bubabar

środa, 25 marca 2015

Armenia cz.12 - Klasztorki wsród skał, kolców i węży (2014)

Probujemy pozyskac jakiegos stopa w strone Szatin. Czekamy z pol godziny, wogole nic nie jedzie. W koncu jakas niwa podrzuca nas kilka kilometrow. W miejscu gdzie wysiadamy trzy siostry łapia stopa w przeciwna strone. Jada do Martuni do rodziny. W ich rodzinie bylo 5 siostr i 4 braci. Mowia ze teraz w Armenii zyje sie biedniej niz kiedys wiec ludzie decyduja sie na mniejsza ilosc potomstwa. One maja 5, 4 i 3. Jedna opowiada ze jej synowie sa w Kazachstanie i w “Rusostanie”. Babki chca zmienic plany na dzisiejszy dzien i zaprosic nas do domu w pobliskim przysiolku. Grzecznie dziekujemy i odmawiamy- dopiero co wstalismy od stolu u Aszota. Siostry bardzo sie dziwia czemu toperz nosi kucyk skoro nie jest duchownym i jaki jest cel noszenia przeze mnie tylu koralikow na rekach i biedronek-guzikow na chlebaku. Dopytuja czy to naprawde przynosi szczescie. Zegnamy sie bo stojac razem z nami na pewno nie dojada do Martuni- nikt nie wezmie 5 osob.

Idziemy kawalek pieszo. W koncu zatrzymuje sie niwa. W srodku siedzi tylko kierowca, ale wiezie duzo dlugich plastikowych listewek, ktore zajmuja cala przekatna auta. Wduszanie tam naszych plecakow na pewno skonczy sie zle dla listewek. My to wiemy i kierowca to wie. My bardzo chcemy dalej pojechac a i kierowca chce nam pomoc. Zatem plecaki trafiaja na dach. Toperz je troche przywiazuje zeby nie pospadaly.

Facet skreca w bok do wioski kilka kilometrow przed Szatin. Bardzo nas przeprasza ze nas nie odwiezie na miejsce, ale potem wracajac musialby pokonac stromy podjazd a juz mu sie auto strasznie grzeje. W zamian zaprasza nas do domu, ale jest wczesnie, jestesmy najedzeni jak dzikie osły a poza tym owa wioska lezy nam calkiem nie po drodze. Chwile odpoczywamy pod metalowymi parasolami na skraju drogi.


Kolejny stop wiezie duzo chleba. Nasze placaki ukladamy na grubych dechach nad chlebem.

My pakujemy sie do szoferki. Jest malo miejsca, toperz ledwo domyka drzwi. Ja jestem wduszona miedzy toperza a drazek skrzyni biegow. Przez ten fakt kierowca nie wszystkie biegi jest w stanie wrzucac. Chwile mocuje sie chyba z trojka ale ostatecznie odpuszcza, w koncu nie mamy daleko. Kierowca opowiada ze byl kilka razy w Polsce. Dwoch jego synow wyjechalo do Kaliningradu i dwa razy w roku ich odwiedza. Do Polski jezdza sprzedawac papierosy i kupowac kielbase, ktora bardzo chwali. Mowi ze zazdrosci nam ze zyjemy w kraju w ktorym jest plasko ,nie ma ostrych zim i nieprzejezdnych w zimie przeleczy. W Szatin kupujemy w sklepie piwo. Chcialam zapytac o domasznie wino albo tutowke ale w ostatniej chwili gryze sie w jezyk. Nie wiem czy jest to oficjalnie dozwolone a w sklepie jest chyba kontrola albo mafia sciaga haracz. Przyjechalo trzech gosci wypasna terenowka, maja biale koszule i wyciagaja jakies papiery z duza iloscia pieczatek. Sprzedawca jest wyraznie podenerwowany zaistniala sytuacja. Kolesie z terenowki daja nam po brzoskwini. Tak pysznej i soczystej to jeszcze nie jadlam. Piwo pijemy na poboczu drogi - podsklepie zatarasowala terenowka. Przychodzi tez do nas miejscowy i na migi zaprasza nas do domu. Gdy odmawiamy przynosi nam duzo jablek.


W mijanej wiosce Artabujnk zwraca nasza uwage spory pomnik. Jest na nim duzo napisow po ormiansku, acz gwiazda na czapce sugeruje przynaleznosc do konkretnej formacji wojskowej.

Obok jest biesiadka- stoly z ławami pod okapem jakby stodoly.


Po blizszych ogledzinach budynek okazuje sie byc malutka cerkiewka.


W srodku uderza bzyk much, jest ich tu setki. Nie wiem czy po prostu chronia sie przed upalem czy gdzies leza jakies zapomniane zwloki. Nad stolem w dach sa wbite noze, a we wnece stoi sol i olej. Widac miejsce czesto spelnia role biesiadne.


W centrum wsi jest spora szkola. Akurat wychodza z niej uczniowe. Nie wiem czy tylko tutaj, czy w calej Armenii do szkoly chodzi sie w mundurkach? a moze dzis byla jakas akademia? jedno jest pewne - mundurki do zbyt skromnych nie naleza, albo uczennice celowo wybieraja ubranka o trzy numery za male ;)

Upal jest niezmierny wiec siadamy z piwem pod kolejnym sklepem. W cieniu rozsiadla sie grupka miejscowych. Siedza w kucki albo graja w karty. Domagaja sie aby zrobic wspolne zdjecie a potem wrzucic je na “odnoklasniki”. Sa bardzo zawiedzeni jak mowie ze nie mam tam konta. Wogole duzo miejscowych ludzi komputer utozsamia z “odnoklasnikami”- to sluzy jako komunikator ze znajomymi i rodzina, zarowno z sasiednich miasteczek jak i innych dalekich krajow do ktorych wyemigrowali. Cos takiego jak mail czy picasa malo kto kojarzy.


Obok cienistego podsklepia przeplywa ocembrowany wartki strumien. Nie wyglada na sciek czy rynsztok, woda jest czysta i chlodna. Toperz rozwaza wsadzenie tam nog. Ale moze nie wypada? Nikt z miejscowych tego nie robi. Moze i tak wystarcza toperzowe krotkie spodenki- tutaj wszyscy faceci nosza dlugie spodnie, mimo ze sie zar z nieba leje. Kawalek dalej zatrzymujemy sie przy potoczku ktory wielka rura przeplywa pod droga. Urzadzamy wielkie mycie i pranie. Pogoda jest do tego wymarzona.

Ledwo sie powycieralismy i poubieralismy trzeba zas sciagac buty i spodnie- bród- musimy sforsowac rzeczke.

Tuptamy dalej wypalonymi sloncem gorami, pelnymi wygrzanych kamieni i kolczastych roslin. Jest bardzo a to bardzo goraco i slonce prazy jak oszalale. Czyli to wszystko co buby lubia najbardziej. No moze oprocz tego ze jest strasznie pod gore!




Przy jednym rozwidleniu zastanawiamy sie czy isc dalej droga jezdna czy skrecic w sciezke robiaca wrazenie skrotu. Decydujemy sie isc glowna droga. Potem widzimy ze dobrze zrobilismy bo bysmy sie wpakowali w wawoz gdzie sciezka zapewne zaraz sie konczy. I bysmy mieli drugi Szatinwank!! Zmierzamy dzis do klasztorku Tsahats Kar ktory ukazuje nam sie wsrod skal sasiedniego zbocza.


Widac ze jest cudnie polozony i ze droga jeszcze do niego daleka bo pomiedzy nami jest przepasc a droga zapewne obchodzi wawoz dookola. Na tym etapie slyszymy warkot silnika i naszym oczom ukazuje sie gazik.

Nie musimy machac, zatrzymuje sie sam. Jedzie w nim 6 facetow i dwie babki. Mnie i plecaki udaje sie upchac do srodka ale nie jest latwo. Toperz sie nie miesci. Poczatkowo kierowca oswiadcza ze toperz musi pojsc pieszo a bez plecakow i dziewuszki pojdzie mu napewno latwiej i szybciej. Ale chyba widza nasze zatroskane geby. Moja- bo nie usmiecha mi sie jechac gdzies samej w nieznane z obcymi ludzmi i toperza ktorego nie cieszy zapychanie gdzies kawal pod gore pieszo. Ostatecznie miejscowi wpadaja na super pomysl- zeby toperz kucnal na zewnetrznym schodku kolo kierowcy i uwiesil sie na lusterku. Tak pokonujemy kolejne kilka kilometrow kamienistej trasy. Droga wije sie stromo pod gore. Mam ciagle wrazenie ze auto wyraznie przechyla sie na lewa strone - tzn tam gdzie wisi toperz. Widac ze sto kilo na lewej burcie nie wplynelo dobrze na rownowage pojazdu. Z punktu widzenia toperza wygladalo to jeszcze ciekawiej- zwlaszcza jak widzial pod soba kolejne przepascie albo zastanawial sie czy nim nie przetra o mijana skale. Toperzowi totalnie dretwieja łapy-ponoc mial duza motywacje zeby sie mocno trzymac ;) Gazikiem podrozuje grupka znajomych zmierzajacych na dacze na impreze. Mowia ze jak po zwiedzeniu klasztorku bedziemy miec ochote to mozemy do nich przyjsc na kolacje i nocleg. Poczatkowo nawet to rozwazamy, ale uroda miejsca przyklasztorkowego jak i spora odleglosc do majaczacych na horyzoncie zabudowan zweryfikowala nasze plany. Jeden z jadacych gazikiem facetow ma strasznie przekrwione oczy i trzyma przy glowie szmatke co chwile moczona w zimnej wodzie. Raz po raz rozglada sie po samochodzie nieprzytomnym wzrokiem. Siedzaca obok kobieta glaszcze go po glowie i przyklada zimne kompresy na kark. Pytam czy sie uderzyl w glowe- auto tak podskakuje na wybojach ze nie byloby to niczym dziwnym. Ponoc nie- glowa zaczela go tak strasznie bolec nagle i z niczego. Nie wiem czy gosciowi przygrzalo slonce, czy skoczylo cisnienie ale wyglada jakby zaraz mial wykorkowac.. Proponuje ze moge im dac tabletki przeciwbolowe ale nie chca. Mowia ze na daczy maja jakies lecznicze ziola, zarowno do picia jak i kapieli. Wymieniaja ich nazwe ale niestety nic mi ona nie mowi wiec za 5 minut juz jej nie pamietam. Jedzie sie dosyc przyjemnie choc troche przeszkadza mi lezacy na nodze karnister, wymuszajacy pozysje z wygieciem stopy w bok. Na poczatku mnie to drazni, potem noga zaczyna bolec coraz bardziej, ostatecznie tak cierpnie ze przestaje ją czuc wiec juz jest ok. Ciezko jest tylko potem wysiadac bo musze podjac decyzje czy sie wybijac z tej nogi ktorej nie czuje czy na nia zeskakiwac. W wybijaniu sie mozna sobie pomagac rekami wiec chyba to jest lepsza opcja. Wysiadamy w poblizu klasztorku.


Chwile obydwoje podskakujemy i machamy rekami coby odzyskac czucie w poszczegolnych kawalkach. O ile nasi znajomi patrza we wsteczne lusteka to musi to bardzo dziwnie wygladac- jakis rytualny taniec na srodku drogi. Tsahats Kar to kompleks dwoch dobrze zachowanych swiatyn, przy ktorych jest duzo chaczkarow, plyt nagrobnych, zarowno stojacych jak i lezacych na ziemi. Drzwi cerkiewek sa zabezpieczone plotkami antybydlecymi.








Ciekawa jest plaskorzezba gdzie jakies kotowate stworzenie probuje chyba pozrec krowe (albo nawiazac z nia znajomosc jakiegos innego rodzaju)

Nacerkiewne ptactwo tez jest jakies drapiezne

Obok jest pod drzewem biesiadka i zrodlo.

W wokol gory, gory i jeszcze wiecej gor. I widac twierdze Smbataberd na ktora wybieramy sie jutro.




Szukajac miejsca na namiot odkrywamy ze na pobliskim pagorku ukryly sie ruiny jeszcze jednej niegdys ogromnej swiatyni.

Chyba bysmy sie zabuczeli z zalu jakbysmy przegapili ten element okolicznego krajobrazu i np. dowiedzieli sie o nim po powrocie do domu. W ruinach jest duzo łukowatych sklepien i jakby dawnych cel czy bocznych pokoikow. Sa tez napisy wyryte na scianach i cos co przypomina kolo mlynskie.












Dostepu bronia kolczaste rosliny i krzewy. Przedzierajac sie do ormianskich ruin czlowiek z rozrzewnieniem wspomina delikatne galazki polskich straznikow miejsc opuszczonych- takich jak pokrzywy czy maliny. Tu kolce nie drapia lekko skory tylko wyrywaja spore kawalki miesa. Te mniejsze wbijaja sie gleboko i juz tam pozostaja piekac potem zywym ogniem przez kilka dni. Przy biesiadce zjadamy kolacje, zapijamy winem sluchajac cykad i wpatrujac sie w coraz wieksza ciemnosc ktora nas otacza. Nad stolem wisi cedzak do makaronu. Jeszcze przed zmrokiem toperz wypatrzyl na scianie cerkwi weza ktora ma chyba poltora metra dlugosci. Poczatkowo chce mu zrobic zdjecie ale o tej porze dnia musialoby byc z blyskiem. A jak sie gadzina przestraszy i postanowi na nas rzucic? nie… moze zamiast do niego podchodzic lepiej spokojnie i powoli sie oddalic. Niech sobie tu zyje w spokoju wsrod chaczkarow. I z dala od nas. Wpadamy troche w amok- od razu ubieramy buty. Siedzielismy sobie przy kamiennym stole wietrzac stopki. Toperz znajduje tez wielki zelazny pret i dokladnie obstukuje nim miejsce pod namiot. Troche nas kolega wężasty przestraszyl. Obserwujemy gwiazdy ktorych jest zatrzesienie. Wydaje sie nam ze Wielki Woz jest jakby dziwnie nisko i jakos przechylony. Tu po raz pierwszy wypatruje tez na niebie ciekawa konstelacje ktora na wlasne potrzeby nazywam “Mini Wozik”. Jest to 7-8 gwiazd bardzo blisko siebie poloznych, wrecz jedna prawie na drugiej. Ukladaja sie w ksztalt podobny do znanych “wozow” tylko dyszlem do dolu. Widac ją dosyc nisko nad horyzontem. Towarzyszy nam przez caly wyjazd. Nigdy wczesniej tego motywu na niebie nie widzialam. Wschodzi tez ksiezyc ktory jest prawie w pelni. Ma dzis wyrazna zdziwiona gebe i wybaluszone oczy. Wyglada zupelnie jak na obrazkach ze starych bajeczek. Moze sie nie spodziewal ze nas tu zobaczy?

Cykady przekrzykuja sie ze stworzeniami ktore kwila w zaroslach porastajacych ruiny. Rano dosyc duzo czasu schodzi nam na sniadaniu, praniu oraz kwikaniu wokol namiotu i kosciolkow. Probujemy tez wyprostowac pogiete sledzie ktore jak toperz twierdzi zbyt ochoczo wdeptuje butami w skaliste podloze.



Potem postanawiamy wdrapac sie na twierdze Smbataberd. Z daleka podejscie wydaje sie byc masakryczne a tak naprawde nie jest wcale tak stromo.




A tu widac kosciolek przy ktorym spalismy (przy prawej krawedzi zdjecia, w polowie wysokosci)

Twierdza wyglada jakby niedawno przeszla jakis remont- sporo jest nowego betonu, mury sa rowne i sie wogole nie sypia.




Specjalnie na okolicznosc popasu w tym miejscu niesiemy od wczoraj piwo.

Patrzac w doliny dochodzimy do wniosku ze powinno dac rade zejsc stad prosto do Jeghegis.

Nie trzeba bedzie wiec wracac ta sama droga i oszczedzimy jakies 20 km. Na zejsciu poczatkowo jest jezdna droga ktora po chwili nie wiedziec czemu zamienia sie w sciezke ktora zanika. Schodzimy wiec osypujacym sie zboczem. Kawalki zjezdzamy na kuprach zostawiac za soba chmure pylu. Pod wielkim drzewem jest jedyne miejsce gdzie mozna zaznac troche cienia.


W Jeghegis pytamy w sklepie o lawasz, ser, pomidory, cebule. Sprzedawczyni mowi ze zdziwieniem ze nie ma. Wogole jest malo sympatyczna i patrzy nas jak na jakis idiotow ze wpadl nam do glowy tak irracjonalny pomysl jak pytanie w sklepie spozywczym o jedzenie. Sytuacje ratuje jakas przechodzaca babka. Mowi ze tu kazdy ma swoj ser, lawasz i warzywa, a w sklepie sprzedaje sie wodke, piwo i cukierki. Obiecuje tez odsprzedac tam troche domowego jedzenia. Toperz zostaje na lawce pod sklepem z plecakami a ja ide z babka do domu. Prowadzi mnie chwiejnymi schodami na wielki taras przechodzacy w rownie wielki pokoj. Tam juz siedzi jej maz, syn, synowa i dzidzius w kolysce. W pokoju sa tylko miejsca do spania, stol i telewizor. Nie ma zadnych szaf. Sadzaja mnie za stolem i zaczynaja go nakrywac, przynosza serwetki, filizanki, talerze. Gdy mija 15 minut mowie ze ide po toperza ktory napewno sie juz martwi co mnie pozarlo, majac nadzieje ze przynajmniej jeden z chlopakow zrozumial wygloszona kwestie. Gdy wracam z toperzem na stole juz stoi kawa. Czego u licha tak sie przyjelo ze kazdy pije kawe??? Musze wiec wdusic w siebie ta trucizne mimo ze to dla mnie ani smaczne, ani zdrowe.. Pytaja mnie czy chcemy lawasz suchy czy mokry. Bo ja wiem? Mowie ze nooo.. lawasz, taki normalny, do zawijania.. Wiec chyba znowu wychodze na debila ;) Lawasza zamawiamy 8 kawalkow, ale sa one jakos wieksze niz te co kupowalismy poprzednio wiec mamy problem gdzie go wcisnac aby nie zaplesnial i nie zgniotl sie za bardzo. Toperz postanawia ze wlozy go do plociennego worka w ktorym dotychczas podrozowala karimata i przytroczy na zewnatrz plecaka W wiosce zwiedzamy tez kosciol. Ma trawe na dachu i bardzo duze chlodne wnetrze przepelnione spiewem ptakow.



Lapiemy stopa do Hermon- wiezie nas zolty moskwicz lat 35.

Plecaki umieszczamy w bagazniku i zawiazujemy klape na czerwona sznurowke ktora zawsze mam w kieszeni na takie okazje.

Kierowca Saak pracuje w mijanym lesie. Nie wiem na czym polega ta praca czy rąbie tam drzewa czy podlewa. Drzewka sa malutkie i ogolnie rachityczne a i obszar zagajnika dosc znikomy. Saak jest tez wlascicielem sklepu w Hermon do ktorego nas zabiera. Robimy zakupy, mamy okazje poznac zone Saaka oraz corke z wnuczka.

Dostajemy pomidory i papryke z ich ogrodka. Saak opowiada ze rok temu goscil dwojke turystow. Potem przyslali mu list, ale nikt z calej wsi nie potrafi go przetlumaczyc. Postanawia wiec skoczyc do domu po list-to moze my mu pomozemy. Turysci jak sie okazuje byli Holendrami a list napisali po angielsku. W liscie stoi to czego mozna sie bylo spodziewac- ze dziekuja za goscine, ze bylo milo, ze Armenia to piekny kraj itp. Obiecujemy ze tez przyslemy list. Saak podwozi nas kawalek w strone Arates.

Odleglosciowo nie jest to duzy dystans ale jest to dla nas ogromna pomoc bo nie musimy podchodzic pod stroma serpentyne. Ponoc mamy male szanse zlapania stopa do Arates. Nikt tam na stale nie mieszka, tylko kilkanascie osob pracuje w malej fabryczce. Po prostu opuszczona osada przy bocznej, slepej drodze. Tylko czemu do tej opustoszalej wsi prowadzi swiezy i rowny asfalt jakiego prozno bylo szukac na glownej drodze?

Pelzniemy wiec rozpalona droga ktora dluzy sie niemilosiernie. Wyobrazamy sobie juz uroczy klasztorek za wsia, nad potoczkiem a obok bijace zrodelko. Oczyma wyobrazni widze juz jak robie pranie i rozwieszam na drzewach a potem pijemy wino, zagryzamy oliwkami i sluchamy cykad skaczacych po chaczkarach.. A tu dupa… Zruinowany klasztorek jest w srodku wioski, miejsca na namiot to przy nim raczej nie ma, a tym bardziej terenu nadajacego sie na kibelek. Wszedzie chaczkary, gruzowisko albo droga… Wody tez brak. Wokol rozsiane sa domy. Czesc faktycznie robi wrazenie opuszczonych ale slyszymy tez muczenie krowy, pianie koguta i pokrzykiwania ludzi. Miejsce jest ladne ale do spania to sie totalnie nie nadaje..





Jest juz dosc pozno, slonce zaczyna zachodzic. Jedynym wyjsciem jest wypelznac na ktoras z okolicznych gorek. Gorskie drogi prowadza do kosnych łąk i tam sie koncza.

Upatrujemy sobie jedna gorke i wlazimy na nia na przelaj. Jest tu kilka dogodnych tzn plaskich miejsc na namiot.

Na szczycie gorki widac wyrazny okrag jakby wypalonej trawy. Dziwi jego regularny ksztalt i “ostre” brzegi- tzn tu trawa jest zweglona a centymetr dalej rosna juz nomalne swieze roslinki. Wkrecamy sobie ze jest to zapewne druga przelecz Diatłowa, ze pewnie tu ladowalo UFO, tylko inna ilosc turystow do pozarcia jest tu preferowana przez moce pozaziemskie ;) W nocy swieci w dole tylko fabryczka, domy sa wygaszone. Czasem jednak zaszczeka gdzies pies. Wies nie sprawia wiec wrazenia opuszczonej, ale tylko “sluchowo”. Zadnego psa, krowy ani czlowieka nie widzielismy tam przez caly nasz czas pobytu. Na sasiednim grzbiecie zamykajacym horyzont blyska jakies regularne swiatlo- wyglada jak latarnia morska. Slonce budzi nas kolo 8. Zjadamy sniadanie na upalnej, wyprazonej łace, pelnej nieznanych mi roslin.

Dlugo siedzimy wpatrujac sie w postrzepione gorskie pasma, w zbocza poryte wawozami potokow, a wszedzie pusto, cicho, tyle kolebia sie płowe trawy.





Schodzimy do wioski Arates ze zdecydowanym planem zazycia kapieli w potoku.

Nad rzeczka stoi gasienicowy traktor ATZ- Ałtajskij Traktornyj Zawod.



Rzeczka jest cudna, pelna głebokich buniorow, wodospadow, wielkich kamulcow i malutkich jaskin. Pływamy, pierzemy, wygrzewamy sie.. calkiem nie chce nas sie stad odchodzic. Znow plywamy bo udalo sie odkryc nowy bunior, glebszy, z wieksza iloscia wodospadow. Na pluskaniu i cieszeniu sie rzeka schodzi nam przynajmniej ze dwie godziny.






Wystepuja tu jakies dziwne wodne rosliny



Brzegi wawozu wygladaja jak skamieniale gęby- nawet fryzurki maja!

Gdy docieramy do Hermon dochodzimy do wniosku ze opanowalo nas lenistwo i najlepiej by bylo zeby nas ktos zawiozl autem na przelecz. Idziemy wiec do sklepu do Saaka coby sie zorientowac w tej sprawie. Pytamy- moze jakis sasiad czy kuzyn ma niwe i chcialby zarobic, dogadamy sie co do ceny. Saak dzwoni, rozpytuje ale chyba nikt nie ma ochoty robic tu dzis za taksowkarza. W koncu Saak stwierdza ze sam nas zawiezie na ta przelecz i to za darmo, nawet nie chce kasy za benzyne. Szkoda tylko ze nie wiedzial wczesniej, teraz wlasnie zaczal naprawiac klamke w swoim moskwiczu. Pyta czy mozemy poczekac 3 godziny. Mowimy ze nie bardzo, ze to dla nas za pozno, ze dziekujemy, pojdziemy pieszo. Na tym etapie Saak mowi zeby zaczekac i zaczyna na szybko skrecac klamke. Nie mam pojecia czemu w pelni sprawna klamka jest tak wazna do pokonania owej trasy. Zaczynam miec tez powazne watpliwosci czy nasz znajomy kiedykolwiek byl na owej przeleczy np. pyta nas czy tyle a tyle gazu wystarczy. Ciekawe czy ow moskwicz wogole da rade tam dojechac- droga na mapie jest znaczona na bialo, jest duzo serpentyn i spore przewyzszenie.. Ja wiem ze Misza na Armaghanie juz udowodnil ze dla radzieckiej mysli technicznej nie ma tras nie do pokonania, o ile oczywiscie hart ducha kierowcy pozwala i “Bog jest z nami”. Dziele sie z Saakiem moimi watpliwosciami co do trudnosci na trasie. On jednak zarzeka sie, ze tam jest normalna droga i kazde osobowe auto da bez problemu rade i ze zaraz pojedziemy. Acz nie pojedziemy prosta droga- musimy najpierw pojechac do Jegegnadzoru po gaz. Na tym etapie calosc wydaje sie juz zupelnie nie miec sensu. Na przelecz jest chyba kolo 20 km, a do Jegegnadzoru conajmniej 30 w przeciwna strone! Na tym etapie do sklepu przychodzi duzo ludzi. Kupuja, ogladaja towar, gawedza, kreca sie w kolko, oddaja co juz kupili i wymieniaja na co innego. Czas plynie, slonce jest coraz nizej. Mamy okazje obserwowac rozne obrazki z zycia wsi np. przepęd stada koni


Probujemy sie pozegnac ale Saak jak mantre powtarza - poczekajcie jeszcze chwile. Gdy nic juz nie zapowiada jakiegokolwiek postepu we wspolnym pokonywaniu drogi na przelecz zabieramy plecaki, tlumaczymy ze na nas juz czas, ze uwielbiamy chodzic pieszo i razno tuptamy naprzod zmeczeni dwugodzinnym czekaniem bez sensu. Po drodze do Goghtanik sa fajne skaly, bazaltowe słupy, organy czy jak to jest w zwyczaju nazywac takie formacje.


Przed wsia łapiemy na stopa łade- taksowke odwozaca do wioski jednego z mieszkancow. Kierowca proponuje ze za drobna oplata wywiezie nas polowe drogi na przelecz. Zgadzamy sie. Jest dla mnie szokiem jak osobowa łada swietnie sobie radzi z ta droga. Mimo sporego nachylenia silnik wogole nie wyje. Mimo glebokich kolein i solidnych kamulcow przytarla podwoziem tylko dwa razy. Skodusia to by sie tu na samym poczatku rozpadla na srubki, pomijajac fakt ze wogole by nie pokonala podjazdu pierwszej serpentyny.

Dalej droga robi sie jeszcze gorsza wiec sciagamy plecaki z łady i tuptamy pieszo. Taksiarz podwiozl nas chyba ¾ drogi. Moskwicz nie mial szans dojechac na przelecz... Naszym oczom ukazuje sie coraz wiecej gor, kolejnych pasm, wioseczek zawieszonych na krawedzi wawozow lub wcisnietych pomiedzy ich wysokie cieniste sciany..





CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz