bubabar

środa, 25 marca 2015

Ukraina - Kinburn, Arabatka (2010)

We wrzesniu postanowilismy dla odmiany pojechac na Ukraine ;) Poczatkowo były w planie Karpaty: Poloniny Hryniawskie, Burkut i Czemirne, opuszczone miasta i bazy pod Iwanofrankiwskiem i forty kolo Dubna... Jednak ,jako ze z dwóch tygodni wolnego zrobily się ponad trzy i wogole jakos zapragnelismy zaznac jeszcze tego roku lata, slonca i ciepla (a pogoda w Karpatah nie nastrajala optymistycznie) , wybor padl na cos bardziej na poludniu- na Chersonska obłast i Krym. Wschodni klimat dopada nas bardzo szybko bo już w pociagu Wroclaw- Lwow. W Zabrzu do naszego przedzialu dosiada się Wiktor- Ukrainiec spod Rownego. Czestuje nas piwem (dla niego nie pierwszym tego dnia ;) ) i opowiada swoje losy. Przyjechal do Polski do pracy na budowie i wraca praktycznie bez kasy. Nasi rodacy zrobili go totalnie w ch..., Pracowal prawie 3 miesiace, ponoc od rana do wieczora i dowiedzial się na koniec , ze pieniedzy nie dostanie „bo styropian podrozal”. Jako ze umowy nie mial to dochodzic swoich praw nie było jak... Dobrze, ze trafil na niejakiego Mariusza, u którego popracowal jeszcze miesiac, bo gdyby nie ta druga praca to nawet by nie mial za co do domu wrocic. W Rownem czeka na niego zona i coreczka , których zdjecie pokazuje nam w komorce. Poznajemy tez historie Koli z Karpat, którego okradli na dworcu w Zabrzu i Wiktor musial mu kupic bilet powrotny do Iwanofrankiwska, bo jak tu nie wspomoc rodaka w potrzebie? Wiktor opowiada nam także o swoich wyjazdach do pracy na Syberie, o zmianach w postrzeganiu rzeczywistosci po kilku dniach spedzonych na gornej polce plackarty, o tajemniczej chorobie swojej coreczki i roznych przygodach na polskiej budowie. Koles był w Polsce pierwszy raz, spedzil 4 miesiace a tak się dobrze polskiego nauczyl ,ze naprawdę pełen podziw! Nasz pociag mial mieć godzine opoznienia ,więc cieszymy się ze pospimy dluzej, jednak ku naszej rozpaczy stawia się we Lwowie punktualnie o 6 rano... Na dworcu zimno, 10 stopni, wieje jak szlag, chmury ciagna ciezkie brzuchy, co chwile leje.. Coraz bardziej się ciesze, ze zrezygnowalismy z tych Karpat...

Bilety do Chersona już mamy zakupione- dzieki kochanym mi i zibi Zatem pozostaje 8 dlugich godzin do odjazdu naszego pociagu ,więc zrzucamy plecaki w przechowalni i idziemy na miasto. Wrazenie robi pilnujacy przechowalni gosciu- maly, szczuply a 30kg plecak toperza wrzuca na gorna polke jak piorko! Sniadanie jemy w puzatej chacie. Potem czas sobie umilamy zagladaniem w klimatyczne podworka, pelne starych aut, zarosnietych trawa i chwastem plyt , scian prezentujacych poklady farb z roznych epok czy powiewajacych na sznurkach gdzies pod niebem babcinych kwiecistych chust czy dziecinnych spioszek w sloniki.






Na jednym z podworek zaczepia mnie jakas babka- co ja tu wlasciwie robie, kim jestem i kogo szukam. Odpowiedz, ze zwiedzam podworka i robie zdjecia starej architektury jakos do niej nie trafiaja – powtarza w kolko te same pytania z coraz większym zaniepokojeniem, zwłaszcza po tym jak wyczuwa we mnie obcokrajowca.. Do konca pobytu na owym podworku nie odstepuje mnie na krok, a gdy wychodze- jeszcze dlugo idzie za nami ulicami... Znajdujemy również dwie mile knajpki. Jedna ze stolikami barowymi bez krzesel ,gdzie toperz wypija kawe.

W drugiej rozsiadamy się na dluzej. To wybitnie typ knajpki ,gdzie się nie je, tylko „zakąsza”. Na stoly obok wjezdzaja rozne napitki w szklankach musztardowkach, jajeczka na wykalaczkach, ogorki ze sloika. Na sasiednim stoliku dwoch starszych panow w huculskich koszulach rozklada na stole gazete i kroi boczek w kosteczke, cebule w plasterki.

Zapach strawy i napitku, polaczony z ogolnym zapachem baru mlecznego roznosi się wokół. Waga jak trzeba, pani w fartuszku, wiatraczek furkocze, a rozliwny kwas w ponadgryzanych kufelkach smakuje jak nigdy dotad! Warta wspomnienia jest również trasa do kibelka, wymagajaca po drodze wykonania kilku ostrych zakretow i umiejetnosci lawirowania pomiedzy ogromnymi worami wypelnionymi tajemnicza zawartoscia, wielkich wag jak ze skupu zywca i innych zeliwnych machin kryjacych się w ciemnych czelusciach zaułkow. No i myk, zrobila się 12.. Kiedy?? W centrum ktos na nas wpada z pytaniem: „Czy ty może jestes buba?” Sympatyczny pysk wydaje się być dobrze znajomy- to BasiaZ znana z roznych forow, która właśnie wraca z Krymu. Spotkanie krotkie, acz niezmiernie mile :) Kupujac keczup zapoznajemy Michala, Polaka z pochodzenia, który pomaga w przydworcowym sklepiku. Gosc niezmiernie się cieszy, ze może z kimś pogadac po polsku. Opowiada o swoim ojcu zesłanym do Kazachstanu ,ktory spedzil tam 10 lat, a potem zjechal pol swiata z radzieckim wojskiem. Opowiada tez o swoim wojsku, jak sluzyl w Afganistanie- przy czym prezentuje na nodze slady po kulach. Michal nie lubi Rosjan, nazywa ich „czerwone pajaki” i bardzo się cieszy , ze w latach 90tych rosyjska armia opuscila Polske. A jeszcze bardziej nie znosi muzułmanow, takich jak np. jego szefostwo pochodzace z Azerbejdzanu. Kilka razy powtarza z duma co on z takimi robil w Afganistanie i gdzie jest ich miejsce.. Niestety mila i ciekawa pogawedka się konczy, bo pojawiaja się wspomniani Azerowie i zapedzaja Michala do roboty... Zatem ruszamy na dworzec. W pociagu do Chersona buzuje ogien w samowarze, napelniajac caly wagon zapachem wiejskiej chaty, zywicznego drewna i dymu.


Szykujemy sobie niepospiesznie miejsca do spania...Nie chce spac na materacu (raz ze wole twarde poslanie, a poza tym te materace zawsze mi się zsuwaja z polki), więc wyciagam tylko poduszki, dla mnie i dla toperza, a materace odkladam na polki wspolpasazerow, jako ze kolo mojego plecaka już się nic nie zmiesci. Cyrk zaczyna się gdy pozostali wspolpasazerowie ukladaja się do snu i siegaja po te „nasze” materace.. Co chwile ktos biegnie do prowadnika: „A ja nie mam poduszki”, „A ja dostalem sam materac!” Atmosfera udziela się kolejnym podroznym- już po chwili pol wagonu wydziera sobie poduszki, które nagle staja się ogromnie deficytowym i pożądanym towarem. A potem to już plackartna normalka- grafik godzin otwarcia kibelka który zawsze skrupulatnie sporzadzam, szorstki koc, lvivskie z duzej butelki, oczekiwanie na stacyjki z dluzszym postojem i wypatrywanie na nich babuszek z wałówka, pierozki, wareniki, pani z wózeczkiem z czipsami, piwem, skarpetami i krzyzowkami oraz przygladanie się lokalnemu zyciu z pozycji górnopólkowej. I jeszcze jedno- cos czego ostatnio mi strasznie brakuje w naszych pociagach! A było, bo dokladnie pamietam z dziecinstwa.. Te serwetki, szeleszczace papiery sniadaniowe i poplamione tluszczem gazety... Te jajka na twardo rozbijane z impetem o szybe, te pachnace pęta kielbasy z patyczkiem przywiazanym na koniuszku, te suszone ryby i wygrzewajace się w sloncu ogryzione ich szkielety, krojone pomidory i ogorki, łuskane boby, fasole i sloneczniki.. Ta herbata z cytryna ze szklanej butelki, szerokoryjkowe termosy pelne goracej zupy z makaronem, klusek czy mielonych kotlecikow. Te oblizywane z apetytem palce i umazane dzieciece buzie! Ten zapach stolowki z czasow letnich kolonii czy wczasow w latach 80tych, który roznosi się po calym pociagu. A najbardziej wiruje pod sufitem, nie mogac znalezc ujscia przez zabite okna, wywoluje nagłe napady glodu- gdy oczy nadaremnie wypatruja handlujacych babuszek.. Wysiadamy w miescie Mikolajew. Tu spotykamy się z Rogozem czyli Marcinem i reszta ekipy- Gosia i Jarkiem. Z Marcinem zgadalismy się wczesniej ,internetowo-telefonicznie, na wspolny, dwudniowy przejazd Mierzei Arabackiej. W międzyczasie plany ewoluuja- postanawiamy spedzic razem caly tydzien wloczac się po chersonskiej oblasti. Zatem pakujemy się do auta i ruszamy w strone Oczakowa. Po drodze zagladamy do rezerwatu Olwija- jest tam jakieś muzeum, troche wykopkow przedstawiajacych starozytne murki, znajdujemu nawet kurhan z dawnym stolem ofiarnym

oraz sklep- pod ktorym zjadamy sniadanie :)

Oczakow jest dokladnie taki jak opowiadali o nim mi i zibi- czyli „miejsce ,w ktorym nic nie ma” :) Miasteczko polozone na brzegu morza robi wrazenie jakby ktos kiedys chcial tu zrobic kurort, ale nie zdazyl, zapomnial czy nagle zmienil zdanie... Ani to wczasowisko, ani rybacka wioska, raczej teren zawieszony w jakims niebycie bez przynaleznosci do jakiejkolwiek kategorii. Duzy zarosniety deptak, sporo opuszczonych domow, dokad by się nieposzlo to wychodzi się na jakas baze wojskowa. Prawie na kazdym domostwie pnie się winorosl i wisi kartka ze wynajmuja pokoje- tylko tych stad turystow nie widac ,którzy by mieli te wszystkie pokoje zamieszkiwac.. Może to nie sezon? Acz gdy mi i zibi tu byli to było podobnie- wtedy był lipiec ,więc pewnie przed sezonem. Teraz jest koniec sierpnia ,więc już pewnie po... Żartujemy , ze tegoroczny oczakowski sezon musial przypadac między 2 a 6 sierpnia ;)





Właśnie taką atmosferą wita nas to senne miasteczko ,gdy zajezdzamy w sloneczny sierpniowy poranek. Jakos droga nas zaprowadza do bazy „Dynamo”, więc tu pozostajemy na nocleg. Baza ,jak przystalo na Oczakow ,graniczy z terenem wojskowym.


Pani z recepcji usilnie probuje nas namowic do wykupienia i wyzywienia. Dziekujemy – mowiac ,ze cos zjemy na miescie, a pani usmiecha się tajemniczo.. Jak się potem okazuje , jej zachowanie nie było pozbawione sensu- znalezienie knajpy w Oczakowie graniczy prawie z cudem! Udaje nam się znalezc jedna- acz wielkosc porcji i witajacy nas zdziwiony wzrok kelnerow wskazuje raczej na istnienie w menu zakąsek pod wódke a nie dan obiadowych ;) Odwiedzamy również plaze przy naszej bazie, gdzie można kupic od babek pyszne pierozki i „domasznie wino” a morze jest dość chlodne i objete we wladanie przez cale ławice zielonych glonow. Usilnie szukam meduz- odnajdujemy je w koncu, z jedna zaraz zawieram znajomosc delikatnie dziubiac ja palcem :)



Dużo niestety jest już zdechnietych :( Ponoc jak meduza urosnie za duza to ją rozrywaja morskie fale....

Popoludniem wyruszamy na poszukiwanie miejsca , skad by była szansa jutro na łódke na Kinburnska Kose. Przystan polozona najblizej naszej bazy wyglada bardzo obiecujaco- bardzo przypomina miejsce opisywane przez mi i zibi - do przystani trzeba przejsc wbrod przez wode. Zatem pytam kogoś wygladajacego na ratownika czy plywaja stad stateczki na Kinburn- „tak, plywaja”.- „a kiedy”- „a nie wiem”... Ruszamy więc poszukac innych portow.. Druga przystan jest ogromna, wylozona plytami.



Stoi na niej jakiś stateczek ,ale raczej pelni role jakby knajpy -chyba zamknietej.. Pusto, cicho, tylko wiatr przewala jakieś foliowe worki. Na koncu przystani siedzi dwoch rybakow ,więc ich zagaduje o transport na Kinburn. Twierdza ,ze łodki plywaja, i stad, i stamtad i wogole zewszad.. Ale kiedy? „No jak przyplyna to beda”.. Wpatrujemy się w bezkresna ton morza, rowna jak stol az do mierzei.. „A dzisiaj plywaly?” -- „Nie , dziś nie”..-- „A czemu dziś nie?” -- „Bo może w weekendy nie plywaja” – ”Ale dziś jest poniedzialek!!” – „To może tylko w weekendy plywaja?” Do rozmowy wlacza się trzeci rybak, który właśnie przyszedl: „Riebjata, ja wam doradze.. Idzcie na przystan i jak tam nikogo nie ma to znaczy ,ze nie pojedzie, a jak ktos tam będzie to może pojedzie ,ale niekoniecznie..” W kolejnych miejscach uzyskujemy zblizone informacje... Na przystani Marcin wpada do otwartej studzienki.. Jego noga wyglada jakby wdepnal w mine przeciwpiechotna ,ale na szczescie sobie nic nie zlamal ani nie skrecil. Ciekawe czy kazdego milosnika wschodnich wojazy ta przygoda spotyka przynajmniej raz w zyciu?

Szukajac kolejnych przystani i zwiedzajac miasto trafiamy na stepowy brzeg i kolejna baze woskowa.

oraz na stateczki ,które już nigdzie nie popłyna...

Mijamy tez stadion z wyobrazonymi na plocie roznymi dyscyplinami sportowymi. Zastanowienie wzbudza zwłaszcza jedna konkurencja (ta z prawej) ;)

Wracamy w kompletnych ciemnosciach- bardzo przydaje się latarka, gorskie buty. Żaluje ,ze nie zabralam kompasu bo totalnie się gubimy w plataninie uliczek. Dobrze , ze Marcin ma GPS gdzie zapisal lokalizacje naszej bazy..Bo z mapa to się kompletnie nic nie zgadza.. Zauwazamy pewna prawidlowosc- ulice są albo asfaltowe i zupelnie ciemne, albo blotniste, kamieniste z ogromnymi koleinami ale obsadzone gesto latarniami. Nigdy utwardzenie drogi nie idzie w parze ze swiatlem, więc bardzo ciezko domniemywac o ich glownosci. Znajdujemy również bardzo skuteczny sposob szukania sklepu- na sluch, tam gdzie slychac najwieksze „umck, umck” tam będzie również i jedzenie. Do snu graja nam stada cykad, ale niestety również deszcz, który moczy nasze pranie :( Rano wstajemy z toperzem dosyć wczesnie . Nie wierzymy zbytnio w powodzenie tej akcji, ale postanawiamy sprawdzic czy na przystan nie przyplynela jakas łodka na Kinburn lub nie zabłąkala się jakas osoba która cos wie. Ku naszemu zdziwieniu na przystani stoi łódka , wokół zgromadzilo się już stadko ludzi. Pytam brodzacego w wodzie chlopaka kiedy odplywa- „Zaraz”... „Tzn za 10 min czy 30?”-- „Jakos tak”-- „A kiedy będzie następna?”-- „Nie wiem, może jutro?” Zatem jak oszalali puszczamy się w galop w strone domku ,aby pobudzic reszte ekipy i zdążyc wrocic.. W galopie mijamy jakis kuter i poranny handelek swieza ryba

Gdy po chwili zbiegamy ze schodow na plaze - łodka jeszcze stoi , ale już wszyscy na pokladzie.. Brakuje nam jeszcze z 300m, gdy rozlega się buczek i zrzucaja cumy. Zaczynamy podskakiwac, krzyczec, machac rekami- dawno Oczaków nie mial takiego przedstawienia!! Zwyciestwo!! Zauwazyli nas!! Trzeba jeszcze pokonac ten odcinek przez wode- a ja glupia dlugie spodnie ubralam... Nie pozostaje nic innego jak je sciagnac, zarzucic na szyje i dalej kłusowac wodą.. Spuszczaja nam nawet schodki do wody. Gdy ledwo łapiac oddech mowie: „Dzieki, żescie poczekali”, jakas babka komentuje: „Jak mieli nie poczekac jak biegla do nich diewuszka bez spodni” ;) Odplywamy... Brzeg się oddala...Po chwili prawie caly stateczek schodzi ze smiechu , gdy chcac się upewnic pytam: „A ta łódka to na Kinburn, prawda?” Jakos z wrazenia zapomnielismy wczesniej spytac ;))

Mierzeja okazuje się być dalej niż się wydawalo- plyniemy chyba z 40 min.

Wita nas piaszczysty brzeg zarosły kolczasta roslinnoscia i drobnymi drzewkami.


To sam koniuszek kosy ,więc w zasiegu wzroku jest zarowno liman jak i otwarte morze.

Gdzieniegdzie widac rozbitych w krzakach biwakowiczow- namioty, ogniska, grile.. Nawet jedno auto zauwazylismy- więc rodzi się pomysl ,aby za kilka dni dotrzec tu na biwak droga lądowa.


Idziemy sobie dalej w trone koniuszka kosy, po drodze można naprawdę użyc na małżach (omułkach?) , jak i na meduzach!





Napotykamy także znaki informujace , ze kąpiele na samym krańcu kosy są bardzo niebezpieczne – nie mamy totalnie pojecia dlaczego tak jest, ale pogoda nie sprzyja aby to sprawdzac ;) Są tez jakieś inne zakazy. Teren wokól znaku jest ogrodzony płotem zrobionym z zardzewialej piły.

Fragmenty takich pił również stercza czasem z morza (więc to może one poluja na pływajacych?) Na koncu kosy opuszczona barka, gdzie zjadamy sniadanie a potem raczymy się winem



Na plazach ogromne stada przeroznego ptactwa

Dalej już się nie da na Kinburnskiej Kosie- czyli tam, gdzie fale bija z obu stron!

Mowili nam , ze nad Białym Czeremoszem beda barakobary i tam bezskutecznie ich szukalismy. A udalo się takowe znalezc właśnie tu, na Kinburnie! Z glodu i pragnienia nikt tu nie umrze. Stoi kilka jakby dawnych wagonow kolejowych, gdzie dziala kuchnia i można zakupic dania obiadowe. Oczywiscie milosnicy wszelakich napitkow rozniez nie beda rozczarowani! :)


My trafiamy do baru piwnego- wiaty, gdzie mozemy podziwiac ciekawe i przezorne rozbijanie namiotow. Odleglosc namiot- dystrybutor z piwem ok 1m. Również nie ma problemu , ze ktos po większej imprezie nie trafi z knajpy do swego domku :)

Podczas gdy reszta ekipy idzie posiedziec na stateczek, odwiedzamy z toperzem jeszcze jeden barakobar. Zaznajamiamy się z Sasza- sprzedawca, który mimo ze piwo się skonczylo, udowadnia nam ze walczac 15 min z dystrybutorem i piana można wyodrebnic jeszcze 2 piwa! Opowiada ,ze nudno mu tu siedziec samemu, ze woli jak jest troche więcej turystow bo zawsze weselej. Bardzo zachęca abysmy przyjechali tu autem. Probuję się cos dowiedziec o ewentualnych polaczeniach na Tendre ,ale jest bardzo kiepsko. Sasza ma jednego znajomego, który tam plywa, ale bierze 500 dolarow za kurs. Fakt , ze trasa daleka bo z Oczakowa tam ,z powrotem i z oplynieciem kawalka mierzei to wychodzi kolo 100km, ale cena tez nie niska.. Nas by wyszlo 300zl na glowe, o ile reszta ekipy mialaby ochote poplynac. Pewnie jakby się tu dluzej posiedzialo, pointegrowalo z rybakami to by się i cos taniej znalazlo.. Problem taki ,ze wogole rzadko tam plywaja , glowne łowiska nie w tamta strone, „łobazu” i jego pracowanikow już dawno nie ma, trzech ludzi tam sezonowo mieszka + latarnik. Trzeba by mieć szczescie kogoś z nich złowic jak wraca z Oczakowa.. Ponoc na Tendrze są tez dwa nowe domki, wystawione przez „nowych ruskich” ale oni lataja tam helikopterem i tylko w sierpniu odwiedzaja swoje włości. Zatem tym razem rezygnujemy z Tendry- może kiedys....Sasza poddaje tez ciekawa propozycje- aby sprobowac kiedys uderzyc na Tendre od strony gdzie łączy się z lądem czy w rejonach Żelaznego Portu.. Z mapy wynika ,ze połwysep jest przerwany i jest praktycznie wyspą- ale Sasza się zarzeka ,ze widzial na Tendrze ciezarowke- więc raczej helikopterem jej nie przywiezli ;) Troche mamy obawy ,ze sie zasiedzimy i stateczek do Oczakowa odplynie bez nas..Nic bardziej blednego- kapitan stateczku tez sie przysiada z piwkiem :) Do imprezy dołacza takze turystka z Moskwy ,która przyjezdza tu kazdego roku oraz Swieta z chlopakiem. Swieta wyroznia się duzym dekoltem, który do zdjecia jeszcze sobie powieksza ;)


Kolejnego dnia przymierzamy się do odwiedzenia tej samej mierzei ,ale droga lądowa. Po drodze przejezdzamy przez Mikołajew coby zrobic zakupy. Nie wiem ile nam zejdzie na kosie i czy tam beda sklepy. Przyda sie troche zarcia, wina a Jarek postanawia zakupic lokalna karte do telefonu aby mieć internet. Pani w budce poleca mu siec „life:)” bo ponoc ma najtansze polaczenia. Sprawa wydaje się pozornie bardzo prosta: kupuje się karte, cos tam zdrapuje, wpisuje jakiś kod w telefon i jeszcze pani musi gdzies zadzwonic i odblokowac i już można szalec po necie o kazdej godzinie dnia i nocy. Ale to nie jest koniec tej historii... Ta historia trwa dalej... Bo internetu jak nie było tak nie ma... Babka z budki uzbraja się w najmadrzejsza ze swoich min pt: ”jestem profesjonalna i na wszystkim się znam” i zaczyna zapamietale dziubac w klawiaturke jarkowego aparatu i wykonywac tajemnicze telefony. Nadal bez efektu. Okazuje się , ze trzeba w telefon wpisywac jakieś kombinacje literowo-cyfrowe pod nazwy uzytkownika, jakieś hasla, kody dostepu , które przychodza skads esemesami. Poczatkowo staramy się pomoc Jarkowi w miare naszych mozliwosci: ja probujac wydobyc z pani co gdzie wpisac, a Marcin i toperz rozwazajac rozne funkcje budowy systemow komorkowych. Mija godzina, poltorej...

Naprawdę można podziwiac upór i zawzietosc, zarowno babki z okienka , jak i Jarka. Ja bym po 15min rzucila tym w kąt by zajac się czymś milszym i ciekawszym. A oni walcza dalej...Rozwazajac kolejne kombinacje.. Plyna kolejne minuty slonecznego popoludnia na uroczym skrzyzowaniu w centrum Mikołajewa. W koncu wszyscy maja już dość.. Babka po ponad dwoch godzinach w koncu się poddaje – odsylajac nas do jakiegos serwisu oddalonego stad o dwa przystanki jazdy autobusem. Na szczescie wyjazdowi do serwisu prawie wszyscy stawiaja zdecydowane veto, więc pojawia się przed nami niepowtarzalna szansa na opuszczenie w koncu tego miasta. Po tych dlugich i zmudnych zmaganiach z udogodnieniami wspolczesnej cywilizacji, wjazd na Kinburnska Kose, w deszczu bo w deszczu, ale jawi się rajem! Pierwsze wita nas pylistymi drogami Rybałcze- mila wioska na brzegu Dnieprowskiego Limanu. W niej pomnik gierojow

i sympatyczna sklepiko-knajpka przerobiona z dawnego domu kultury, o czym swiadcza rozkladane kinowe krzeselka. Delektujemy się tu piwkami i pożeramy pielmieni, a Marcin zapoznaje przed sklepem miejscowego numizmatyka, którego kolekcja po tym spotkaniu powieksza się o kilka polskich monet.


Glowna atrakcja Rybałcza- ażurowa latarnia morska o metalowej konstrukcji, pod która przyczail się malutki domek latarnika, okazuje się być dalej niż się nam wydawalo..


Nie mamy tyle szczescia co wedrowiec z Charkowa, obchodzacy pieszo caly kinburnski polwysep. On na brzegu w Rybalczu spotkal wsiadajacego do łodki latarnika, więc wkrecil się na impreze i jeszcze został zabrany na sam szczyt latarni, skad mogl podziwiac cala delte Dniepru... Tymczasem łódek niet, a co gorsza znowu zaczyna lać... :( Zatem pakujemy się do auta i suniemy dalej. Ciekawe jest , ze prawie wszystkie znaki drogowe czy tabliczki na przystankach są postrzelane. Patrzac na przydrozne informacje o zasiegach kól mysliwskich – wychodzi , ze tutejsza zwierzyna albo dobrze zwiewa, jest jej malo lub po prostu znaki drogowe są wdzieczniejszym obiektem dla poczatkujacego strzelca ;)

Po drodze zbieramy drzewo na ognisko, mądre chlopaki ,ze zabraly siekiere! Zbieramy tez cala torbe szyszek- kto wie czy tam dalej będzie jaki chrust... Gierojskie wita nas dziwnymi kontrastami- szeroka asfaltowa droga, wyjatkowo rowna i nie dziurawa, duze pobocza, pomalowana jak autostrada , a wokół duza ilosc chat ze strzecha.. I spore ilosci domowego ptactwa dziobiace po asfalcie, co swiadczy o niezbyt duzym ruchu...

Utwardzona droga konczy się za Gierojskim jak uciecie noza.. Dalej już tylko piaszczysta lub gliniasta koleina wijaca się wsrod lasu i jeziorek. Na oko dla osobowek nieprzejezdna, acz widzielismy tu i ówdzie bohaterskie łady i tavrie.

Mijamy po drodze ogromnego gruzawika, który bez problemu zjezdza w piach aby nas przepuscic, jak się z bliska okazuje jest to kursowy autobus- ma tabliczke „Gierojskoje- Wasilijewka”.. Nikt nie zdazyl wyjac aparatu.. :( Fragmenty drogi do Wasilijewki są dwupasmowe , z pasem zieleni posrodku :)

Mijamy Wasilijewke kierujac się dalej w strone koniuszka kosy. Zachod slonca zastaje nas kawalek za wsia..Ech...Zabraklo tych dwoch godzin by odwiedzic Sasze...... Ale miejsce , które nam los wyznaczyl na biwak jest również bardzo urokliwe. Wysoki piaszczysty klif, niesamowicie pachnacy sosnowy las i widokowe wzniesienie – 12m n.p.m :) Jedyny problem, ze z mapy wynika , ze jest tu rezerwat, więc musimy zrezygnowac z ogniska. Ogien na brzegu byloby widac od Holej Prystani do Oczakowa.. Zatem pracowicie porabane drzewo oraz siatka szyszek wracaja na łono natury ;)





Wieczorne jadło i winka konsumujemy więc przy swietle czolowek i samochodowej lampki Niektorzy bardzo uskarżaja się na komary- mnie z nieznanych przyczyn prawie nigdy nie gryza :) (zwłaszcza jak toperz jest w poblizu- wybieraja smaczniejszy obiekt ;) ) A faktycznie - stada lataja ich spore i ciche acz ciagłe bzzzzzzzzzzzzzz zlewa się z szumem fal uderzajacych o klifowy brzeg. Caly wieczor towarzyszy nam burczenie silnika łodzi nieopodal na limanie- acz nie widac nigdzie nawet malenkiego swiatelka.. Domyslamy się , ze chyba kłusownicy wyplyneli na nocny połów.. Ale jak oni sobie pyskow nie porozbijaja w takiej kompletnej ciemnosci? Chyba ze łowia w noktowizorach ;) Nocleg w takim miejscu należy do wybitnie udanych!




Rano wracamy do Wasilijewki. Spedzamy troche czasu włóczac się po tej uroczej wiosce (cos w tym jest, ze wyboistosc drogi i klimat miejscowosci na jej koncu są zwykle wprost proporcjonalne) , a Wasilijewka zajmuje wysokie miejsce w tym rankingu :)


Kupujemy mleko i ser od babuszki, które są tak pyszne ze pochłaniamy je na miejscu.


Dziś czeka nas dluuuga droga- planujemy dotrzec az do Geniczewska. Po drodze odwiedzamy pustynie pod Chersonem- zwana Oleszkowskie Piaski -ponoc najwieksza na Ukrainie. Ze zdjec w necie wyobrazalismy ja sobie jak Sahare- jednak w rzeczywistosci bardziej przypomina Błędowska ;) Acz są miejsca gdzie faktycznie zdjecia można porobic iście- piaszczyście pustynne ;)




Niektorzy nie odmawiaja sobie przyjemnosci pobiegania boso, potarzania się w piachu czy turlania się z górki :) Potem jedziemy glownie przez ogromne pola uprawne, gdzie cale stada ludzi zbieraja w ogromne wory przerozne warzywa. Owocuje to duza iloscia malowniczych, przydroznych bazarow , na których często się zatrzymujemy, zaopatrujac w rozne pysznosci: arbuzy, melony, pomidory, papryki, winogrona, brzoskwinie, cebule-taka czerwona i splaszczona grzbieto-brzusznie i bardzo slodka w smaku. Stragany w duzej czesci robia wrazenie punktu zaopatrzenia hurtownikow- cebule kupuje się tu na worki, arbuzy i papryke na bagazniki.




Wielu handlarzy spedza tu również noce , o czym swiadcza miejsca noclegowe na obrzezu straganow czy prowizoryczne kuchnie polowe.


Dlugi czas jedziemy wzdluz krymskiego kanału- to dzieki niemu na tych suchych terenach tak rozwinelo się rolnictwo. Wiele razy mamy okazje widziec ogromne jezdzace machiny do nawadniania pol. Jak widac – nie zapomniano o budowniczych wielkich i mniejszych kanałow

Większość tutejszych przystankow autobusowych rozni się od swoich braci z innych czesci Ukrainy- nie pokrywaja ich roznorodne mozaiki, a malowane są w sloneczniki.

Często przy nich są również kibelki- ten niestety nie nadaje się do odwiedzenia - jakiś jego uzytkownik troche za dużo wczesniej wypil ;) ;)

Kolejnym przystankiem jest miejscowosc Czkałowe- znajdujemy tu urocza knajpke, o nazwie cos jak „Przydrozna” czy „Drogowa”. W srodku klimaty baru mlecznego, mozaika na scianie z wyobrazonymi na niej kozakami, stare toaletki z lustrami oraz specyficzna umywalka. Reszcie ekipy jakos knajpka nie przypada do gustu, więc ida szukac szczescia dalej. Czkałowe jest jednak malutkie ,więc po chwili wracaja.



Zjadamy tu barszcz i płow- na kazdej porcji na samym szczycie leza triumfalnie ulozone 3 kawalki miesa ;) Napotykamy także w miasteczku pomnik gieroja sowieckiego sojuza. Czkałow był lotnikiem, udalo mu się bez przystankow przeleciec w latach trzydziestych trase Moskwa- Pietropawlowsk Kamczacki oraz Moskwa – USA. Zmarl mlodo, jeszcze przed wojna. Nic nie napisali wiecej o jego smierci, więc mamy przypuszczenia ,ze ktorys z kolejnych jego brawurowych lotow był mniej udany...

Czkałow ma w miare niebrzydka i sympatyczna twarz , co nieczesto zdarza się bohaterom z tutejszych pomnikow. Większość jest niezmiernie do siebie podobna- wyglada jak ciosane siekiera klony, o pyskach takich ze powinni je we wiadrze trzymac... Jakos tak przypomina się pewien dowcip ;))) „-Wiesz, ze wZSRR wynaleziono uniwersalna maszynke do golenia? Wklada się twarz, naciska guzik a tam specjalne zestawy ostrzy myk myk ladnie cie ogola. -Ale jak to? Przeciez kazdy ma inne rysy twarzy? -Tak, ale tylko do pierwszego golenia” ;) W dalszej drodze ktos rzuca stwierdzenie ,ze dawno nie sluchalismy zadnych wiadomosci ze swiata- kto wie co się wydarzylo a my zyjemy w nieswiadomosci. Niektorym nawet owa chmurka przypomina grzybek atomowy ;)

Mimo , ze do Krymu coraz blizej warunki pogodowe nie zapowiadaja naglej fali upałow, palącego słonca i sprzyjajacych warunkow do morskich kąpieli...

Na obrzezach Geniczeska wjezdzamy napoic auto- kierowcy się ciesza ze wreszcie „cywilizowana stacja”- shell. Jednak tranzakcja nie dochodzi do skutku- pracownicy nas informuja: „Teraz zamkniete bo będzie zmiana obslugi. Otwieramy za okolo pol godziny” W Geniczesku idziemy z toperzem i Marcinem znalezc jakas kwatere. Babka na wejsciu zapowiada nam , ze „ona studentom nie wynajmuje”(hmmm.. jakieś zle doswiadczenia z przeszlosci? ;) Upewniajac się ze studentami nie jestesmy- mierzy nas wzrokiem i mowi ze nocleg 20 UAH (sami jestesmy w szoku , ze taka cene można gdzies przenocowac!). Gdy chwile pozniej Jarek zajezdza swoim wypasnym autem- mam wrazenie ze babka sobie niezle pluje w brode ze nie powiedziala 2-3 razy więcej ;) Nocleg jest w budynku kolo prywatnego domu obrosnietego przepieknie winorosla, do pokoi wchodzi się z balkonu, również oplecionego pnączami.



Wynajmujaca kwatere babka przestrzega nas by nie pic wody z kranu- oni wprawdzie pija, ale turystom zwykle szkodzi zbyt duza zawartosc siarkowodoru. Zawartosc faktycznie musi być spora- wyprane koszulki zapodaja zgnilym jajem do kolejnego prania! Wieczorem wybieramy się zwiedzac miasto i szukac plaży. Biorac pod uwage ciemnosci , które już spowily swiat, można jedynie stwierdzic ,ze miasto bardzo przypomina zwiedzany wczesniej Oczakow- ciemno jak w d.., a po trzecim zakrecie już kompletnie nie wiemy gdzie jestesmy ;) (Znowu Marcin ratuje nas GPSem). Szukanie morza idzie nam dosyć koślawo, kazdy z nielicznych przechodniow kieruje nas w inna strone, a ułowienia niektorych nie należy do najprostszych zadan. Jedna dziewczyna na widok 5 cieni idacych tyralierą przechodzi na druga strone ulicy, a gdy ja również to robie, znacznie przyspiesza kroku. Na pytanie gdzie plaza, wskazuje jakiś kierunek i pospiesznie znika w ciemnosciach ;) W koncu znajdujemy cos ,co w swietle latarki przypomina wode wieksza niż mijane wczesniej kałuze, jednak na miejska plaze to nie wyglada. Koleiniasta droga idaca nabrzezem, troche smieci, wodorostow, kamieni , kotów i wedkarzy. Swiecac latarka napotykamy na cztery pary kocich oczu- z czego jedne są w wodzie! Po blizszym przypatrzeniu stwierdzamy ze to nie kot- wyglada jak na wpol zdechla foka! Wszedzie totalna ciemnosc, latarka zaczyna migac sugerujac ,ze swiecenie może niedlugo się zakonczyc, plaza jest co najmniej dziwna, rozne mysli do glowy przychodza o potworach wylaniajacych się z odmętow ;) A dziwny obiekt nadal nam się przyglada i jakby się nawet troche poruszal.. Przelamujac rozne wewnetrzne bariery podchodzimy z toperzem do brzegu... Po blizszych ogledzinach „foka” okazuje się być butelka z owinietym wokół ogromnym kłębem wodorostow ;) Stwierdzamy , ze dalsze zwiedzanie miasta o tej porze nie przyniesie oczekiwanych efektow ,więc wracamy na kwatere ,gdzie pozeramy ogromnego arbuza. Rano spozniam się na wspolne sniadanie bo gadam z gospodynia. Pochodzi z polnocnego Uralu i zawsze marzyla aby zamieszkac gdzies gdzie jest cieplej i jasniej ,a Krym to jej się udal w szczegolnosci. Jak widac marzenia się czasem spelniaja- spotkala faceta z Chersona i już od dwudziestu paru lat cieszy się poludniowym sloncem. Dalej rozmowa schodzi na tematy polityczne- ze teraz na Ukrainie zle się dzieje, ze kiedys za sojuza było lepiej, ze w Geniczesku dzialalo kilka zakladow przemyslowych, mlodzi mieli prace a nie wloczyli się bez celu po miescie, ze w dzieciach rozwijano rozne zainteresowania. W ich miescie dzialal dom kultury, hala sportowa, organizowano wycieczki, ze był szacunek do przeszlosci , ludzi starszych i zasluzonych. A teraz to mlodzi zadnych idealow nie maja i tylko kasa się dla nich liczy. I ze politycy chca podniesc wiek emerytalny,a ona na nich glosowala a teraz zaluje.. Bo teraz to maja fajnie- ida na emeryture 5 lat wczesniej niż w Polsce! Gospodyni interesuje się bardzo jak tam u nas w Polsce. Zwłaszcza czy to prawda , ze wszyscy Polacy tak plakali za zmarlym prezydentem, czy wszyscy są tacy pobozni jak pokazuja w telewizji i czy nam dobrze w UE.. No więc jej opowiadam.. Na sniadanie saira- rybka z puszki, chyba najsmaczniejsza jaka jadlam! Ale nie kazda- Marcin ma pelna racje- musi pisac ,ze rybka jest z Wladywostoku albo z Kamczatki. Jedlismy potem sairy z Charkowa i Kijowa i już smakowaly jak zwykla makrela... Przedpoludnie spedzamy w dosyć nietypowy sposob. Przyczyna tego jest fakt, ze ponoc robia teraz w nowych autach bardzo dupiane lakiery, takie na bazie wody, które bardzo się rysuja, nie tylko od galezi czy krzewow ale nawet od ostow i kolczastych traw. Nawet auta majace sluzyc za terenowe, tzn majace wyzsze zawieszenie, reduktory i cale stada dodatkowych drążkow do zmiany biegow, maluje się takimi lakierami. Z tego właśnie powodu wlasciciel auta odmawia wjechania na bezdroza bez umycia i nawoskowania auta, gdyż to ma być ochrona- bo będzie się rysowal wosk a nie lakier. A porysowanie lakieru nie wchodzi z zadnym wypadku w gre.... Najpierw odwiedzamy myjnie. Rzuca się w oczy ciekawa reklama , ze „znizki w czasie deszczu”- sprytne! W Geniczesku nie często pada ;)

Musimy chwile poczekac przed myjnia bo jakiś „nowy ruski” wszczyna awanture- jego auto już się swieci jak psu jajca , a on nadal ma pretensje , ze jest niedomyte. Więc chlopaki z myjni się uwijaja polerujac zderzaki i felgi , a facet na nich pokrzykuje ,polerujac w miedzyczasie sloneczne okulary. Madrze zrobili ci od myjni- zaraz obok jest bar z piwem :) Następnie ruszamy na parking kolo stacji kolejowej celem nawoskowania pojazdu. Jakby mi ktos jeszcze tydzien temu powiedzial, ze na wyjezdzie na Ukraine będę woskowac i polerowac auto to bym mu powiedziala aby zmienil dilera albo mniej przebywal na sloncu..A tu myk! i proszę... Życie bywa jednak takie nieprzewidywalne.. Ale kolektyw to kolektyw- razem jezdzimy to i razem woskujemy...Wiec macham sobie dzielnie szmatka , ale przed oczami caly czas wyswietla mi się cytat z ksiazki Hugo-Badera "Biała Goraczka" (gdy sponsorzy zaproponowali mu nowe lsniace auto na syberyjska podroz) „Oczyma wyobrazni widze ,jak podjezdzam nim do zruinowanego kołchozu „Mieczta Ilicza” i rozmawiam z chlopakami o zyciu”....



A nieopodal rozlewiska Siwaszu


Szukajac kibelka nad Siwaszowymi rozlewiskami, pelnymi kolczastych drapiacych ostow i pachnacych ziol- przypominaja mi się rozne dziecinne marzenia z odleglej przeszlosci.. Żółty atlas swiata, gdzie na okladce usmiechniety Chinczyk i Murzynek trzymaja globus.. Mialam chyba z 6-7 lat , gdy go dostalam od rodzicow pod choinke. Ogladalam go codziennie, a tata odpytywal mnie ze stolic i flag roznych krajow. Właśnie wtedy, w tym atlasie, znalazlam kilka miejsc, w które zamarzylo mi się pojechac: połslodkie- polslone Jezioro Aralskie, Kotlina Turfanska- depresja ,a wokół kilkutysieczne szczyty, wyspa Anegada- jedyna w swoim archipelagu bez miast i duzych drog oraz wąski , dlugi odcinek ladu oddzielajacy wody zalewu Siwasz od Azowskiego Morza- Mierzeja Arabacka...Dziecinne marzenia powinny się kiedys spelniac... A na Mierzeje Arabacka czas przyszedl właśnie dzisiaj :) :) :)

Poczatek Arabatki wyglada mocno zwyczajnie. Przekraczamy most i wjezdzamy na szeroka plytowa droge- ponoc skladniki do jej budowy zostaly pozyskane z rozebranego pobliskiego lotniska.

Wzdluz drogi dlugie rzedy pensjonatow zaslaniajacych morze, według tabliczek i reklam jeden od drugiego bardziej luksusowy i komfortowy. W Geniczeskiej Gorce odbijamy z glownej trasy na Priozernoje, celem zobaczenia tamtejszego slonego jeziora. Mocno się zastanawiamy ,gdzie tu skolowac jakieś drewno .. Fajnie by wieczorem na Arabatce usiasc przy ognisku. Zmagania z jakims przydroznych uschnietym konarem koncza się niepowodzeniem. Okolice Jeziora Geniczeskiego są niesamowite- plaski jak stol step, pylista droga...


Wyschniete brzegi jeziora, najpierw suchego blota, potem skrzącej się do slonca soli z rozrzuconych rownomiernie krysztalkow, az w koncu popękanej, calkowicie nasyconej sola ziemi.




A na srodku jeziora cale połacie suchutkich ,chrupiacych desek! Jak manna z nieba! Na nasze ognisko!! Chyba kiedys był tu jakiś pomost, albo mocowania dla sieci? W czasach jak jezioro było większe..

Moczymy tez nogi w Siwaszu...Jest taki cudownie cieply!!

Wracamy do głownej drogi, mijamy Striełkowoje, gdzie bezskutecznie szukamy knajpy z czymś do jedzenia. Ale za to trafiamy na dom kultury ,gdzie jest akurat proba koncertu jakiejs lokalnej spiewaczki.


Za Strielkowym napotykamy na samotne gospodarstwo, gdzie kupujemy mleko.



Jest swieze- ale smakuje rybą!!! Nie wiem czy dieta krowy ma na to jakiś wpływ... Trawy to w tym rejonie nie ma za duzo... Czy taka czy inna przyczyna ,ale nie ryzykujemy picia większej ilosci tego mleka i na wszelki wypadek oddajemy je naturze. I w ten oto malowniczy sposob wjezdzamy sobie na Krym!!!! :)

Już od dluzszego czasu, jeszcze w zamieszkanych terenach towarzyszy nam droga, pozornie rowna, ale która pokrywa osławiona „stiralnaja doska” czyli karbowana powierzchnia, jak tarka uzywana dawnymi czasy do prania. Jak to pisali w wielu relacjach, na Arabatce ma się wielki dylemat czy jechac szybko czy wolno. Jadac szybko nie odczuwa się „tarki” ,ale za to co jakiś czas są niespodzianki w postaci glebszych kolein, przepastnych dziur czy malych pagoreczkow na samym srodku drogi. Jadac wolno można spokojnie omijac nieliczne przeszkody, ale na tarce wszystko wpada w wibracje, które po dluzszym czasie skutkuja wyskakiwaniem kabli i wtyczek w silniku oraz przemieszczaniem się w aucie innych rzeczy , które przemieszczac się nie powinny ;) Jadac przekonujemy się ze owe relacje przesadzone nie były ;)


Dojezdzamy w miejsce gdzie Arabatka jest bardzo waska- jednoczesnie widac i morze ,i siwasz, jak i wystepuje bardzo dużo maloniczych malych slonych jezorek ,gesto zasiedlonych przez ptactwo.


Po drodze znajdujemy gruba rybacka line, ktora staje sie bohaterka roznych zabaw


Obóz rozbijamy po azowskiej stronie. Stawiamy namioty. Na początku nas troche razi , ze na plazy co kawalek leza skupiska plastikowaych butelek powiązanych sznurkiem- chyba uzywane jako plywaki do sieci. Jednak czas zmienia podejscie do tego widoku- te butelki okazuja się wybawieniem przy stawianiu namiotu. Przynajmniej dwie napelnione woda są konieczne do utrzymania jednego sledzia w piachu ,aby nie wyrwal go wiatr.

Wieczorem upragnione ognisko. Zdawalo się , ze mielismy dużo drewna ,ale jednak dość szybko się konczy. Zbieranie chrustu na mierzei uzyskuje dość „specyficzny” charakter- chlopaki przynosza wyschniete krowie placki (o dziwo nie pachnace ryba ;)) , które rewelacyjnie podtrzymuja ogien. Dym z ogniska przybiera nieznany mi wczesniej zapach- ani to kupa ani to dym, jakas zupelnie nowa jakosc!!!

Spozywamy naszego podluznego arbuza- kupilismy specjalnie takiego, myslac ze to może jakas inna odmiana, więc i smak będzie oryginalny. Jednak arbuz rozni się tylko ksztaltem, co nie zmienia faktu, ze jest bardzo pyszny.

I to wszystko pod tym rozgwiezdzonym niebem! Jeszcze nigdzie nie widzialam tylu gwiazd, normalnie ma się wrazenie jakby im było na niebie za ciasno, musialy się rozpychac i dlatego od czasu do czasu ktoras nie miala innego wyjscia jak spaść.... Niestety chłód szybko gasi plany nocnych kąpieli... Poranek wita nas sloneczny, dopiero teraz można w pelni podziwiac w jak pieknym miejscu przyszlo nam spac!

Dzien zaczynamy od kapieli w azowskich falach.


Naprawdę bardzo ciezko rozstac się z tym miejscem.. Obiecujemy sobie z toperzem, ze wrocimy tu kiedys i spedzimy kilka dni!! Na biwaku nie byliśmy sami – towarzyszyl nam jednorożec

Dalsza droga to znana nam już tarka, step, raz morze raz Siwasz, czasem samotne gospodarstwo na koncu swiata. Od Striełkowoje były 3 domy- to z rybnym mlekiem oraz te dwa:


Niestety większość ekipy jest zdecydowanie bardziej amatorami klimatyzacji niż otwartych na oścież okien ,więc nie mam wyjscia i wyprowadzam się w 2/3 na sloneczny swiat, gdzie pysk mi smaga stepowy pylisty wiatr zamiast lodowatego powiewu z pudelka ze sztucznym zapaszkiem.. Im blizej Solianoje tym więcej na brzegu biwakujacych, pojawiaja się motory, skutery jak również dzielne łady i zaporozce ochoczo zmagajace się z tarkowata nawierzchnia. Mijamy Solianoje kierujac się w strone Twierdzy Arabat. Dużo z niej nie zostalo, ale piekne widoki i ogromne ilosci pachnacych ziol rekompensuja mala ilosc kamiennych scian.




Nad Siwaszem lataja paralotnie i spadochroniki ,a w oddali majacza szpiczate sylwetki krymskich gor.. Może to Karadag ,w który chcemy się niebawem wybrac?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz