bubabar

czwartek, 26 marca 2015

Armenia cz.14 - Ofiarne kuraki i ciepłe źródła (2014)

Docieramy na obrzeza wsi Herher i zaczynamy sie rozgladac za cerkiewka Surp Sion. Udaje sie ją wypatrzec.

Jest fajnie polozona, na skale, nad rzeka, otoczona pionowymi scianami. No wlasnie- jest blisko, ale za glebokim wawozem. Probujemy sie jakos przebic w tamta stron. Przedzieramy sie przez sady pelne kwasnych jablek, jakies podmokle rowy i spalone łąki. Nie przebywamy wcale duzej odleglosci ale udaje nam sie skutecznie zmeczyc. I dochodzimy do krawedzi kanionu. Super… Kamieniem to by juz dorzucil...i coz z tego?


Idziemy wiec wzdluz urwiska w strone wsi- przeciez tam musi byc jakas droga! W koncu odnajdujemy sciezke, mostek wykonany z zalanych betonem rur, calkiem dogodne dojscie. Co ciekawe- jest to jedna z chyba niewielu ormianskich cerkiewek gdzie sie nie da dojechac samochodem! Dnem wawozu plynie potoczek.







Po trzech dniach w gorach zapodaje sobie kompleksowa kapiel w potoku. Wlasnie zamierzam zaczac sie wycierac gdy slysze ze toperz (ktory zostal przy plecakach) woła ze ktos idzie. Naciagam wiec nerwowo gacie na mokry kuper, koszulke tyl na przod i na lewa strone… ufff zdazylam! miejscowi nie beda miec zabawnego zdjecia na “odnoklasniki” ;) Przybyla ekipa sklada sie z miejscowego z Herher oraz dwoch turystow z Erewania ktorych on oprowadza. Zwiedzanie idzie im strasznie szybko wiec po chwili zostajemy znow sami. To znaczy nie tacy do konca sami. Cykady strasznie dzis dra ryja. Jakos wyjatkowo glosno i jakby echo wawozu potegowalo ten dzwiek. W cerkwi ptaszek ma gniazdko przy ołtarzu, a jego cwierkanie odbijaja ciemne, osmalone przez tysiace swiec kopuly.

Na wygrzanych chaczkarach przycupnela jaszczurka. Udaje ze jej nie ma. Mozna jej polozyc aparat prawie “na twarzy”. Zreszta calkiem niezle jej idzie to udawanie- wyksztalcila sobie idealne maskowanie do ukrywania sie na starym kamieniu pelnym porostow.


Na scianie cerkwi jest plaskorzezba drapieznego ptaka trzymajacego w szponach krowe.

Cos te krowy mialy tu przerabane.. Tu czyha na nie ptak, w Tsahats Kar znowu jakis lew je napastuje ;) Namiot rozbijamy z widokiem na kosciolek, skaliste sciany i nasz wulkan.





Miejsce cudne pod kazdym wzgledem..prawie.. Raju nie ma nigdzie.. Nie da rady dlugo usiedziec przy namiocie. Muchy! Wreszcie wiem co czuje krowa na pastwisku gdy obsiada ja tysiac much, gdy wlaza do oczu, nosa, uszu. Jednostajny bzyk i laskotanie dziesiatek łapek. Nawet nie gryza, tylko łażą tam i spowrotem, siadaja, a stracane wracaja jak bumerang. Juz wiem po co krowa ma ogon. Ja nie mam. Nie umiem sie tez wachlowac uszami. Uciekamy wiec znow pod cerkiewke. Tam jest wyzej, bardziej wieje i nie ma tych upiornych stad insektow..



Rano nie budzi nas slonce. Spimy smacznie chyba do wpol do dziesiatej bo zaslania nas sciana wawozu. Na sniadanie zjadamy resztki (a przynamniej sie nam tak wydaje).

Idziemy do Herher. W sklepie nie ma za bardzo nic do jedzenia, ale mamy dzis plan dotarcia do glownej drogi, albo nawet do Dzermuka, wiec za bardzo nas to nie martwi. Kupujemy cztery piwa, ale niestety nie da rady wypic ich spokojnie pod sklepem. Zbiegla sie cala czereda dzieciakow, gapia sie na nas i glupkowato smieja. Idziemy wiec pod kolejna cerkiew polozona we wiosce. Jej wnetrze jest ogromne, chlodne, pelne kolumn i zapachu dawno zgaslych swiec.

Chaczkary wystepuja wszedzie- wtopione w sciany i sufity, nieraz w miejscach gdzie by sie czlowiek zupelnie ich nie spodziewal.


Na dachu cerkwi rosnie trawa. Tam sie rozsiadamy i wypijamy dwa piwa. Po rozrzuconych wokol butelkach widac ze nie pierwsi wpadlismy na pomysl pikniku w tym miejscu.


Przez wies idziemy pod prad kawalkady samochodow. Jest ich chyba z 50. Ki diabel? Wszyscy do nas trabia, machaja. Czuje sie jak wchodzac na jakas Polonine Wetlinska i odpowiadajac co chwile “czesc”. Niby bardzo mile, ale na dluzsza mete troche nuzace. Nie daje nam spokoju co to za powod wystapienia tego dziwnego orszaku. Pokrzykujemy wiec na auta majace otwarte szyby. Udaje sie dowiedziec ze dzis jest jakies specjalne swieto kiedy Ormianie odwiedzaja swoich zmarlych na cmentarzach. Wszyscy pojechali rano a teraz wlasnie wracaja z owych odwiedzin. Potem idziemy w strone nastepnej swiatyni zwanej Chiki Vank poloznej na wysokiej skale. Droga kluczy wsrod kamienistych gor i wyschnietych zrodel.









Cerkiewka na skale jest malutka.


Miejscowi przychodza tu aby rytualnie zabijac kurczaki. Widac na kamieniach swieze slady krwi a w mur powbijane sa piora. Nad drzwiami plaskorzezby ptactwa. Szkoda ze nie udalo sie nam trafic na taki obrzad i moc podpytac miejscowych o rozne zwyczaje, tradycje, wierzenia…


Slady zbrodni ;-)


Siadamy wiec na czystych kamieniach tzn tych polozonych dalej od swiatyni. Odciazamy nasze placaki z kolejnych plynow.


Zastanawiamy sie jak sie dostac do drogi. Z gory dokladnie widac ze trzeba albo obchodzic wszystko dookola tak jak przyszlismy albo walic prosto w dol do drogi ktora jest niedaleko. Tylko ze ta druga trase przegradza wawoz. I stad nie widac czy uda sie sforsowac jego wysokie sciany czy raczej polecimy gdzies na ryj z lawina kamieni. Podejmujemy probe ale wyrasta pod nami sciana… Wracamy wiec jak niepyszni a niektorzy z nas sa strasznie wsciekli bo znow trzeba isc pod gore… ;)



Na glownej drodze, gdy nabieramy wody, zatrzymuje sie zolta łada. W niej dwoch gosci z piwkiem w reku. Mowia ze za drobna oplata moga nas zawiesc gdzie chcemy, nawet do Dzermuka. Zgadzamy sie. Jeden z nich jedzie do domu po prawo jazdy, drugi zostaje z nami. Jakos na tym etapie ,po chwili zastanowienia przestaje nam sie to wszystko podobac. I coraz mniej mamy ochote gdzies z nimi jechac. Widac ze wypili wiecej niz poczatkowo myslelismy. Cos opowiadali ze zawioza nas do Dzermuka do jakiegos hotelu znajomych, albo do Gnevaz do swoich krewnych (po pewnej historii z Gruzji zdecydowanie wolimy jak nas ludzie zapraszaja do swoich domow..). Czekamy dosc dlugo, zastanawiajac sie jak tu sie wykrecic z umowy. Koles opowiada nam cos o pobliskiej skale, ze mieszka tam (lub kiedys mieszkal) pustelnik. Facet stosuje czas przeszly i terazniejszy zamiennie. Zreszta podobnie jak “wczoraj” i “jutro”, “isc” i “jechac”itp. Powoduje to pewny zamęt i metlik w rozmowie, a gosc mowi duzo, glosno i chaotycznie. Widzielismy ze na wskazywanej przez niego gorze byly jakies ruiny, jakby resztki jakiegos muru. Ale zeby ktos tam teraz mieszkal? jakos nie chce sie nam wierzyc. Czekajacy z nami kilkakrotnie gdzies dzwoni i drze sie do sluchawki. Widac cos idzie nie po jego mysli. Mowi nam ze kolega zaraz przyjedzie, ale jest problem ze zona zabrala mu komorke. Czas plynie a zolta łada nie wraca. Moze madra zona uznala ze wypil za duzo i kluczyki od auta tez mu zabrala? Ostatecznie udaje sie wymigac od wspolnej jazdy i pospiesznie oddalic. Przez chwile mamy omamy ze nas goni zolta łada i co chwile sie za siebie ogladamy. Wedrujac tu sobie polami wioskami zwykle nie ma problemow z nabraniem wody. Wystepuje tu odpowiednik mołdawskich studni- sztuczne zrodla- tzn przebite wodociagi. Sikaja one woda pod cisnieniem przewaznie na zgieciach, na złączach, przy pokretłach. Czesto rowniez w miejscach calkiem nieprzewidzianych, acz lezace nieopodal duze i ostre kamienie sugeruja na nie calkiem naturalny sposob powstawania nieszczelnosci. Czesto z owych przypadkowych dziur w wodociagach ochoczo korzystaja pasterze i ich stada. Woda tworzy syczace gejzery, w ktorych rozszczepia sie slonce, a wsrod teczowych kropel bujnie porasta miesista roslinnosc. Z daleka miejsca wodopoju mozna poznac nie tylko po syku rur ale takze po zielonych plackach wsrod plowego stepu.


Chwile pozniej łapiemy na stopa uaza busika i jedziemy nim do jeziora. Jakos sie nam odechcialo na dzis Dzermuka. A poza tym tyle czasu zeszlo na czekaniu ze i tak nie mamy szansy dotrzec tam przed zmrokiem. Ekipa z busika jest sympatyczna. Pytaja nas o przebieg naszej trasy i czy bylismy na wulkanie. Sa w szoku ze moglismy wpasc na tak dziwaczny pomysl aby isc tam pieszo. Po za tym zupelnie inaczej rozumiemy zdanie “byc na wulkanie”. My- jako ze wylezlismy na jego szczyt, oni- jako pobyt “w wulkanie” tzn w kraterze na dno ktorego nam sie zejsc nie chcialo. Teraz nam cholernie zal ze nie zeszlismy do owej dziury. Mowia nam ze jest tam zrodleko i malutka cerkiewka. Fakt widzielismy jakies pozostalosci budynku, ale raczej robilo z gory wrazenie bacowki rozwalonej w stopniu znacznym niz czesto odwiedzanej i czczonej swiatyni. Probuje dopytac tez o pustelnika ze skaly ale nikt z ekipy nic nie wie. Wspominaja cos wprawdzie o jakims gosciu ktory wypasa za Herher barany, stroni od ludzi i rozmawia tylko ze zwierzetami, ale to chyba nie o tego pustelnika chodzilo. Wysiadamy na wysokosci jeziora, bedacego tak naprawde sztucznym zbiornikiem.





Nad jeziorem wspinamy sie na jedna z gorek. Widoki sa super , zjadamy nasze przedostatnie zupki chinskie, pijemy herbatke, stawiamy namiot i jest bardzo milo.


Troche mniej milo sie robi jak zapada zmrok i wlasnie zaczyna grzmiec. Granatowa chmura ktora dzis caly dzien zamykala horyzont zdaje sie przyblizac, widac ze “pozera” kolejne gwiazdy. Ciemnosc co chwile rozswietlaja dalekie poki co blyski. Niedobrze.. a my na szczycie gory.. Gora jest kamienisto-piaszczysta i sledzie nie wchodza za gleboko tzn prawie nie wchodza wcale. Przywiazujemy wiec namiot do okolicznych kolczastych krzewow, mocujemy odciagi kamieniami.

Kladziemy sie spac z nadzieja ze nagly podmuch wiatru nas nie zwieje ze skarpy do jeziora, nie przyjdzie burza z piorunami albo wichura nie polamie nam tyczek. Mamy w razie czego przygotowany plan awaryjny. Plecaki mamy caly czas spakowane i jakby cos zaczelo byc bardzo zle np. burza podeszla za blisko albo zerwal sie huragan to lapiemy placaki i spiwory pod pache i zbiegamy w dol zbocza do szosy, gdzie stoi wiatka biesiadna. Wyglada jak przystanek PKS ale na wersje “B” sie nada.

Po namiot w takim przypadku wrocimy rano (jak jeszcze bedzie po co ;) ). Poki co kladziemy sie spac majac nadzieje ze nasze obawy sa wyolbrzymione i wyssane z palca. W nocy burza podchodzi blizej, leje, wieje, blyska sie z wieksza intensywnoscia i a grzmoty od blyskow sa na jakies 4 sekundy. Juz, juz prawie myslimy o wiacie, ale burza wyczuwa powage sytuacji, zakreca i idzie sobie w cholere.. Noc minela spokojnie. Ranek wstaje pogodny. Na sniadanie zostala nam jedna puszka rybek i dwie garsci przemielonych, rozgniecionych kawalkow lawasza pomieszanych ze strzepkami rozpadajacej sie toperzowej karimaty. Jemy wiec ze smakiem, snujac marzenia o szaszlykach, kebabach, wspominajac tolme ktora karmili nas w wiosce Aszota i rozwazajac gdzie trafilismy na najlepsze czkmeruli.. mmmmmm, takie mocno czosnkowe, z sosikiem i przypieczona skorka… mmmmmmm… A w Dzermuku bedze knajpa! mmmmmmm…. knajpa!!!! Dolem jezdza brzuchate gruzy wypakowane zwirem z pobliskiego kamieniolomu. Tu akurat maja pod gorke wiec zawsze slyszymy moment przelaczania na jedynke. I mozna robic zaklady- podjedzie czy nie podjedzie? Podjezdzaja wszystkie, zaden nie musi probowac na wstecznym. Dominuja tu gazy i ziły w barwach najczesciej niebieskich. Dobrze znane nam z karpackich bezdrozy krazy i urale prawie tu nie wystepuja. Schodzimy do drogi i łapiemy na stopa uaza. Wnetrze jest wypelnione wielkimi bialymi worami, ale nasze plecaki jeszcze udaje sie na owe worki upchnac. Kierowca ma na imie Dżadżun i jedzie tylko kawalek do glownej drogi. Ma strasznie dziwne oczy z ktorych caly czas sie wylewa woda, ktorą obciera rekawami. Gada duzo ale malo go rozumiem, bo jak mowi to jakos strasznie bulgocze. Mam wrazenie jakbym wlozyla glowe pod wode. Przy glownej drodze pierwszym autem jakie nas mija jest kamaz. Nawet mu nie machamy- widac ze cala wywrotke ma wypelniona piachem a do szoferki i tak nie wejdziemy. Ale kierowca sie zatrzymuje i zaprasza na salony. Jak sie okazuje w budce spokojnie jada 3 osoby, dwa wielkie plecaki i jeszcze jest luz!

Gosc jedzie do Sisian wiec wyrzuca nas na skrecie na Dzermuk. I tam stop przestaje brac. Siedzimy wiec martwiac sie ze od knajpy dzieli nas 33 km i czas mija a my sie nie przyblizamy. Fakt - zatrzymuje sie jedno auto, ale cale wnetrze jest wypelnione obrazami. Facet jedzie do Dzermuka na wystawe. Obrazy przedstawiaja glownie nagie kobiece ciala, powyginane w nienaturalnych pozach na tle niezwykle kolorowych motywow roslinnych i swiatla rozpraszajacego sie jakby na mgle. Nie wiem co gosc bierze ale jego dziela mowia ze to cos jest dobre! Mija nas tez kombajn, z napisem z boku "niwa rastsielmasz", zupelnie taka sama jak z mojej ulubionej piosenki "Kombajniory". Kierowca nam macha, cieszy gebe ale zabrac nas nie zabiera... Wiem ze nie ma gdzie, ale i tak troche zal...

Wogole przy tej drodze nagle pojawia sie duzo nowych, blyszczacych aut. Pewnie naleza do kuracjuszy i mijaja nas z piskiem opon. W koncu jedziemy do tutajszej Krynicy (lub Ciechocinka ;-) ) W koncu zagaduje nas taksowkarz, cena ktora proponuje nie jest wcale taka zla wiec sie zabieramy z nim. Wreszcie nadzieja na knajpe staje sie calkiem realna! Kierowca opowiada nam o cieplych leczniczych zrodlach, podupadlych i opustoszalych sanatoriach gigantach ktorych monumentalne bryly pamietaja “lepsze czasy”. Pokazuje nam stara droge do Gndevank (gdzie planujemy wybrac sie jutro), ktora jest dostepna tylko z jednej strony bo z drugiej osypaly sie na nia skaly, calkowicie tarasujac przejazd. Mowi tez ze jak jest potrzeba to zawiezie nas wszedzie gdzie tylko mamy ochote. Z czystej przekory pytam o dojazd do Istisu. To przeciez niedaleko stad, w linii prostej pewnie z 50 km. Ogolnie jest to pytanie retoryczne. O Istisu marze sobie pocichutku od lat. I wiem przeciez ze tam nie ma drogi z Dzermuka. Wiem przeciez ze przebiega tam granica i dojazd mozliwy jest tylko przez Karabach, Stepanakert i nawet z wiza ze stolicy nie zawsze karwaczarskie wojsko chce tam wpuscic turystow. Wiem przeciez ze zaraz za Dzermukiem zaczyna sie dziki pograniczny plaskowyz pelen “niczego”. A pomiedzy tym sa jeziora Al i morze gor. Ot tak, po prostu tylko zapytalam o to Istisu, ot tak dla podtrzymania rozmowy. Przeciez odpowiedz i tak dobrze znam.. Taksowkarz ze smutkiem przyznaje ze on swoja łada do Istisu nie dojedzie… ale… ma znajomego ktory ma dobra terenowke i zna w miare przejezdzne trakty na kelbadzarska strone plaskowyzu. I zaraz nas w Dzermuku do tego goscia zawiezie. Tak w centrum spotykamy mlodego chlopaka o imieniu Arsen. Przedstawia sie nam jako “gorski taksowkarz”. Na jego samochodzie wisi wielki plakat przedstawiajacy turystow kapiacych sie w pobliskim cieplym zrodle. Arsen glownie zarabia wozac turystow do zrodel pod Dzermukiem. Chlopak rzeczywiscie potwierdza slowa taksowkarza- moze nas zawiesc do Istisu, Tsara, Zuara i innych ciekawych miejsc Kelbadzara- waskiego pasma ziem okupowanych oddzielajacego Armenie od Karabachu. Pojedziemy bezdrozem omijajac posty, wojsko i straznikow. Cena za taka wycieczke mala nie jest ale jak sie potem okazuje w tym wypadku nie warto dac sie opanowac skapstwu. Ale nie mozemy jechac tam zaraz teraz. Juz jest popoludniu. Trasa jest daleka i trudna. Trzeba wyjechac przed switem a wrocimy i tak gleboka noca. Umawiamy sie na jutro na 6 rano. Poki co jeszcze to do mnie nie dotarlo. Jeszcze nie chce mi sie wierzyc ze moje najbardziej wymarzone miejsce w calej “Armenii” jest na wyciagniecie reki. Dwa lata przekopywania netu i wgapiania sie w relacje. I ja tam tez bede? tak nagle? tak po prostu? A poki co jedziemy z Arsenem nad pobliskie gorace zrodlo. Polozone jest ono w lesistym wawozie. Z daleka wyglada jak spora, rdzawa kaluza ktora sika i bulgoce. Ma cykle 8 minutowe- mocne bulgotanie i slabsze. Postanawiamy zostac tu na nocleg.. Od Arsena bierzemy telefon i zegnamy sie- do jutra, do 6 rano. Do knajpy oczywiscie nie poszlismy. Grunt ze w zaaferowaniu cala sytuacja zachowalismy na tyle zdrowego rozsadku zeby zrobic zakupy. Wokol zrodla jest duzo miejsc biesiadnych. Wsadzamy kupry do cieplej zrodlanej misy i wcale nie chce sie nam wychodzic. Zwlaszcza ze slonce zaszlo i jakos pochlodnialo.


Chwile pozniej przyjezdza łazik z pierwszymi turystami.

Ci sa spod Erewania i przyjechali tu na szaszlyki. Oczywiscie zapraszaja nas do biesiady.



Szaszlyki!!!! Jest kolo 15, a my o tej rybie z mielona karimata. Na widok stolow zastawianych zarciem jezyki wisza nam do pasa. Szaszlyki sa swinskie i z kury. Domasznia wodka leje sie strumieniami.


Chlopaki ida sie jeszcze raz kapac do zrodla. Sa zachwyceni jak donosze im do basenu wodke i zakaski. Pouczaja nawet swoje kobiety ze nalezy nasladowac Polki ktore dobrze dbaja o swoich facetow.


Jeden z biesiadujacych o imieniu Wartan zaprasza nas do swojego domu pod Erewaniem. Mowi ze jak rok temu jechalismy do Garni to musielismy przejezdzac zaraz kolo jego domu. Babka z ekipy chce sie zamienic z toperzem na noze. Toperz mowi ze zamiana jest bez sensu ale moze jej dac swoj noz w prezencie. Babce oczy sie zapalaja, geba sie cieszy i zaraz bierze noz w objecia. Do konca imprezy trzyma go jak niemowle w powijaku i nie wypuszcza z rak ani na chwile. Pozniej ekipa sie wymienia.


Przyjezdzaja imprezowac kolejni turysci o swiezych umyslach i pustych zoladkach. Staje mi przed oczami bajeczka “stoliczku nakryj sie”. Znow miesiwa, pieczone warzywa, slodycze, pelne kieliszki, dym szaszlykow przyslaniajacy slonce wiszace odrobine nizej niz poprzednio. Miedzy biesiadnikami jest Ormianin z Los Angeles, ktory mieszka za oceanem juz 20 lat ale co roku odwiedza swoj kraj w wakacje. Wdaje sie z toperzem w dlugie pogawedki na temat Kaliforni. Owa ekipe przywozi Owik, brat Arsena. Troche nas straszy ze tu zyja niedzwiedzie i powinnismy przy namiotach rozpalic ognisko, zeby cala noc choc troche dymilo. Zbieramy wiec drewno na opal o ktore wcale nie jest tu latwo. Kolczaste krzewy trudno lamac a ziemia jest dokladnie juz posprzatana przez cale hordy milosnikow szaszlykow. W ferworze zbierania i biegania po lesie toperz gubi gdzies okulary. Nie mozemy ich znalezc ani wieczorem ani potem rano (w nasze rano kiedy przyjezdza Arsen tez jest czarna noc..) . Okulary zdecydowanie przepadly. Od pewnego momentu imprezy chowam aparat i nie robie wiecej zdjec. Nie wiem czemu ale wkrecam sobie ze cieple zrodla+impreza+ aparat= nieszczescie. Pomna przygod zeszlorocznych spod Czarciego Mostu wole nie ryzykowac- jutro aparat bedzie mi bardzo potrzebny! W miare rozwoju imprezy zaczynam miec troche problem z Owikiem, ktory sie do mnie przystawia a stwierdzenie “odwal sie mam faceta” wedlug niego obowiazuje tylko wtedy gdy ow facet jest nie dalej niz 5m. Opedzanie sie staje sie dosyc uciazliwe i meczace. Ostatecznie kolega Owika wsadza go do auta i odjedzaja. Zostajemy my, namiot, dym z ogniska i niedzwiedzie. W oddali gdzies bulgocze cieple zrodlo a w lesie leza zgubione okulary. Poznym wieczorem dzwoni jeszcze Arsen. Pyta jak sie mamy , czy nie zmienilismy planow i nadal chcemy bladym switem wyruszac ku Istisu. Pewnie Owik mu opowiedzial o solidnej imprezie nad zrodlem… W nocy pada i to dosc solidnie. Bardzo sie boje zeby sie nie okazalo ze w Istisu mamy mgle jak mleko…. CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz