcja jest dla nich namiot. Obchodza go w kolko kilka razy zastanawiajac sie jak tu wejsc do srodka. Po chwili dziki kwik radosci obwieszcza ze zamek otwierajacy wejscie zostal odnaleziony! Z Ryzanna wymieniamy sie mailami i numerami telefonow. Okazuje sie ze obie lubimy gorskie wycieczki i juz sie cieszymy ze powymieniamy sie zdjeciami z roznych naszych wedrowek. Wszyscy bardzo tez przepraszaja ze nie moga nas zaprosic do domu- wlasnie maja remont. Oferuja ze nas zabiora do jakiegos hotelu jako ze noc szykuje sie dosc zimna. Udaje nam sie jednak ich przekonac ze nocleg w tej twierdzy jest od dawna przez nas upragniony. Ryzanna dzwoni tez do kierowcy marszrutki zeby nam na jutro zarezerwowac wygodne miejsca pod oknem. W miedzyczasie pojawia sie tez jak spod ziemi dwoch wyrostkow na rowerach ktorym jakos srednio dobrze patrzy z oczu. Kreca sie wokol ekipy, ale nic nie mowia, łypia tylko i cos poszturchuja sie z dzieciakami. Nie wiem czy to przypadek ale Ryzanna glosno mowi ze jakbysmy mieli w nocy jakies problemy, bysmy czegos potrzebowal to mamy natychmiast do niej dzwonic, bo zawsze ma cala noc telefon przy sobie i zaraz z Witja wsiadaja w auto i w 5 minut sa u nas na twierdzy. Wyrostki znikaja szybko jak sie pojawili. Czy rzeczywiscie tak bylo- nie wiem. Pewnie zesmy sobie wkrecili.. I chyba po ormianskiej przygodzie w Wernaszen jestesmy jacys przewrazliwieni z ta nasza nieufnoscia do pewnej grupy wiekowej.. Juz po zmroku zostaje sama w namiocie bo toperz idzie do kibelka. Wygladam wiec z namiotu na ciemny swiat tylko gdzieniegdzie znaczony swiecacymi punkcikami domow. Nagle cos wpada do namiotu i zaczyna sie miotac! Uderza w scianki, w moja glowe i ostatecznie zaplatuje sie w siatke “pod sufitem”. Nietoperz!!!! Biedak jest chyba bardziej przestraszony jak ja! Nie jest to proste ale w koncu udaje mi sie go wypuscic. W murach twierdzy mieszka ich totalne zatrzesienie. Na tle jeszcze odrobine rudego nieba widac ich ogromne stada. Ale tylko jeden wykazal sie eksploratorskim instynktem i rzadza przygod. Reszta omija nasz namiot.. Jestesmy po raz drugi w Ahalkalaki i jest to zdecydowanie moje ulubione gruzinskie miasto sposrod tych ktore udalo sie odwiedzic. W zadnym innym miejscu nie przytrafilo nam sie aby w tak krotkim czasie nawiazac tyle ciekawych znajomosci i spotkac z taka zyczliwoscia miejscowych. Nie przepadam za powrotami w miejsca w ktorych juz bylam. Ale jak tylko bedzie dane jeszcze kiedys odwiedzic Gruzje to dla Ahalkalaki napewno zrobie wyjatek! Budzik dzwoni bladym switem, gdy slonce zaczyna dopiero podnosic sie zza gor a nasza twierdze spowija jeszcze wilgotny mrok. Zwijamy mokry namiot i tuptamy w strone pobliskiego dworca.


Z czasem jak wychodzi slonce zaczyna latac coraz wiecej jaskolek zamieszkujacych rozne rozpadliwy w murach twierdzy

Calkiem spory budynek dworca autobusowego jest pozamykany na cztery spusty, a bilety kupuje sie w malych pawilonikach.

Trasa do Tbilisi jest bardzo widokowa, wreszcie jest bezchmurna pogoda i powylazily wszystkie szczyty. Mijamy znane miejsca i przed oczami przesypuje sie nam kalejdoskop wspomnien - tu łapalismy stopa, tu za ruinami stal nasz namiot, tu mieszka Mery, tu w oddali widac cerkiewke na wzgorzu czy pstragarnie w remoncie





Taka przyczepe bysmy mogli ciagnac za skodusia!!!!

Dzisiejsza droga wiedzie przez Manglisi. Tak jak ponoc jezdzi wiekszosc marszrutek. Asfalt, łagodne podjazdy, nowa marszrutka… Owcze bazary, bagazniki pelne prosiakow, opuszczone gmachy Bediani i strome, osypujace sie, zwirowe serpentyny zostaly gdzies z boku. Jadac prosto do Tsalki nawet bysmy nie mieli swiadomosci co stracilismy i jakie niesamowite tereny siedza ukryte w lesistych gorach calkiem blisko stolicy. Acz tu tez jest calkiem przyjemnie i nie ma co narzekac



Przed samym Tbilisi rzuca sie w oczy rowny stozek niewielkiej gorki z jakas budowla na szczycie. Zamek? Kosciol? wokol jakby step porosly jalowcem.. Nie udaje sie dokladniej przyjrzec marszrutka sunie dosyc szybko.

W Tbilisi ruszamy w strone naszego ulubionego przybazarowego hotelu “Mze”. Nie bez pewnych obaw wysiadam z metra na Samgori. Nie lubie wracac w miejsca gdzie bylam juz wczesniej. Wszystko sie tak szybko zmienia i zwykle ciezko jest odnalezc swiat ze swoich wspomnien. A tu minely juz dwa lata.. czy hotelik jeszcze stoi? czy jest czynny? czy wyglada tak samo? Schodzimy z glownej ulicy i wkraczamy w bazarowy swiat. Skorzane kapcie, krzyzowki, worki z wełna. Kosze owocow, skrzynki warzyw, kłotnie przekupek i fioletowe okna starych wołg wypelnionych szczelnie baklazanem. Ogarnia mnie mile wrazenie ze wpadam w jakas petle czasu. Bazar, upał i my z plecakami. Identycznie tak samo jak bylo. Hotelik stoi gdzie stal. Nie zmienil sie od wrzesnia 2012. Ba! mysle ze nie zmienil sie wcale przez ostatnich 40 lat!


Ow obiekt ma wszelkie zalety jakich poszukujemy. Mozna tu swobodnie rozlozyc i wysuszyc namiot, rozwiesic pranie i wyczyscic Marusie z sadzy i benzyny. No wlasnie- Marusia. Wylalam dokladnie cala benzyne do kibla i wtedy sie zorientowalam ze w tej kabinie sie nie spuszcza woda. Splukiwalam troche znaleziona w skladziku miednica ale z marnym efektem. Mam nadzieje ze zaden handlarz nie wpadnie na pomysl zeby palic papierosa w czasie korzystania i nie wrzuci potem peta do muszli… ;) Z okien hotelu roztacza sie widok na tbiliskie przedmiescia, blokowiska ciagnace sie daleko w strone gor.

I mozna tez godzinami obserwowac bazarowe zycie, widok bardzo ciekawy i apetyczny.







Wybieramy sie dzis troche powloczyc po miescie. Glownym celem jest odnalezienie targu ktory widzielismy z okien marszrutki. Zdecydowanie ta czesc miasta jest to teren gdzie sie jezdzi a nie chodzi. Pokonanie dwoch nitek kilkupasmowej szybkiej drogi i jeszcze rzeki na dodatek nie jest zadaniem prostym. Przejscia podziemne zwykle pozwalaja pokonac tylko dwie z trzech przeszkod, a chodniki nagle i niespodziewanie koncza sie w samym srodku strumienia rozpedzonych pojazdow. W koncu jakos udaje sie nie zostac rozjechanym oraz uniknac przekraczania rzeki wplaw. Targ przypomina troche gielde staroci.


Nabywamy tam dwa rogi do wina oraz kilkanascie radzieckich przypinek do kolekcji. Najbardziej spodobala mi sie ta o stuleciu kolei zakaukaskiej


Gdzies w miescie trafiam na kibelek integracyjny- mozna pogawedzic z kims podczas korzystania

Wracajac do hoteliku pietro nizej niz my nocujemy zagaduja nas dwie mlode dziewczyny. Ich wyglad, stroj i zachowanie sugeruja ze nie na handlu pomidorami i baklazanem robia tu najwiekszy interes. Cos do nas mowia z szerokim bananem usmiechu na twarzach ale nie udaje sie niestety nawiazac zadnej nici porozumienia. Wieczorem pozeramy rozniste pysznosci zakupione na blizszym i dalszym targu oraz wyprobowujemy rogi (jeden niestety troche cieknie i nie mozna wlewac wina do pelna).




Gdy myje rogi w lazience zagaduje mnie jeden z handlarzy. Pyta skad jestesmy ,czym handlujemy i dlaczego nosimy bagaz na plecach zamiast wozic w wygodnym wozku. Zupelnie tez nie kojarzy gdzie jest Polska, tlumaczenie ze na polnocy, ze miedzy Niemcami a Rosja niewiele pomaga. Koles twierdzi ze jest z Ukrainy, z Kijowa, gdzie mieszka od urodzenia a tu do Gruzji przyjezdza latem na kilka miesiecy. Z urody wyglada calkiem lokalnie. Poza tym Ukrainiec by nie wiedzial gdzie jest Polska?? Na dodatek ma imie ktore ciezko wymowic cos jak Archenbaj. Pyta mnie tez czy mam meza i bardzo sie zasmuca gdy potwierdzam. Ze zrezygnowaniem w glosie stwierdza “szkoda bo chcialem cie zaprosic na gruzinskie wino”. Wolam za nim ze mozemy przyjsc na wino razem z mezem ale tajemniczego pochodzenia handlarz udaje ze nie slyszy i pospiesznie sie oddala, z przestrachem ogladac za siebie. Wieczorem z dolu dobiegaja jakies hurgoty przesuwanych mebli i odglosy sporej klotni. Mam nadzieje ze to nie babka z obslugi robi awanture jakiemus niewinnemu lokalsowi za smrod benzyny w kiblu.. ;) Budzi nas upał wlazacy przez okno do pokoju, pokrzykiwanie handlarzy i kląskanie klaksonow. Pelzne na targ dokupic sera. Celowo biore ograniczona ilosc pieniedzy- w takich miejscach jestem w stanie wydac wszystko co mam, zwlaszcza idac tam przed sniadaniem i widzac tyle smakowitosci zgromadzonych w jednym miescu. Ostatecznie wracam z dwoma gatunkami sera, garscia kiszonej papryki, dwoma rodzajami domowego wina i 10 metrami grubej liny. Bedzie do holowania skodusi, bo te wszystkie tasmy co mozna kupic na stacjach benzynowych sa strasznie delikatne i srednio nadaja sie do uzytku. Jedna z handlarek dopytuje sie skad jestem bo mam ponoc akcent zupelnie jak Uzbecy (ich ponoc tez trudno zrozumiec ;) ). Druga turla sie ze smiechu twierdzac ze co jak co ale na Uzbeczke to ja calkiem nie wygladam. Nie wiem kiedy do reki trafia mi garnuszek z winem a do drugiej pajda z jakas dobra ale calkowicie niezidentyfikowana pasta. Jestem tez swiadkiem sytuacji jak mlody chlopak rozpedza sie na bazarowej platformie do przewozenia skrzynek jak na hulajnodze. Nie udaje mu sie wyhamowac i wjezdza w stojace auto. Skrzynki rozsypuja sie na ulice a jedna uderza w samochod i wybija szybe. Zaskakujaca jest szybkosc z jakas dziadek- wlasciel auta, obezwladnia chlopaka. Przybiega tez na pomoc trzech innych facetow. Mlody dostaje kontrolnie kilka razy w gębe, wyciagaja mu z kieszeni portfel, odliczaja pieniadze potrzebne na naprawe auta. Chlopak zabiera reszte portfela, obciera rozbity nos, ze skrucha cos tlumaczy i pospiesznie sie oddala. Dziadek sie troche zmeczyl, rozpina koszule, ociera pot z czola kraciasta chusteczka, wachluje sie pozyskanymi banknotami i wraz z kolega probuje napredce wyprostowac pogiete nieco blachy auta. Sytuacja ta widac nie jest jakas niezwykla bo wogole nie zbiera sie tlum gapiow. Sprawiedliwosc zostaje wymierzona tez wzgledem Cyganiatka ktore usiluje ukrasc morele. Co robi wrazenie - dzieciak dostaje pare razy w łeb, drze sie wnieboglosy (i on i jego matka), handlarki wyciagaja owoce z jego kieszeni ale trzymanej w reku moreli nie wypuszcza. Chyba mozna by go pocwiartowac a mała rączka raz zacisnieta na łupie nigdy nie odpuszcza… Potem jedziemy do centrum, kupujemy jakies pamiatki, chlodzimy sie w fontannie

i ogolnie zaczynamy sie troche nudzic.. a mamy jeszcze dobrych kilka godzin do zagospodarowania. Gdzies w zakamarkach pamieci siedzi nazwa Szawnabada. Jakis klasztor chyba, gdzies niedaleko Tbilisi. Rozwijamy mape. Malo czasu.. No chyba ze sie dzis na burzuja powozimy taksowka? Znaleziont taksowkarz jest bardzo rozmowny. Poleca nam Kachetie. Wrecz jest zniesmaczony ze jeszcze tam nie bylismy. Ponoc prawdziwa Gruzja to wlasnie Kachetia a reszta to jakies namiastki i podrobki. Narzeka tez na politykow, zwlaszcza na bylego prezydenta, ktory byl ponoc bandyta, zabil jakiegos premiera czy ministra a teraz ukrywa sie w Ameryce bo Gruzini jako ludzie honoru skrocili by go o łeb. Pokazuje nam na obrzezach miasta jakies dawne prezydenckie wlosci, obecnie pilnowane przez wojsko. Mijamy tez ruiny fabryk. Pracowal tam ojciec naszego taksowkarza. Ponoc znakiem ze w Gruzji dzieje sie dobrze i do wladzy dostali sie wlasciwi ludzie bedzie to jak te fabryki zostana odbudowane. Poki co ich stan nie wskazuje na to aby bylo to mozliwe…

Klasztor Szawnabada polozony jest na gorce wsrod łąk porosnietych aromatycznymi suchoroslami i sosnowo-tujowym lasem.





Widok spod klasztoru na Tbilisi


Caly teren przesiany jest graniem cykad a u mnichow mozna kupic wino- bardzo smaczne ale dosyc drogie. Czekajac na zakonnika zagladamy do klasztornych sal jadalnych.


Wdajemy sie w pogawedke z turysta z Kachetii. Mowi ze jesli ktos chce sprzedawac wino zabutelkowane w szklo, z etykietami to zzeraja go podatki i zeby cala zabawa sie oplacila wino musi miec swoja cene. On sam u siebie w wiosce wyrabia ponad 400 litrow czerwonego wina rocznie i podobna ilosc bialego. Ale nie moze oficjalnie tego sprzedawac. Z rodzina i przyjaciolmi nie sa w stanie tego “przerobic”. Na bazarze sprzedawac sie nie oplaca- w Kachetii wiecej sprzedajacych niz kupujacych, kazdy ma dom opleciony grubymi drzewami winorosli. Zaprasza nas abysmy go kiedys odwiedzili- wina nie zabraknie, a ponoc wszystkim bedzie milo ze dobry trunek sie nie marnuje. Zapisuje sobie adres.. Moze sie kiedys przyda? Nasze klasztorne winko wypijamy w sosnowym lasku z widokiem na klasztor.


Siedzimy na wygrzanym igliwiu, powietrze przesycone jest zapachem zywicy, ziol i wosku. Bo korek od wina jest zalany woskiem. Nie chce sie wracac a czas nieublagalnie zapiernicza do przodu…. Odkrywamy ze w przyklasztornych lasach jest sporo “biesiadek”, stolow z ławami, wypalonych miejsc po ogniskach a swieze obierki z warzyw i skorupki jaj swiadcza ze miejsce nie jest calkowicie zapomniane.


Przypuszczalnie to miejsce noclegowe w Tbilisi ma szanse mocno konkurowac z naszym przybazarowym hotelikiem.. Do miasta wracamy stopem. Kawalek podjezdzamy z gosciem ktory prowadzi i zmienia biegi jedna reka a na kolanach trzyma 8 miesieczna wnuczke o wielkich zdziwionych oczach. Pozniej przesiadamy sie do wyspasnej bryki mlodego chlopaczka. Jesli sobie wyobrazic jakis bajer i gadzet jaki mozna miec w aucie to on zapewne mial takie trzy. Jadac mam zupelnie wrazenie przeniesienia sie na plan jakiejs gry komputerowej. Ciagle cos wyprzedzamy, z lewej, z prawej, bokiem, slalomem, tylko czekac jak zaczniemy przeskakiwac mijane pojazdy. Oprocz krecenia kierownica chlopak caly czas kreci roznymi pokretlami i wciska dziesiatki guzikow, ktorych celem jest regulacja klimatyzacji, nachylenia foteli, zaciemnienia szyby, natezenia i rodzaju muzyki. Po raz pierwszy widze tez ze w samochodzie ktos nie tylko slucha muzyki ale rowniez oglada teledyski. Troche mnie martwi fakt ze wystepujace w teledyskach rozneglizowane dziewczyny bardzo sciagaja wzrok naszego kierowcy. Obok ekranika muzycznego jest jeszcze uchwyt na tableto-komorke gdzie caly czas mozna miec kontakt z fejsbukiem. Chlopak poza tym nalezy do tych kulturalnych osob ktore mowiac do kogos staraja sie miec ciagly kontakt wzrokowy ze swoim rozmowca. Acz o dziwo jakos nie boje sie z nim jadac- mam dziwne wrazenie ze on to wszystko naprawde ogarnia. Poza tym ma w sobie tyle radosci , pogody ducha i usmiechu,ze dobry humor i optymizm po prostu strzyka uszami. Minusem jest jedynie to ze porozumiec sie mozemy jedynie na migi i wiekszosc rzeczy trzeba zgadywac. Odnosimy wrazenie ze chyba zaprasza nas do siebie do domu albo na jakis piknik i obiecuje ze wieczorem odwiezie nas spowrotem do miasta. Zesz to szlag! dlaczego my dzisiaj mamy ten zakichany samolot?? Nie umiem mu wytlumaczyc ze mamy jeszcze tylko 3 godziny.. Dziekujemy wiec za zaproszenie ,wysiadamy w centrum i suniemy w strone lotniska.. W dusznym i lepkim hangarze ukladamy sie do snu wsrod plastikowej roslinnosci..

A nasz samolot okazuje sie byc kilka godzin spozniony. Pozniej wychodzi przyczyna opoznienia- jest nia podrozujaca z nami “przesylka specjalna” ktora zostaje umieszczona w luku zgodnie z jakimis wyszukanymi procedurami. Czemu padlo akurat na nasz lot? Czy to w zwiazku z owa przesylka podstawili nie taki model samolotu jak mielismy wpisany na bilecie tylko nowy ogromny moloch, taki jak zwykle lataja na trasy miedzykontynentalne? Jakos dziwnie i niezbyt komfortowo czuje sie z tym ze podrozuje z nami jakies g… ktore jest wazniejsze niz my wszyscy.. Bo oczywiscie w Warszawie jestesmy grubo po terminie i prawie nikt nie zdaza na swoje przesiadki. Mysmy jeszcze nie wyszli na tym tak zle.. Przepisali nam bilety do Wroclawia na za trzy godziny, a ostatecznie to i pociagiem bysmy sie dokulali. Wspolczuje jedynie ludziom ktorzy nie zdazyli na swoje loty do Skandynawii czy Stanow. Bo co ma zrobic podrozujacy sluzbowo gosc ktory dowiaduje sie ze samolot do Sztokholmu juz odlecial a na nastepne nie ma miejsc. Ani na dzis ani na jutro.. I pani w okienku jest przykro.. co pewnie jest zgodne z prawda i wyzywanie sie na owych paniach ( co wielu pasazerow czyni) nic nie wnosi bo one bidulki tam tylko pracuja i kompletnie nic od nich nie zalezy.. Jakos latwiej byloby to wszystko łyknac gdyby byla zła pogoda, samolot sie zepsul, pilot zasłabl, cokolwiek losowego.. a nie zaplanowana akcja robienia ludzi w balona… Skadinad strasznie jestem ciekawa co z nami lecialo… Choc moze sa rzeczy ktorych lepiej nie wiedziec… Lecimy jak jest jasno i jest calkiem dobra pogoda. Ale nie widzimy z okien Kaukazu.. Zostala zmieniona trasa i leci sie nad poludniowa Gruzja, Morzem Czarnym,Turcja, Rumunia.. Smutno nam ze nie widzimy osniezonych grzbietow i troche sie wkurzamy. Ponoc to ze wzgledu na wojne na Ukrainie.. (acz jak sie miesiac pozniej okazuje owa zmiana trasy byla calkiem niezlym pomyslem ;)) KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz