bubabar

środa, 5 lipca 2017

Dawno temu na Świdowcu i Czarnohorze

Wyjazd mial miejsce w lipcu 2005. Byl to oboz naukowy z krakowskiej Akademii Rolniczej, ktorego uczestnicy- studenci i pracownicy uczelni roznych wydzialow robili badania wszelakich roslin i robaczkow, ktore zbierali do zielnikow czy obserwowali ich naturalne siedliska. Ja pojechalam troche na krzywy ryj, jako ze dowiedzialam sie o tym wyjezdzie na jakims chatkowym spotkaniu w Beskidach. A odpuscic sobie wyjazd na Ukraine byloby calkowicie nie w moim stylu, skoro juz mnie zaprosili :P Sporo osob wiec dlugo nie moglo poskladac do kupy kim ja tak naprawde jestem i skad sie tam wzielam ;)

Wiekszość zamieszczonych w relacji zdjec może znacznie odbiegac jakoscia od obecnie przyjetych „norm i standardow”. Pochodza z zakurzonych albumow, były robione 20-letnia „idiotenkamera” a i potem "skanowane" w specyficzny sposob.

Wyruszamy z Przemysla bezposrednim pociagiem na Czerniowce, ktory ciagnie wagony plackarty. Niestety niedlugo pozniej ten wspanialy transport przezgraniczny- wygodny i klimatyczny, przestal jezdzic. Czy to byl jedyny pociag z wagonami o wschodnim klimacie na terenie Polski? Przynajmniej ja innego nigdy nie widzialam.


Skład do ktorego wsiadamy stal na jakis naslonecznionych bocznicach i panują w nim temperatury, ktore mozna porownac jedynie do wizyty w bani. Ktos mial ze soba termometr i wychodzilo cos kolo 70 stopni. Czy bylo tyle dokladnie to nie wiem, ale siedzac bez ruchu czlowiek sie roztapial, doslownie, nie w przenosni. Z kazdego z nas ciekła struzka cieczy kapiąc na podloge i juz po chwili pod kazdym bylo niewielkie jeziorko. Humory mimo to dopisuja, gitara jakas pobrzekuje a nad peronowymi daszkami Przemysla zachodzi sloneczko. Po wystawieniu glowy za okno cieply oddech wieczornego miejskiego betonu zdaje sie byc powiewem z lodowki. Ruszamy. Okna oczywiscie zamykaja sie automatycznie - ale od czego sa butelki??


Wieczorny powiew swiezego powietrza pomaga schlodzic wnetrze wagonu gdzies do 50 stopni...


Oprocz naszej zgrai podrozuje tez w wagonie grupka przemytnikow kukurydzy i groszku. Ukrywaja dziesiatki puszek w sufitach i scianach. Pod sufitam musi byc jeszcze bardziej goraco niz na dole- z dzielnych ukrywaczy cennych towarow leja sie hektolitry potu.


Bylo to moje pierwsze spotkanie z wagonami plackarty- wczesniej poruszalam sie po Ukraine przewaznie samochodem lub pieszo. Zachwytow wiec, radosci i biegania w kolko niesposob opisac. Wlazlam nawet na polke bagazowa zeby zobaczyc jak tam sie lezy. Kilka lat pozniej gdy z braku miejsc tamze podrozowalam przez cala noc - bylo mi odrobine mniej do smiechu, zwlaszcza jak trzeba bylo zejsc do kibla ;)

Na granicy straznicy opukuja dachy, troche groszku wypada, puszki uderzają z brzękiem o podloge wagonu odksztalcajac zarowno siebie jak i wykladzine, i zaczynają sie toczyc z gulgotaniem na wszystkie strony. Wiekszosc kontrabandy jednak przekracza szczesliwie granice. Jestesmy na Ukrainie!

Spac nie bardzo sie da- raz ta duchota a dwa ze w srodku nocy gdzies przesiadamy sie na elektriczke, ktora mimo upiornej godziny jest nawet dosc zatloczona. Z tej trasy pamietam tylko tyle ze probujac sie ulozyc do snu na drewnianej ławie wsadzam spiwor w dwie gumy do zucia a niedaleko ktos wymiotuje przez okno.


Jakos nad ranem, gdy slonce zaczyna wychylac sie zza gor i podswietlac rose w wiejskich ogrodkach- my pakujemy sie do gruzawika i suniemy wyboistymi drogami na Drahobrat.


Poczatkowo nasz oboz mial miec charakter wedrowny. Okazalo sie jednak, ze nie wszyscy byli na to przygotowani- czesc osob przyjechalo z torbami na ramie a jedna dziewczyna o kulach bo dopiero zdjeto jej gips z nogi po wypadku. Stanelo wiec na tym, ze rozbijemy namioty na Drahobracie i przez kilka dni polazimy wokol na lekko, a potem przeniesiemy sie gdzies pod Czarnohore. Ja tez ogromnie sie ciesze z tego rozwiazania, bo nabralam tyle jedzenia, ze mam problem aby oderwac plecak od ziemi.

Nasze obozowisko.


Widoki z Drahobratu o poranku.


Raz po raz odwiedzaja nas rozne stada.


W pierwszy dzien nie mamy zadnej zaplanowanej wycieczki. Snujemy sie wiec po okolicy, niektorzy odsypiaja nocna podroz. W kilka osob wpadamy na pomysl aby isc do płata sniegu, ktory widac w oddali.


Idziemy na wprost trasą gdzie nie ma nawet sciezki i jest z lekka, mowiac oglednie, stromo. Pniemy sie łapiąc kolczastych roslin i od czasu do czasu zjezdzajac na pyskach. Kamienie osuwaja sie nam spod nog i coraz bardziej dochodzimy do wniosku, ze nasz pomysł nie byl zbyt mądry ;) Ale do płata sniegu docieramy!


Jedno jest pewne w dol nie chcemy isc ta sama droga bo byl by to zjazd na tylkach albo niekontrolowane sturliwanie. Idziemy wiec naokolo. Po drodze jeszcze troche wylegiwania sie na trawie i roznych wyglupow z widokiem na bezkres zielonych polonin.


Wieczorem oczywiscie ognisko wrod niezwykle cieplej nocy. Nie siedze jednak zbyt dlugo. Poprzedniej nocy nie spalam prawie wcale a bedac z natury strasznym spiochem bardzo zle znosze takie rzeczy. Zawijam sie w spiworek i nawet nie wiem kiedy mnie nie ma. Budzą mnie odlosy gitary. Spogladam na zegarek. Jest 2:30. Przy ognisku zostaly chyba trzy osoby z naszej ekipy i teraz wlasnie przyszlo dwoch albo trzech facetow z plecakami. Sa chyba z okolic Charkowa. Chyba nasze chlopaki probuja podnosic ich bagaze i padaja jakies komentarze- to chyba wazy 50 kg? Kamienie nosicie? Przybysze cos mowia, ze wedruja Karpatami juz od miesiaca i jeszcze dlugo maja zamiar sie tu pętac. I graja na gitarach a po okolicy plyna spiewy. Jakies rosyjskie piosenki o tajdze, o wedrowce, o zapachu rzek i dawno nieodwiedzanych chat. Spiewane na glosy o melodiach niesamowicie przypadajacych mi do gustu. Mają tez ze soba jakis samogon, ktorym sie raczą wspolnie z pozostalymi przy ogniu. Bardzo a to bardzo chce sie podniesc i wyjsc z namiotu. Isc do tych ludzi i pogadac, razem pospiewac, dowiedziec sie gdzie byli i gdzie zmierzają. Ale jakos nie moge. Jestem tak zmeczona, ze nie potrafie sie zmusic do jakiegokolwiek ruchu. W koncu daje za wygraną i postanawiam choc z namiotu jak najdluzej posluchac ich spiewu i ciekawych opowiesci. Ale po chwili zasypiam... Jest to jedna z historii, ktorych nie moge sobie wybaczyc. Nie moge pojąc jak moglam nie wstac i nie pojsc do tego ogniska. Jak moglam nie zapoznac sie z ta ekipa i chociaz sie dowiedziec jakie byly tytuly tych pieknych piosenek.

Kolejnego dnia idziemy cala ekipa na wycieczke na Bliźnice. Jest niesamowity upał! Ponoc rzadko sie zdarza aby na takich wysokosciach bylo ponad 30 stopni. Do tego ostre slonce i silny swiezy wiatr- czyli chyba najfajniejszy rodzaj pogody!


Tu jakas młaka gdzie wystepują jakies rzadkie okazy cenne naukowo. Niestety juz nie pamietam jak sie bagienni delikwenci nazywali.


Inny płat sniegu.


A tu ekipa. To bylo jeszcze w czasach gdy ludzie chetnie sie fotografowali, pozowali do zdjec, a wrecz niezrobienie komus zdjecia odbierane bylo nieraz jako dyshonor.


Wieczorem znow ognisko i tym razem juz kazdy musi zdac relacje ze swoich naukowych poczynan.


Ja, jako ze sie juz tu znalazlam, tez mam ponoc sobie wymyslic cos do zbadania, acz nie jest to takie proste wymyslic cos takiego na poczekaniu. Jeden z pomyslow dotyczy ze wraz z jeszcze jedna dziewczyna bedziemy szukac goryczek i jakos tam opisywac ich siedliska. Poki co goryczki stanely na wysokosci zadania i sie schowaly- przy trasie na Bliźnice nie udalo sie odnalezc zadnych.

Kolejnego dnia dzielimy sie na grupy a ja spedzam czas z ekipa idaca popływac w jeziorkach pod Bliźnicą. Wokol połoninne gory i zar lejacy sie z nieba. A w zaglebieniu terenu niewielki lodowaty stawek. Takie gory to ja lubie! :D


Nastepny dzien to wyprawa na Todiaske. Pogoda sie nieco psuje. Od rana panuje duchota, niebo zasnuly chmury. Na grani zrywa sie wiatr i robi coraz zimniej. Docieramy nad jeziorko pod Todiaska ale dzis jakos nie ma chetnych na kapiel.


W oddali zaczynaja dudnic grzmoty. Opadaja mgły a tam gdzie jeszcze cokolwiek widac horyzont przybiera czarny kolor. Na tym etapie wiekszosc osob stwierdza, ze trzeba jak najszybciej spierniczac w dol bo burza w gorach to nic przyjemnego. Poza tym jak spadna mgly to sie na bank pogubimy w tym morzu traw i plątaninie kłebiacych sie drog. A o spaniu na poloninach nie ma mowy bo caly sprzet biwakowy zostal na Drahobracie.


Sa jednak w ekipie takie dziwne jednostki, ktorym widac pioruny dodaja animuszu i przy ich akompaniamencie najlepiej szuka sie kwiatow do zielnika. Wywiazuje sie wiec krotka sprzeczka, ktorej wynikiem jest rozdzielenie sie ekipy - wiekszosc podąża w dol, w strone naszego biwakowiska a pogromca burz w liczbie 1 w strone zdecydowanie przeciwną. Potem jest wielka obraza i pretensje, ze zostawilismy go samego w gorach, w czasie złej pogody i jak to sie moglo zle skonczyc. Nie wiem jaki mielismy wybor czy ogluszyc, związac i zwlec na dol siła?

Wracajac troche mylimy droge i nie schodzimy ta sama trasą, prosto do naszych namiotow. Nie ma jednak zlego co by na dobre nie wyszlo- trafiamy na knajpe. Wszyscy jestesmy troche zmoknieci i zmarznieci wiec grzechem byloby sie nie rozgrzac :) Tu po raz pierwszy spotykam sie w winem kagor i... swiat juz nigdy nie bedzie taki sam! Ja, milosnik wyłacznie trunkow wysokoprocentowych - zakochalam sie w winie! W knajpie sa tez miejscowi, robotnicy remontujacy jakies urzadzenia narciarskie w okolicy. Sa tez tance przy jakis gangsterskich piosenkach np. "Atas!" zespolu Lube.


Do namiotow wracamy juz po zmroku, bładzac nieco w plątaninie błotnistych drog i od czasu do czasu lądujac tylkiem w jakis koleinach.

Kolejny dzien mija nam na zmianie lokalizacji biwakowiska- wynajetymi gruzawikami suniemy pod Czarnohore. Bagaze zwałowane na pryzme w kącie auta co chwile nas przysypują, ostatecznie musi na nich lezec przynajmniej jedna osoba i je przyciskac do podlogi swoim ciezarem.


Osiedlamy sie na polu biwakowym zwane Kozmiełszczik. Oprocz miejsca na namioty sa tu rowniez drewniane domki, ktore mozna wynajac gdzies dogadujac sie u lesnikow..


Oprocz nas polane zamieszkuje rodzina z piatką dzieci z Iwanofrankiwska, ktorzy przyjechali tu glownie w celu zrobia przetworow na zime. Zamieszkuja wiec jeden z domkow, ktory na czas ich pobytu stal sie wrecz fabryka i przetwornia dóbr wszelakich. Suszą wiec ziola i grzyby, na ognisku bulgocze gar wszelakiego runa lesnego na soki i dzemy. Co kilka dni dwoch najstarszych synow biegnie do najblizszej wsi i wracają obładowani octem i spirytusem. Ponoc to, co zostanie przygotowane tu przez miesiac - potem zywi rodzine przez cala zime. Wiekszosc ludzi robi to w oparciu o wlasny ogrodek. Ta rodzinka jednak mieszka w bloku wiec musiala wymyslec inny plan pozyskiwania darow ziemi. Czesto zawijam pod ich domek- pogadac a i sprobowac roznych pysznosci. Grzyby w smietanie i nalewka jagodowa- to te ktore najsilniej zapadly mi w pamiec.

Jest tez ekipa motocyklistow, ktorzy przyjechali tu ale raczej gory ich nie interesują. Chyba nie poszli (ani nie pojechali) nawet 2 metry za biwakowisko. Od rana do wieczora tylko chleją i od czasu do czasu przewracaja sie na nasze namioty.

Bywają tu tez inni goscie.


Zycie obozowe.


Na skraju biwakowiska uzbierala sie spora sterta smieci. Nikt ich stad nie wywozi wiec sobie leżą, rosną i dojrzewają. Na smietnisku pasie sie kilka wyglodnialych pieskow, wyjadajacych obierki i wylizujac talerzyki.


Robi nam sie ich zal- dajemy ich chleb a one polykaja go w calosci. Ktos rzuca pieskom cebule. Zjadaja ze smakiem wrecz bijac sie o nie. Postanawiamy wiec oddac im czesc naszych konserw mięsnych. Psy obwąchują je, otrząsaja sie z obrzydzeniem i odchodzą nietknąwszy... A my żremy to od tygodnia...

Oprocz konserw jemy tez zupki chińskie- o smaku kurczaka, ktore juz wychodzą nam nosem i uszami. Nazwalismy je "kutak". O owym "kutaku" powstały juz piosenki pod gitare i wiersze deklamowane wieczorami nad szumiacymi strumieniami. Na tyle zapadła nam w pamiec ta potrawa, ze nawet trafiła na okładke mojego albumu z wyjazdu.


Kozmiełszczik jest bardzo przyjemnym biwakowiskiem. Ma jednak jedna ogromna wade- nie ma nigdzie w rejonie zrodła pitnej wody. Wszyscy pija wode z rzeki, ale w niej rowniez myje sie traktory, poi krowy a pewnie i kilka domow stojacych wgłab doliny spuszcza tu scieki. Ja sie boje pic tą wode, wiec wyprawiam sie codziennie samotnie z butelkami daleko w gore doliny. Znalazlam tam malutkie zrodelko. Cieknie ze stromego, zasypanego liscmi zbocza. Woda ma niesamowity smak, jakby jakas mineralna. Jest niestety nieco mętna bo plywają w niej zbełtane liscie i troche mułu. Innym nie chce sie chodzic tak daleko. Kilka osob ma juz problemy żołądkowe ale nie wiążą tego z wodą z rzeki. Ja bardzo sie pilnuję aby pic tylko moja wode i tylko na niej robic herbate czy zupki. Ale ktoregos dnia ekipa zrobila makaron z sosem. Skusilam sie... A woda na sos skad byla? z rzeki.... Po tej wspanialej kolacji juz w nocy ponad polowa ekipy dostaje poteznej sraczki- a ja jestem wsrod nich... Zdrowi sa jedynie ci, ktorzy skumali sie z motocyklistami i kolacje popili kilkoma szklankami wodki. Oni tez rano nie czuja sie najlepiej, ale na tyle dobrze, ze moga wybrac sie w okrojonym skladzie na Howerle.. Reszta zostaje w obozowisku i sobie zdycha...

Kolejny dzien to wycieczka na Pietrosa. Po drodze mijamy fajne osiedle bacowek gdzie pożywiamy sie nieco mlekiem i serem. Strasznie mi zal ze mam jeszcze lekko przetrącony zołądek i nie moge w pelni delektowac sie wszystkimi pysznosciami.


Na samej górze zawlekaja sie chmury i prawie nic nie widac. Wiekszosc zdjec robimy wiec ponizej szczytu


Cala trasa jest bardzo malownicza, gesto porosła łanami wierzbowki. Dopiero wiele lat pozniej dowiaduje sie ze mozna z niej zrobic iwan-czaj i wlasnie tym wyrobem w duzym stopniu zajmowala sie rodzinka z pola namiotowego. W ich budzie wisialy ogromne ilosci tego rozowego kwiecia a kobity ugniatały tez cos w miednicy.


Klimaty pobliskich dolin- z rzadko rozsianymi drewnianymi domkami czy czasem turkoczących wozach drabiniastych.


I plakaty. O koniecznosci chronienia fauny Karpat.


Z gor, ku cywilizacji, wracamy znow gruzawikami.


Po drodze do Jasini mijamy wesele. Tez zatrzymujemy sie tu na chwile, pogadac i chlapnąc zdrowie młodych.


Gdzies na poboczu drogi


Pociag z Jasini mamy jakos w srodku nocy. Zaopatrujemy sie wiec w rozne jadła, napitki i przejmujemy we wladanie stacyjny budyneczek.


Schodzi tez 4 zmoknietych chlopakow ze Świdowca, rowniez Polakow. Kręci sie tez kilku ukrainskich wedrowcow. Wieczor i noc mija wiec na wspolnych spiewach z gitara. Chyba przespiewalismy wszystkie piosenki jakie istnieja w Europie srodkowo wschodniej! :) Powstaja tu tez plany kolejnych wypraw, snuja sie marzenia poznawania wschodu i coraz dalszego zapuszczania sie w rozne zaułki klimatycznymi składami elektriczek i plackart. Wspolnie z nowo poznanymi znajomymi analizujemy mapy, w ktorych regionach Karpat najlatwiej pojezdzic na pakach gruzawikow i wsluchujac sie w ryk ich silnikow przeprawiac sie przez potoki i bezdroza. Wlasnie tam po raz pierwszy wypatrzylam na mapie doline Bialego Czeremoszu, do ktorej wycieczka musiala dojrzewac jeszcze kolejnych 5 lat. Tam tez jakis stary miejscowy opowiadal nam o latach 90 tych i swoich wyprawach gorganskimi kolejkami lesnymi, ktorym kres zywota polozyla powodz w 98 roku. Czasu sie nie cofnie- ale zaplanowalismy sobie wyprawe gorganskimi dolinami. Wycieczka pozornie bardzo nieatrakcyjna bo prawie pozbawiona widokow, dziesiatki kilometrow zarosłych zielskiem, błotnistych tuneli. Ale moze natrafilibysmy na jakies osady drwali, lesnikow czy mysliwych? na lesne chatki? moze procz drewna na pakach starych poradzieckich maszyn znalazlo by sie tez miejsce dla dziwnych wedrowcow? Ten plan poki co jeszcze czeka na realizacje.. Kiedys musimy sie wybrac- zdążyc zanim wyasfaltują....


Kilka razy ruszaja w noc ekspedycje ratunkowe, celem odnalezienia sklepu lub jakiegos lokalnego zrodelka samogonu. Noc jest dluga a ekipa na dworcu potezna! Jak sie bawi kilkadziesiat osob to wszelakie zapasy schodza na pniu...


Jeden ze znajomych postanowil wysuszyc na stacji swoje ubrania... Zostaly juz tam na zawsze ;)


Bilety na ten pociag sa wypisywane recznie. Juz nigdy wiecej nie trafilam na takie bilety...


Z Jasini odjezdzamy pociagiem o bardzo dziwnych wagonach- taka pol elektriczka, pol plackarta. Poza tym jednym razem nie mialam okazji takimi jechac.


We Lwowie jestesmy juz rano. Krecimy sie po miescie zwiedzajac to co zwiedza sie tam zwykle na jednodniowych wycieczkach, a ja ogladam to juz chyba piąty raz wiec trochu mam dosc i nawet nie robie zdjec ;) Na Wysokim Zamku jestem dopiero drugi raz wiec ciesze sie widokami, zwlaszcza ze poprzednio byla mgla i lało.


Potem w podgrupach zagladamy tez troche w rozne zaułki.


I jezdzimy tramwajami. Troche bez celu, troche sie gubimy i jedziemy calkiem nie tam gdzie bysmy chcieli. Bilety sa fajnymi kartonikami a konduktorki to panie w klimatycznych fartuszkach. Na tyle wagonu dziadki graja w szachy a mlodziez rozpija flaszke. Az chce sie zgubic i zajechac do zajezdni.

Nocujemy na kwaterze u kolesia, ktory reklamuje sie ze jest Polakiem i takowych tez do siebie zaprasza. Jest jednak problem bo nie mozemy mu normalnie zaplacic za nocleg - nie chce przyjac ani hrywien ani złotowek. Chce dolary. Wkurza nas to ale ok, idziemy do kantoru. Przynosimy dolary- i okazuje sie ze zaś zle- bo to sa jednodolarowki a on takich tez nie przyjmie. Czy ten koles jest normalny? Robi łaske, ze przyjmie zapłate za nocleg? Ostatecznie zostawiamy mu te jednodolarowki na stole i wychodzimy a za nami leci stek przeklenstw, bynajmniej nie po polsku ;)

A potem to juz tylko granica i dlugie godziny na niej. W tamte czasy kazda trasa z Szegini na Medyke to byla przygoda sama w sobie. Dzis wiec tez jest nie inaczej a na dodatek leje jak z cebra. Oślizgłe plecaki podajemy gora nad głowami. Czasem sie ktorys klinuje a czasem spada komus na kark. Ktos polewa koniak. Nie lubie koniaku. Ktos komentuje, ze "dawaj diewuszka do dna bo na trzezwo sie tego nie da..". Ktos cos spiewa o jakis barykadach. Dwaj koledzy wskakuja na barierki i plecaki podazaja wysoko nad glowami czekajacych. Jakos zaplątal sie tez plecak skadinad. Probują go wciagnac na góre ale wazy chyba 70 kg. Wysmykuje sie z rąk i upada na beton. Jeden trzask tluczonego szkła. Przeklenstwa z tlumu. Mokra sącząca sie plama. Nie moge dalej obserwowac sytuacji bo tłum porywa mnie i unosi dalej. Nie wiem gdzie jest moj plecak. Potem gdzies z daleka widze jak wyciagaja z niego spiwor. Ale ja nie mam niebieskiego spiwora! Nie wiem skad on sie tam znalazl. Zostawiam spiwor u pogranicznikow. Reszta plecaka sie zgadza. Kolejna czerwona pieczatka w lekko rozmokniety paszport zlewa sie z poprzednimi.


Kolejna ukrainska przygoda przeszła do historii...

2 komentarze:

  1. świetne, klimatyczne foty, stylizowane na niezapomniane lata 90. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Robione dokladnie takim samym aparatem i w taki sam sposob jak i 15 lat wczesniej! :) Pewnie do dzis bym nim robila fotki gdyby nie to ze 2 lata pozniej sie biedaczek zepsul :(

    OdpowiedzUsuń