bubabar

czwartek, 26 maja 2016

Bałkańska majówka po raz drugi (Czarnogora/Albania) cz.4

Rano odkrywam ze chyba mi sie zepsula ladowarka do bateryjek w aparacie- wyglada na to ze nie laduje.. No to na poczatku wyjazdu zostalam z dwoma bateryjkami. Na ile tego starczy? Na 4-5 dni? Zatem trzeba oszczedzac.. Przypominaja mi sie wiec czasy wyjazdow z workiem klisz- kazde zdjecie zanim je zrobie dlugo przemyslam, czy z tej czy z innej strony. Oprocz tego na szczescie mam “małpke” ktora dziala nawet na baterie paluszki, wiec zaopatruje sie w ich duza ilosc. Wiec od teraz czesc zdjec bedzie sporo brzydszych. Ale grunt ze bedzie. Mijamy wielka, ruchliwa Budve, gdzies z gory miga nam widoczek na wyspe sw. Stefana.

Potem jedziemy wzdluz jeziora Szkoderskiego. Droga waska i bardzo widokowa. Na jeziorze migaja nam wysepki a prawie na kazdej jest kosciolek. Albo inna ruinka









Mijane wioski sa malutkie, czasem troche opuszczone


Drzewa baobaboksztaltne

W Ostros sa cztery knajpy ale w zadnej nie ma jedzenia. Niet sezona.

Za Arbnez, na samym zakrecie jest knajpa “Panorama”.


Nazwa nieprzypadkowa- widok z tarasu maja tu niesamowity.


Wlasciciel jest przemily, zagaduje, co chwile cos nam przynosi, a to kocyk, a to poduszke z szelkami dla kabaka. I gada do nas prawie po polsku. Tzn takim lekko polsko-czeskim ale bez problemu mozna go zrozumiec. Zjadamy wielki talerz lokalnych ryb, zarowno tych z jeziora jak i z morza.

Na koniec dostajemy po kielichu domowego wina. Gospodarz zaprasza nas na nocleg do swojego pensjonatu, a gdy mowimy ze sypiamy w namiotach - proponuje gratisowy nocleg na parkingu przed budynkiem :) Ale jest jeszcze dosc wczesnie wiec planujemy dzis wjechac do Albanii. Poza tym- tak spac na parkingu? ;)))) Granice przekraczamy kolo godziny jako ze ustawiamy sie na pasie ktory nie wiedziec czemu stoi. Drugi, obok, jedzie.. Ale zmienic juz sie nie da bo nikt nie wpusci. Stoimy wiec i kwitniemy. Granica czarnogorsko-albanska jest wspolna- dwa okienka kolo siebie, pod jednym daszkiem. Mijamy Szkodre, Leże.

Dokladnie sie rozgladam jako ze ta sama trasa jechalam pare lat temu. Zmienilo sie sporo. Wszedzie jest asfalt zamiast pylistego szutru, nie widac zbyt duzo osiolkow, ryksz, busikow trojkolowcow. Wystajace z dachow pręty i butle z woda bez zmian. Kury na przydroznej taczce tez na posterunku.

Asfalt maja tu teraz taki jakiego nie cierpie najbardziej. Niby rowny, niby nowy, niby swiezo zapodany. Bez uroku i klimatu, smierdzacy jeszcze nowoscia. Usypiajacy czujnosc. A potem nagle dziura na pol metra. Albo podluzne uskoki w moscie gdzie wpada pol kola. Chyba wyciete pod jakies kable albo rury. Stacje benzynowe o ciekawych nazwach

Gdzies po drodze mijamy kloszarda w ciekawym stroju- ma na glowie wiadro. Wymyslilismy sobie ze od Leże skrecimy nad morze. Jest tam niezaduze miasteczko Shengjin, za nim jest latarnia morska. Moze bedzie fajne miejsce pod biwak na plazy? O my naiwni… Wjezdzajac do Shengjin juz widac ze z biwakiem zbyt dobrze nie bedzie.. Miasto wyglada jak spora ilosc obecnych nadmorskich miejscowosci tego kraju- jak skrzyzowanie galerii handlowej czy wypasnego kurortu z taborem cyganskim albo obozem uchodzcow. Hotele pna sie pod niebo, stoja jeden na drugim, jakby rozmnazaly sie przez pączkowanie, jakby jeden urastal na drugim spychajac go na bok. Jak jakas narosl, jak jakis zlosliwy parch zjadajacy wybrzeze w sposob zupelnie niezaplanowany i niekontrolowany. Czesc hoteli jest wykonczona i lsni zlotosciami i chromoniklowym blaskiem, inne dopiero stawiaja a wokol bujaja sie wielkie łapy dzwigow. Czesc budynkow zamarla w postaci niewykonczonej i powoli popada w ruine. Sa knajpy ociekajace od nowego plastiku i o nazwach tryskajacych europejskoscia - “Paris Club”, “Paradise forever” i inne dziwolagi w jezyku zdecydowanie nielokalnym. Wsrod tej betonowej dzungli wije sie fragmentaryczny asfalt o poziomie dziurawosci ktorego by sie nie powstydzil opuszczony kolchoz na srodkowej Ukrainie czy mala rybacka osada.. W hotele wmieszane sa domy roznej wielkosci ktore wygladaja jak przeniesione z rownoleglej rzeczywistosci.



To wszystko troche zadziwia ale jest typowe dla calego kraju- a przynajmniej jego nadmorskiej, kurortowo-turystycznej czesci. To miasto jednak znacznie odroznia sie od pozostalych ktore mijalismy (i mijac bedziemy). Po pierwsze spowija je won padliny unoszacej sie znad smietnikow. Kwasno-slodki obrzydliwy smrod. Wypatroszone kubly innych miast jednak dawaly smieciami a nie trupem. Drugie to zwracaja uwage ludzie snujacy sie ulicami. Nie ida, nie zajmuja sie swoimi sprawami. Stoja lub siedza i sie gapia. Dominuja grupki mezczyzn w roznym wieku, ktorzy smiejac sie glupkowato lub poziewujac odprowadzaja nas wzrokiem, pokazuja sobie palcami, łypia wilkiem. Mlodych dziewczyn praktycznie brak. Przemyka wprawdzie jakas postac z kilkorgiem dzieci i facetem. Z bramy wyglada grupka pomarszczonych staruszek. Karnacja mijanych ludzi waha sie od normalnej bałkanskiej do bardzo ciemnej, wrecz popielatej. Nie naleze raczej do ludzi ktorzy jak zobacza biedniejsza czy menelska dzielnice to wpadaja w panike. Albo alergicznie reaguja na smrod czy brud.. Tu jednak wlacza mi sie jedna funkcja. Obsesyjna. Spierdalac. I to jak najszybciej. Chocby za rogiem byla najpiekniejsza z plaz z napisem “zapraszamy bube”. Spierdalac. Nie wazne gdzie. Wazne zeby jak najdalej stad. Toperz odbiera to miejsce tak samo… Mijane dzis miasto chyba bylo miejscem w ktorym czulam sie najbardziej nieswojo z dotychczas odwiedzonych. To miasto bylo jakies złe. Jakies bardzo złe.. Sa rzeczy nienamacalne, niematerialne, ktore sie po prostu czuje. I nie odda tego zaden opis ani zdjecie... Zawsze mi sie wydawalo ze samochod odgradza od klimatu odwiedzanych miejsc. Ze idac pieszo albo podrozujac lokalna komunikcja czlowiek chlonie kazdym kawalkiem atmosfere , a siedzac otoczony blachami i to poruszajacymi sie dosc szybko- jest mocno odciety. Bo teraz jest tu a za chwile jest hen! gdzies daleko. Ale dzis skodusia nas nie odizolowala. Klimat wpelz szczelinami i otoczyl nas ze wszystkich stron. Jako ze oglednie mowiac “okolica nie rokuje noclegowo” wracamy w strone Leże. W polowie drogi miedzy miastami mignal nam szyld “kemping”. Jakies pawiloniki, placyk z mojej “ulubionej” kostki bauma, palmy sztuczne i prawdziwe, boisko wylozone plastikowym dywanem imitujacym trawe i basen w budowie. W Albanii tez chyba ciut inaczej rozumieja slowo “kemping”. Jako miejsce gdzie mozna postawic kampera albo wynajac pokoj. Dlugo tlumaczymy ze chcemy postawic namiot. Gdziekolwiek. Moze byc na boisku, moze byc na parkingu. Bo miejsca na namioty nie przewidzieli. Dlugo kreca nosem na nasze dziwne zwyczaje. A! i my jeszcze nie zdazylismy pozyskac albanskiej waluty. Za cala ekipe placimy wiec 20 euro. Oczywiscie przeplacamy dwukrotnie (na scianie wisi cennik w lekach). Nie mam o to zalu do obslugi. Jelenie sa do skubania. Przyjechaly durne turysty z wrażą zachodnia waluta- niech placa. W pelni popieram proceder promowania platnosci w walutach narodowych. Jak ktos w Polsce probuje w euro placic to tez mi sie noz w kieszeni otwiera. Obsluga pokazuje nam lazienki, kuchnie i kible, gasi swiatlo, wychodzi i zamyka za soba zelazna brame. Gdzie jak gdzie, ale tu akurat bardzo sie ciesze ze zaplacilismy za ten nocleg. Ta zamknieta zelazna brama i mur oblozony tluczonym szklem jest dla mnie wart 20 euro. Ba! Jest dla mnie wart 10 razy wiecej. Juz po ciemku rozstawiamy namiot. Wieczor jest wrecz upalny. Dopiero tu czuc inna strefe klimatyczna. Wieje wiatr jak z pieca. Graja cykady. Lataja swietliki. Dosc wczesnie kladziemy sie spac.

Kemping o poranku



Z ciekawostek urzadzenia kempingu. W kiblu (takim kucanym) zauwazamy ze jest prysznic. Poczatkowo myslimy ze to dla muzulmanow zeby sobie rytualnie tylek obmywali. Ale nigdzie indziej zadnych prysznicow w budynkach sanitarnych nie ma. A gosc z obslugi mowil ze sa prysznice, ze jest ciepla woda z dachowego baniaka. Wiec chyba mamy tu dwa w jednym- kibel z prysznicem. Odplyw jest, jednoczesnie sie spluka jak ktos wczesniej nie trafil w dziure. Coz za swietna gospodarnosc mala powierzchnia!

Jest tez specjalny kibel dla inwalidow. Ta osobna kabina charakteryzuje sie tym ze na klasycznej dziurze w podlodze postawiono sedes do siadania. Troche sie rusza bo nie jest przybetonowany ale raczej nikt z niego nie upadnie bo nie ma gdzie (malo miejsca). Glownie jest to chyba przeznaczone dla niepelnosprawnych ktorzy nie maja nog. Ci co posiadaja nogi maja bowiem problem. Nogi sie nie mieszcza i nie da sie zamknac drzwi.

Do sniadania zamierzam zjesc papryczke. Kupilam jeszcze w Czarnogorze sliczne jasnozolte papryczki. Okazuja sie one byc czuszkami, bardzo mocno ostrymi (zawsze myslalam ze czuszki sa wylacznie czerwone). Owe moje papryczki sa tak zjadliwe ze ich moc zostaje na rekach i nie odpuszcza po umyciu rąk mydlem. A ja po umyciu rąk postanowilam umyc gebe. Zawsze powtarzam ze nadmiar higieny jest szkodliwy. I tak rowniez jest w tym przypadku. Nikomu nie polecam zatrzec uczu czuszka. Ratunku! Przez pol godziny nie moge otworzyc oczu. Udaje sie na ulamek sekundy i znow sie same zamykaja, zaciskaja i sila woli nie potrafie nic z tym zrobic. Pali jak ogniem! Na slepo wracam do ekipy opowiedziec o lazienkowym nieszczesciu. Kilkakrotnie toperz przelewa mi oczy woda mineralna. Jakos powoli odpuszcza ale czuje to jeszcze kolejnego dnia. Skadinad papryczki sa bardzo smaczne i dodaja uroku kanapkom. Ale od dzis kazdy je bierze do reki przez worek albo kilkakrotnie zlozona srajtasme. Suniemy na poludnie. Po Durres krecimy chyba z godzine. Znaki sa zupelnie z dupy ustawione. Kołujemy probujac roznych uliczek. Trafiamy na jakies trakty przypominajace pasy startowe lotniska. Wokol niska zabudowa oczywiscie w stanie niedokonczonej ulgi podatkowej. Przez tutejsze autostrady co chwile przebiegaja dzieci albo dziadek z kosa. Coz maja robic- nigdzie nie widzialam kladki dla pieszych. Lsniace auta smigaja stopiecdziesiatka obok pasacych sie baranow czy jezdzacych rowerow. Totalna wolna amerykanka!




Aha! Aby pojechac z Durres w kierunku Fier trzeba jechac za drogowskazami “na plaże”. Stajemy gdzies w miescie na kawe. Posiadowke w knajpie umilaja nam wycia wiertarek. Albanskie miasto = jeden wielki plac budowy. Z okna knajpy widzimy jak w cieniu wielkich nowych hoteli dwoch chlopaczkow probuje wyciagnac pilke z mętnej kaluzy wielkosci jeziora. Jeden wchodzi po kolana. Pilka uratowana. cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz