bubabar

czwartek, 12 stycznia 2017

Czas nie goni nas cz.52 - Prom Batumi-Iliczewsk

Rano stawiamy sie po bilety na prom, godzine przed czasem, a juz jest spora kolejka. W kolejce sa jacys bialoruscy kierowcy, para ukrainskich rowerzystow w srednim wieku, bardzo umalowane mlode niewiasty w ilosci kilka oraz dwoch niemieckich turystow, ktorzy chyba czuja sie bardzo zagubieni i zaszokowani wszystkim co ich otacza. Wyglada na to, ze spadli tu z ksiezyca i chyba bylo to niedawno bo sie jeszcze nie ogarneli. Od poczatku jakos poczulismy sympatie do rowerzystow i z nimi rowniez spedzimy wiekszosc czasu na promie. Na razie dowiadujemy sie, ze nazywaja sie Aleks i Swieta i pochodza z Dniepropietrowska. I ze tez wczoraj chcieli kupic bilety ale ich rowniez odeslali z kwitkiem. Sa rozezleni bo w druga strone kupowali bilety przez internet i nie musieli stac w kolejkach. Dzis spali na plazy i nie wspominaja tego milo. Jakos do tego tematu nie chca wrocic ani teraz ani potem wiec ostatecznie sie nie dowiedzialam co nieprzyjemnego moze spotkac turyste na nocnej plazy tego, jakze wspanialego, kurortu.

Babka biletowa jest wyjatkowo antypatyczna i w niczym nie przypomina przemilego i wesolego Draga z bulgarskiego Burgas, gdzie pozyskiwalismy poprzednie bilety. Tu sprzedajaca zachowuje sie jakby osadzono ją tu za kare i robila wielka łaske, ze spisuje paszporty czy wydaje bilety. Ciagle gada przez telefon i mamy podejrzenia, ze nie sa to rozmowy sluzbowe tylko najzwyklejsze ploty z kolezankami. Niestety nikt z czekajacych nie zna gruzinskiego wiec owe oskarzenia pozostaja jedynie przypuszczeniami. Swoje znudzenie codzienna praca owa niewiasta nie demonstruje tylko przez wywracanie oczami czy wielce wymowne miny, ale takze rzucajac co chwile zjadliwy komentarz, wyraznie nie pod nosem do siebie, ale w jezyku takim aby wszyscy w kolejce zrozumieli- juz bez domyslow i domnieman. “Wiecej was nie bylo?”, “Czemu wszyscy dzisiaj?”, “Pojechalibyscie pasazerska linia a nie półtowarową!”, a do tirowcow: “Towarowy zaladunek zalatwia sie inaczej a nie tu zawraca glowe w dniu odjazdu promu”..
Paszporty sa spisywane przez godzine, pozniej ukladane na kupke a ostatecznie kupka ulega wykoceniu pod biurko. Niemcy prawie schodza na serce. Potem dostajemy formularze, z ktorymi musimy sie udac do banku kilka przecznic dalej. Na szczescie rowerzysci widzieli ten bank i nas zaprowadzaja. Na etapie bankowej platnosci okazuje sie, ze Niemcy nie chca plynac dzis tylko za tydzien! Oczywiscie kupno biletow z takim wyprzedzeniem babce wogole nie miesci sie w glowie! Ze tez ktos mogl wpasc na tak absurdalny pomysl! Zartuja? Jaja se robia? I jeszcze sie pytaja o ktorej godzinie on za tydzien bedzie! Toz nie wiadomo o ktorej dzisiejszy wyplynie! A za tydzien to nawet nie ma pewnosci czy napewno w srode! Niemieckie chlopaki coraz bardziej sie denerwuja, ze nikt nie chce im udzielic odpowiedzi i sprzedac biletow, mimo ze czekaja w kolejce juz dwie godziny! I czemu nikt tu nie mowi po angielsku? Gdy juz sie udaje znalezc jakas babke, ktora robi za tlumacza i wydaje sie, ze wszystkie trudne sytuacje sa zazegnane i pod kontrolą, na tym etapie okazuje sie, ze w kolejce czeka tez gluchoniema.. Jak za pomoca obrazkow rysowanych na kartce wytlumaczyc, ze na prom trzeba stawic sie o 18 ale nie wiadomo czy wyplynie przed switem? Ktos wpada na pomysl, ze moze by napisac dziewczynie na kartce. Niestety nie rozumie angielskiego, niemieckiego, rosyjskiego, gruzinskiego ani polskiego. Paszport ma gruzinski ale jest blondynka o niebieskich oczach. Wsrod tego calego kociokwiku, atrakcyjnosci chwili dodaje niemowle, ktore nie wiedziec czemu caly czas rechocze. Jakby rozumiala zainstniala sytuacje i ją to bardzo bawilo. Wiec wszystkie sprzeczki, klotnie i rozmowy maja akompaniament histerycznych wybuchow dzieciecego smiechu, co mam wrazenie, ze osoby w kolejce bardzo bawi a pania sprzedajaca zdecydowanie mniej ;)

Ufff po dwoch godzinach i kilkakrotnym bieganiu po Batumi mamy w łapie bilety!

Idziemy do knajpy. Tam jakis Iranczyk o wygladzie Chinczyka (nigdy nie przypuszczalam, ze w Iranie sa skosnoocy) robi nam ukradkiem serie zdjec. Gdy nasze spojrzenia sie krzyzuja, łamanym angielskim tlumaczy “bo jestescie piekni” i ma glupia mine.

W porcie stawiamy sie przed 18. Prom stoi, zaczyna lac ale nie chca nas wpuscic bo “trwa wyladunek”. Chyba wyciagaja towar gdzies pod wode bo dokladnie widac opuszczona rampe, po ktorej nic nie wyjezdza. Mamy oczekiwac pod wiatkami, pod ktore coraz bardziej zacina deszcz a ciec przychodzi pobrac oplate za samochody, ktore zmuszone sa stac na platnym parkingu miedzy zamknietym juz portowym szlabanem a promem na ktory nie mozemy wjechac. Ciec probuje pobrac tez oplate od rowerzystow ale go wysmiewaja. Cena nie jest wygórowana , jakies 5 zl ale absurdalnosc sytuacji jest porazajaca.
Siedzimy wiec pod wiata i gadamy z poznanymi juz w kasie biletowej rowerzystami z Ukrainy. Obydwoje sa wykladowcami na jednej z dniepropietrowskich uczelni. Od wielu lat urlopy spedzaja na rowerach zwiedzajac rozne kraje. W tym roku po raz pierwszy zostali zmuszeni do noclegow w namiotach bo przy obecnym kursie hrywny nadzwyczajniej ich nie stac na hotele czy knajpy w Gruzji. Mimo ze jak na warunki ukrainskie zarabiaja calkiem niezle. Szybko schodzi na polityke, na ktora dosc utyskuja, “ze byli zlodzieje i sa zlodzieje, ale wczesniej choc wojny nie bylo”. W Dniepropietrowsku mieszkaja przy lotnisku. Ponoc co chwile ląduja samoloty z trupami i rannymi wracajacymi z frontu. Ranni zajmuja wszystkie miejskie szpitale. Jak ktos zlamie noge lub dostanie zawalu to ma przechlapane “bo bohaterowie maja pierwszenstwo”. Ale i tak mieszkancy sie ciesza, ze ich miasto nie podzielilo losow Doniecka. A ponoc bylo blisko, bo tu tez pojawily sie ruchy separatystyczne, ktore zdecydowanie cos kombinowaly i probowaly wypowiedziec posluszenstwo nowym, samozwanczym wladzom z Kijowa i isc “inna droga”. Na tym etapie ponoc wkroczyl do akcji Kołomyjski -mer/gubernator miasta, lokalny udzielny wladca i oligarcha, “Żyd ale ludzki” jak go okresla Aleks. I on ponoc separatystow wylapal, powsadzal do pudła, bardziej agresywnym poukrecal łeby i jakis czas nie opowiadal sie po zadnej ze stron. A potem zdecydowanie sklonil sie ku wiernosci i poparciu dla Kijowa. I dzis mieszkancy miasta patrzac na lądujace samoloty z “zywym lub juz-nie ładunkiem” widza przed czym zostali uratowani. I ponoc Kołomyjskiemu mocno notowania wzrosly- “krasc kradnie, ale uratowal nas przed wojna”, Dzieci w przedszkolu spiewaja o nim piosenki.

Na prom probuje sie tez dostac Wojtek z Poznania. Nie ma biletu ale probuje sie jakos dogadac z pogranicznikami albo obsluga. Przeciez na promie jest kupa miejsca- w barze czy na sali telewizyjnej, nie trzeba przeciez miec kajuty i wyżywienia. Ostatecznie chyba mu sie nie udaje, bo potem go juz nie widzialam- ani na promie, ani w porcie w Iliczewsku.

Po jakis dwoch godzinach wpuszczaja nas na prom. Prom, mimo ze ciut drozszy od bulgarskiego jest bardziej siermieżny i starszy. Wyglada jak prom a nie jak plywajacy hotel. Ale o dziwo jest tez bardziej sztywniacki. Do auta w czasie rejsu schodzi nie wolno, alkoholu w barze (ani gdzie indziej) sie nie pije, gosci do swojej kajuty zapraszac nie wolno. Kapitan tez mniej wyluzowany od poprzedniego, łeb trzyma wysoko jakby kija łyknal. I tylko łapą na regulamin wszyscy pokazuja. Karmia zdecydowanie gorzej. Na obiad jest zawsze jakas breja “przeglad tygodnia”, zadnych frykasow typu wino, jogurciki, slodycze, owoce. Plus jedynie taki, ze kajuta duzo wieksza i kabacze łózeczko wchodzi bez problemu a nie na wcisk.
Zapach porannej zupy mlecznej, ktory niesie sie po korytarzach przypomina mi przedszkole.

Czas plynie spokojnie. Ludzie jakos siedza w swoich kajutach, nie maja parcia na miedzynarodowe bratanie. Gadamy jedynie z Aleksem i Swieta, chwile tez z rowerzystami z Chersona acz oni sa takimi maniakami, ze o czyms innym niz rowery rozmawiac nie potrafia. A jaki smar, a jakie hamulce, a maksymalna predkosc a odciski na dupie, a droga hamowania, a srednia predkosc podjezdzania na przelecz. Aleks ze Swieta poczatkowo wymieniaja sie z nimi doswiadczeniami, ale widze, ze po kolejnych wodospadach danych technicznych tez im zapał opada. Nas, poruszajacych sie samochodem, wogole traktuja jak turystow gorszej kategorii. Bo jak mozna patrzec z szacunkiem na czlowieka, ktory nie potrafi godzine perorowac o kaskach? Druga sprawa tych rozmow jest taka, ze uzywaja tak specjalistycznego slownictwa ze ¾ z tego wogole nie rozumiem ;)

Zapewne jest to wielka szkoda, ze ten prom nie byl naszym pierwszym. Bo tak caly czas porownujemy- “a bo w Burgas..”. A ten prom naprawde nie jest zly.. Tylko ze dobre w porownaniu z rewelacyjnym zawsze wypadnie blado..

Na gornych pokladach maja tu fajne laweczki ze stolikami. To jest duzy plus nad bulgarskim promem- tam ilosc siedzisk byla totalnie niedostosowana do ilosci pasazerow (4 krzesla i 2 lezanki)
Duzo czasu tam spedzamy z przelanym do plastikowej butelki winkiem. Tirowcy tez przemykaja z butelka wodki owinieta w gazete lub schowana do skarpety. Nikt tak naprawde nie wie co wolno a co nie.

Kierowcy chetnie spedzaja czas przy stolikach- twierdzac, ze "widoki na morze sa przecudne" ;)
Plyniemy zgodnie z planem 36 godzin. Widac dokladnie, ze ten prom zapiernicza ostro, widac ogromna roznice ze slimaczym tempem tego burgasowego. Chyba tamten naprawde musial miec zrąbany silnik. Woda spod burt umyka jak szalona a delfiny nie potrafia nas dogonic. Kilka razy probuja ale natychmiast zostaja w tyle.

W ktoryms momencie na horyzoncie widzimy cos zupelnie jak trąba powietrzna. Takie same jak te w Kobuleti miesiac temu! Tylko ze tamte wysuwaly wypustki i chwile pozniej sie “wchłanialy”. A tu jedna siegnela ziemi tzn morza i troche tam zabełtala. Promu toto by chyba nie wywalilo.. Chyba.. nie znam sie na promach i trabach.. Ale to zjawisko bardzo mi sie nie podoba..
Dlugo nie widzimy lądu bo siedzi we mgle. A potem myk i nagle sie pojawia tuz tuz. Widac wielkie i tlumne zabudowania Odessy, mniejsze Iliczewska.
Ogolnie brzeg jest mocno zapchany, na dzikie plaze nie ma tu chyba co liczyc..
Zanim dotrzemy do brzegu mijamy wiele statkow, zaladunkow, dzwigow.
Jest tez iles zapomnianych, pordzewialych i wpolzatopionych wrakow.
Gdy dobijamy, przychodza pogranicznicy na odprawe paszportowa. Pytaja nas o nasze dalsze plany, czy jedziemy do domu. No tak, do domu, juz do Polski. No bo nie do Rumunii czy Rosji. Nie opowiadamy im o planach dlugiego zwiedzania Ukrainy no bo i po co- co ich to obchodzi? I to okazuje sie ogromnym błędem.. Tym razem zwierzenia pogranicznikom by nam wyszly na dobre…

Po przybiciu do portu nic nie wiadomo. Piesi i rowerzysci sie rozpelzaja. Tirowcy biegaja z teczkami papierow pod pachą i obłędem w oczach. A my zostajemy ze skodusia przyblokowana przez tiry na piątym pokladzie, gdzie nie ma jak sie dostac bo sa zablokowane drzwi. Winda zjechac nie mozemy bo robi pipipi i nie rusza z miejsca. Jak sie potem okazuje ma naklejke “nosnosc 400kg” ale jest ustawiona na 200 kg a taka mase wraz z bagazem przekraczamy. Dorwac kogos z obslugi promu graniczy z cudem. Ostatecznie udaje sie dostac na dolny poklad, toperz biega po rampie gdzie zjezdzaja tiry. Skodusia jest na gornej czesci dolnego pokladu, gdzie dostac mozna sie przez zjazd albo przez zablokowane drzwi, ktore wygladaja jak do lodzi podwodnej i ani toperz ani dosc przypakowany ochroniarz nie potrafią ich otworzyc. W koncu odzyskujemy nasze autko, zjezdzamy z promu i gdzie mamy jechac dalej nie wiemy.
U wylotu promu stoi jakies zabytkowe auto- ponoc sprowadzane na zamowienie dla jakiegos lokalnego kacyka, ktory takie kolekcjonuje. Kilka osob z obslugi czuwa nad bezpieczenstwem autka i wlasnym cialem ochrania aby nikt przypadkiem nie przyhaczyl wyjezdzajac.
Pamietajac jak to wygladalo w Gruzji musimy znalezc wyjazd z portu, ktos zajrzy w bagaznik czy tam nie ma trzech ciapatych i bedzie ok. Nasze domysly sa jednak totalnie chybione. Tutaj wyglada to zupelnie inaczej. Obsluga promu mowi, ze trzeba jechac do celnikow na “mitnyj kontrol”.
Tam trzeba wejsc do budynku i ich szukac. Odnalezieni celnicy mowia, ze trzeba skserowac nasze paszporty i na kserze podbic jakas pieczatke. W tym celu mamy sie udac do bialego pietrowego budynku obok. Budynek jest hen za torami i majaczy na horyzoncie. Jako ze jestesmy z niemowlakiem wyjatkowo pozwalaja nam pojechac tam autem. Przejazd przez tory jest przystosowany chyba pod tiry (albo czołgi)- małe kolka skodusi grzezna w wykrotach miedzy torami, szyny wystaja nad beton chyba z 20 cm. Przy pokonywaniu kazdego toru rozlega sie donosne łup! a my cieszymy sie w duchu, ze zalozylismy tą ochronna szyne pod skrzynie biegow i wzmocnione gumami sprezyny z dostawczaka w koła. Wnetrze bialego budynku sprawia wrazenie nieco opuszczone a o obecnosci czlowieka przypomina jedynie zapach dawno nieczyszczonego kibla. W owym budynku nikt nam nie chce skserowac dokumentow, mowia ze to do nich nie nalezy, wykrecaja sie brakiem papieru, tuszu, czasu. Nawiazanie przyjaznej rozmowy ze strozem pozwala udroznic inne kanaly. Stroz prowadzi nas do jakiegos malego pokoiku na uboczu gdzie jest jego znajomy i ma ksero. Nie wiem czy to jest wlasnie to miejsce, ktore mielismy odnalezc, bo sie okazuje, ze znajomy stroza jest bardzo zorientowany np. wie ze paszporty trzeba skserowac dwa razy. Teraz z tymi papierami mamy uzyskac jakas pieczatke i w tym celu mamy isc do blaszanych budek. Na jednej z nich wisi tabliczka “Przewozy Batumi- Warna”. Siedzaca wewnatrz kobieta, o makijazu i odzieniu mocno wyzywajacym jak na sekretarke, oswiadcza ze “inspektora nie ma, poszedl gdzies z komorka i ona tez by chciala zeby juz wrocil” (tu usmiecha sie zalotnie i poprawia wlosy). Zatem siadamy na betonie i czekamy. Kabak wrzuca pileczke w jakas szczeline i za cholere nie moge jej wyciagnac. A to ulubiona pileczka! Musze rozebrac kawalek chodnika aby sie dostac do uwiezionej pileczki. Czekamy. Na scianie blaszanej budki jest jeszcze druga tabliczka, informujaca, ze jest to punkt kontroli sanitarnej. Obok zaparkowaly dwa tiry wiozące swiniaki. Prosieta kwicza zalosnie stojac na ostrym sloncu w rozpalonych, zelaznych klatkach i potwornie smierdza. Macki tego zapachu rozpelzaja sie po calej okolicy. Woń widac przeszkadza tez wydekoltowanej urzedniczce, bo raz po raz opyla swoja budke sprejem o mocnej nucie wanilii. Polaczenie aromatow jest zabojcze. Odchodze kawalek dalej. Juz wole same swinie. Nie mamy pojecia gdzie chca dowiezc te zwierzaki ale zaraz beda skwarki! Choc z drugiej strony, jak kilka zdechnie to pewnie i tak nie bedzie problemu. Zdechniete tez sie wmiesza do pasztetu a historia z portu w Iliczewsku na zawsze pozostanie nieznana dla przyszlych konsumentow. Mamy dziwne wrazenie, ze te tiry jechaly z nami promem - rozpoznaje kierowcow. Tylko ze na promie nic nie kwiczalo- moze swianiaki dostaly cos na sen? Czy dopiero teraz je zaladowali z innego statku?

My trzody chlewnej nie wieziemy a inspektor jednak tez obcykuje skodusie jakims dziwnym urzadzeniem, ktore wyglada jak smartfon na kiju, jakimi to robia sobie zdjecia turysci na plazach i na tle zabytkow. Dzwieki toto wydaje jak licznik Geigera w miejscu, z ktorego trzeba sie natychmiast oddalic. Zarazkow wąglika ani swinskiej grypy chyba nie znalezli bo dostajemy pieczatke na ksera paszportow. Inspektor ociera pot z czola i udaje sie do budki, skad juz po chwili dochodza chichoty jego i urzedniczki. Swiniaki dalej stoja na sloncu. Kirowcy tirow zdejmuja koszulki i nacieraja cielska kremem z wysokim filtrem.

Wracamy do celnikow. Teraz nastepuje chyba wlasciwa procedura- ogladanie zawartosci auta, wklepywanie danych w komputery, wpisywanie w zeszyty- w rowne zielone tabelki obramowane srebrzystym cienkopisem. Na tym etapie wychodzi rozbieznosc- czy skodusia byla juz kiedys na Ukrainie. Tak i nie.. Bo numer podwozia byl a blachy nie. Wot problem! Tlumacze, ze blachy sa nowe bo poprzednie zostaly skradzione. Celnik za cholere nie moze pojac po co krasc blachy- na zlom? Podejrzenia u nas byly takie, ze grasowala w okolicy szajka, ktora pozyskiwala cudze blachy, przypinala na swoje auta, tankowala benzyne do pelna i zwiewala ze stacji bez placenia. Blachy wyrzucali do lasu a zapis na kamerach pozostawal taki a nie inny. Celnik calkiem nie moze pojac mysli przewodniej zlodziei- ale jak poleciala benzyna jak nie zaplacil? No tak! Tu sie najpierw placi, mowi ile ilitrow i wtedy odblokowuja dystrybutor! Jak mowisz “do pelna” to od razu jestes podejrzany! Ukrainiec wiec cmoka nad nieodpowiedzialnoscia polskich stacji benzynowych.

Celniczka dlugo sie meczy co wpisac w komputer- bo sa dwie opcje czy samochod byl na Ukrainie, tylko “tak” i “nie” i miejsce na dwa numery. Obojetnie czy nasze numery wpisze sie z “tak” czy z “nie” to wywala na czerwono. Wolaja jakiegos kolege, ktory pomaga im przelamac informatyczne bariery i otworzyc jakies okienko pomocnicze z mozliwoscia opisu. Babka wklepuje tam dlugi elaborat. Nie wiem czy tez wspomniala o zasadach funkcjonowania polskich stacji benzynowych i swoich snach z poprzedniego tygodnia, ale stuka zamaszyscie ze zmarszczona brwia chyba 15 minut. Celnik robi mi hebate i podsuwa ciasteczka. “Zieloną czy owocowa?” Wypytuje o wakacje w Gruzji, powod tak dziwacznego transportu, opowiada jak byl kiedys w Kutaisi przed laty z jakas szkolną wymianą. Na tym etapie pada tez pytanie (a raczej stwierdzenie) ze zapewne mamy wbity “tranzyt” czyli 10 dni. Jaki k… tranzyt? Jakie 10 dni??? Przeciez na Ukrainie mozna byc bez wizy 60 albo 90 dni, juz nie pamietam dokladnie ale nie 10! No tak, ale nigdy nie jechalismy tranzytem. Zawsze byl wjazd z Polski i powrot. Celnicy nie wiedza i nie potrafia sprawdzic co mamy wbite bo ta informacja jest w komputerach pogranicznikow i wyswietli sie dopiero na polskiej granicy. Przypomina mi sie to pytanie czy jedziemy do domu. Pewnie wlasnie o to chodzilo. I pewnie babka wbila “tranzyt”. Niech to szlag! I jeszcze nie ma jak tego sprawdzic! I jeszcze nikt nie wie co grozi za przekroczenie tego czasu- czy mandat 200 UAH czy moze zakaz wjazdu na Ukraine na 5 lat..

Gdy sprawa naszych blach wydaje sie ustalona okazuje sie, ze nie wzielismy najwazniejszej pieczatki z bialego budynku- pozwolenia na wyjazd z portu. Wracamy. Skodusia znow grzeznie na torowisku. Na miejscu wydawania pieczatek wisi kartka z informacja o przerwie obiadowej. Ja pierdziele! To chyba jakis labirynt bez wyjscia…Czekamy. Tylko pol godziny. Stroz czestuje czekoladą. Jest pieczatka. Wracamy. Jeszcze tylko kartka od pogranicznikow z drugiego pietra. Pokoj zamkniety. Ciec z kanciapy z miotlami poleca ich szukac na schodach za budynkiem- przypomina ze maja czarne uniformy, coby zagadac do wlasciwych. Schody sa puste. Ktos poleca isc miedzy tiry. Tam trzeba podbic mala karteczke, ktora dostalismy jeszcze na promie i wogole nie zarejestrowalismy jej obecnosci- zostala nam wsunieta w paszporty. W tym celu trzeba isc do oklejonej plakatami budki, podstemplowac i oddac panu w czerni. On wzamian da nam inna karteczke z inna pieczatka. Wokol sznury tirow na blachach Europy wschodniej i czesci Azji. Kirowcy graja w karty, myja sie w wiadrach, pichca jedzenie. Jeden nadmuchal materac i spi. Inny obcina paznokcie, ktore odskakuja na wszystkie strony. Inny chyba wpadl w jakies otępienie, siedzi na krawezniku, oczy wbil w asfalt i bawi sie jojo. Powietrze drga na upale, przepelnia je gesty i lepki kurz, unosi sie zapach benzyny, smaru i palonej gumy. Czasem podmuch wiatru przyniesie aromat morza lub kibla, zalezy z ktorej strony zawieje. Wszyscy kierowcy wygladaja troche jak jacys przesiedlency, jak ludzie ktorzy zaaklimatyzowali sie na dluzszy pobyt, dla ktorych czas juz nie ma zadnego znaczenia. A moze oni maja racje? Stad chyba nie ma ucieczki. A moze swiat poza tym portem juz nie istnieje?

Z kompletem kartek i stempli stawiamy sie na szlaban wyjazdowy. Jedna karteczka jest cudem odnaleziona. Wyfrunela mi jak bylam w kiblu ale na szczescie ją znalazlam. Nie chcemy wrecz myslec co by bylo gdyby trwale zaginela. Przed nami okienko. Ostatnia pieczatka. Tylko ze przede mna kolejka chyba 40 tirowcow. Kazdy ma w łapie teczke wypchana papierami o grubosci encyklopedii. Babka w okienku studiuje z osobna kazda z kartek wydobytych z teczki. Zakresla, zawija, zszywa. Nie ma podchodzenia bez kolejki. Tirowcy mnie przepuszczaja ale babka odsyla na koniec. Chyba nie starczy nam tych tranzytowych 10 dni na opuszczenie tego portu.. Kabak zaczyna wyc. Nie dziwie sie jej, ja tez mam ochote! Nagla zmiana! Jest podchodzenie bez kolejki. “Riebionek” zmiekcza serca nawet najbardziej zaciętych sluzbistek. Bo taki kochany ciu ciu i ma pulchne nozki! Aleeee… Nie mamy podpisu z magazynow! Jakich k... magazynow!!!!!!!????? Trzeba wrocic do bialego budynku na pierwsze pietro… Czasoprzestrzen zatacza koło. Tam juz bylismy. Powrot do przeszlosci? Ponoc nic dwa razy sie nie zdarza, ta sama rzeka nie istnieje i takie tam. Jesli ktos chce zawrocic czas lub zatrzymac jego bieg to polecam port w Iliczewsku. Oswiadczam babce, ze ja juz nigdzie nie pojde, ze ja juz wszedzie bylam, we wszystkich budynkach i na wszystkich pietrach. Pukalam do wszystkich mozliwych drzwi i juz nie wiem gdzie mam isc a tak wogole to i tak nie ma sensu, bo i tak znajdzie sie w koncu jakis gosc od oliwienia kaloryferow, ktory jeszcze nie pochylil sie nad naszą sprawą. Chyba nigdy wczesniej nie udalo mi sie wyglosic tak plynnie tak dlugiej kwestii. Pare osob probuje mi przerwac ale im sie nie udaje. Wymieniam wszystkie miejsca gdzie bylismy, kogo spotkalismy. Pojawia sie jakis gosc, chyba urzednik konczacy zmiane. I chyba sie nad nami ulitowal bo obiecuje zalatwic sprawe. Jedziemy za nim. Trzeci raz tory. Koleiny coraz glebsze, za kazdym razem koła wyrywaja kolejne porcje zeżwirowaciałego asfaltu. Gosc przed nami widac n-ty raz je pokonuje bo zajezdza bokiem przed trawe gdzie szyny mniej wystaja. Biały budynek. Drzwi wydaja charakterystyczny, juz dobrze znany nam skrzyp. Jak jakas mantra.. I musze zwrocic honor- za tymi drzwiami nie bylismy. Te jedne przegapilam. Po minie babki “z magazynow” widze, ze jej jakos smutno, ze jej pieczatka jest ostatnia i prawie zapomniana i pominieta. A przeciez ona jest wazna. Tak samo wazna jak pozostali, a moze nawet wazniejsza… Zajezdzamy na brame. Mijamy kolejke tirowcow. W okienku jakas inna babka, tapirowana. Mamy komplet kartek, pieczatek i podpisow. Pada slowo “wypuscic”. Szlaban sie otwiera..

Jestesmy na Ukrainie.



Minelo kilka godzin. Nasze dane zostaly wpisane w przynajmniej 8 zeszytow. Glownie przez kobiety w srednim wieku, pieknym, kaligraficznym pismem. Podkreslone na zielono, czerwono i niebiesko. Wziete w ramke. Oddarte na linijsce. Przystemplowane i osuszone bibułka. Wklepane w wielki stary stacjonarny komputer i w trzy laptopy. Dziesiatki pierdzistołkow podkreslilo swoja niezbednosc. Zwiedzilam pokoje wygladajace na opuszczone, z odpadajacym sufitem, takie stylizowane na przytulny domowy salonik oraz obite sidingiem z rzedem nowoczesnych blyszczacych lamp. Wiekszosc spotkanych tam urzednikow byla bardzo mila, uprzejma, chetna do rozmowy i pomocy. I jak roboty zaprogramowana na swojej czynnosci, swojej czesci ukladanki. Wbijam czerwona pieczatke ponizej zielonej. Wpisuje w czarny zeszyt, a pod pieczatka wpisuje kolejny numer seryjny z czarnego zeszytu 3/15/DX/19872. Brak zielonej pieczatki przerywa ten ustalony ciąg i wzbudza panike. Nie ma zielonej pieczatki! Gdzie zielona pieczatka?? Aaaaaaa!

Rozne przygody mielismy na ukrainskich przejsciach granicznych. Zwlaszcza o tych pod koniec lat 90-tych mozna by napisac ksiazke. O ogniskach z tirowych palet, o autach rozkrecanych na srubki, o poszukiwaniach dziel sztuki, o koniecznosci golenia sie na granicy, o łapowkach w pomylonej walucie- ktore otwieraly kazde drzwi, o opowiesciach wspolpodrozujacych, ktore realne czy zmyslone- gleboko zapadaly w pamiec.. Ale to bylo juz lata temu. Myslalam ze specyficzny urok wjazdow/wyjazdow z Ukrainy minal bezpowrotnie. A tymczasem port w Iliczewsku zdecydowanie jest w stanie dorownac najciekawszym przygodom sprzed kilkunastu lat! A moze nawet je przebic? Nieee, tak dobrze to nie bylo! :P

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz