bubabar

czwartek, 26 marca 2015

Armenia cz.17 - Skorpiony, twierdze i biesiada pod tykwami (2014)

Na obrzezach Kapanu probujemy zlapac stopa. Na poludnie od Goris stop wybitnie bierze gorzej niz w innych rejonach Armenii. Aut jedzie calkiem sporo, ale tylko trabia, machaja, blyskaja swiatlami, ale nikt nas nie chce wziac. Nie chcac tu spedzic nocy decydujemy sie tez machac na taksowki. Z Surykiem jedziemy do Wahanavanku, cerkwi, ktora wedlug przewodnika jest polozona w dolince, a tak naprawde to siedzi dosyc wysoko na gorskim zboczu. Gory sa tu zupelnie inne niz w pozostalych czesciach Armenii, sa jakby ciut wyzsze, bardziej strome, skaliste, oblepione zwartym kozuchem lisciastego lasu. Drzewa i krzewy zaczynaja juz powoli nabierac jesiennych kolorow, co w polaczeniu ze skalkami powoduje ze troche mi przypominaja Pieniny.









Pod cerkwia spotykamy odpoczywajacych policjantow, babke i faceta, ktorzy przeprowadzaja z nami dokladny wywiad odnosnie naszych rodzin, wykonywanych zawodow, wynagrodzen w Polsce, zwiedzonych miejsc w Armenii oraz naszych planow na blizsza i dalsza przyszlosc. Po zakonczonym wywiadzie facet oznajmia “to teraz mozecie spokojnie zwiedzac, zdrowia, szczescia , pomyslnosci”. Widac zboczenie zawodowe wylazi nawet jak po cywilu odpoczywa ze znajomymi “na przyrodzie”. Cerkwia opiekuje sie facet pomieszkujacy w blaszanej przyczepie.


Opowiada nam o historii zabytku, ze ponoc byl juz prawie w calkowitej ruinie i 30 lat temu zaczela sie rekonstrukcja do ktorej uzyto nowych solidnych materialow. Niedawno skonczono ow “remont” i kosciolek jest ladniejszy niz “kiedykolwiek przedtem”.





Rozwazamy nocleg na tutejszych biesiadkach ale jest jeszcze bardzo wczesnie (kolo 14). Poza tym bliskosc miasta, dochodzaca tu asfaltowa droga i fakt ze dzis sobota -wskazuja ze moga sie tu zwalic straszne tlumy. Jako ze napatoczyla sie nastepna taksowka to jedziemy pod twierdze Baghaberd, w okolice wioski Nerkin Giratagh. Ciekawe jest ze taksiarz z Kapanu wogole nie wie gdzie to jest. Dzwoni wiec do swojego szefa i rozpytuje o droge. Tamten mu mowi ze to gdzies strasznie daleko i dzis juz tam nie damy rade dojechac, bo trzeba wyjechac wczesnie rano. Wedlug mapy to kwestia kilkunastu kilometrow. Taksiarz wiec dzwoni do innego kolegi. Ten dla odmiany mowi ze trzeba wrocic do Kapanu (czyli w przeciwna strone niz chcemy) i szukac kolo jakiegos sowchozu. Ostatecznie udaje sie nam go przekonac zeby pojechal we wlasciwa strone wedlug naszej mapy. Facet jest wyraznie zaniepokojony i troche nieufny gdzie my planujemy go wywiesc. Troche protestuje jak ja siadam kolo niego a toperz na tylnym siedzeniu. W czasie jazdy kilkakrotnie sie odwraca i ciagle gapi sie w lusterko zamiast na droge- chyba sprawdza czy toperz mu jeszcze nie ucina glowy maczeta. Po drodze jeszcze kilkakrotnie pyta o droge roznych ludzi. Zatrzymujemy sie tez na chwile w przydroznym wagoniku. Toperz z naszym kierowca wypijaja razem kawe, co kolesia chyba troche uspokaja. Ja w tym czasie bawie sie z dwoma malymi kotkami. Droga biegnie skalnymi wawozami

Przy drodze na skale stoi pomnik niedzwiedzia z kluczem w pysku. Jest to obecnie symbol i herb prowincji Siunik. Ponoc kiedys jakis misiek spadl tu ze skaly do potoku i sie zabil. Ta czesc Armenii slynie jako najbardziej niedzwiedziowy rejon kraju (oprocz Karabachu oczywiscie gdzie miskow jest chyba wiecej jak ludzi)


Podczas jazdy taksiarz wyjmuje ze schowka butelke perfum, odkreca okno i wyrzuca ją na pobocze. Ped powietrza znosi ją troche w inna strone, turla sie wiec po asfalcie, podskajuje i ląduje na srodku drogi. Byla szklana wiec az dziwne ze sie nie rozbila. Widzac moje okragle ze zdumienia oczy kierowca zaczyna sie usprawiedliwiac. Mowi ze juz wczoraj mu sie perfumy skonczyly i ze byla to tylko pusta butelka. I ze rozumie moje zdziwienie ale naprawde tam juz nic nie bylo. Ormianie nie sa tacy rozrzutni zeby wyrzucac dobre rzeczy, naprawde.. Taksiarz wysadza nas na skrecie drogi do Nerkin Giratagh, zarzekajac sie ze za skarby swiata dalej nie pojedzie bo tam zadnej twierdzy nie ma i jest droga tylko na terenowke. Wysadza plecaki i juz go nie ma. To co mowil nie jest prawda- droga nosi spore znamiona asflatu a i fragmenty naszej twierdzy widac na pobliskiej gorce.





U podnoza zamkowej skaly przebiega jakis gazociag, rurociag, jakies przemyslowe cos.


Pod rurami jest budka straznika. Pytamy owego stroza o droge do twierdzy. Nawet nie dlatego ze nie wiemy jak isc ale chcemy zeby nas obejrzal i zapamietal ze turysci poszli na twierdze. Coby nie bylo potem w nocy sytuacji ze koles zobaczy na twierdzy podejrzane swiatelka, zobaczy ze cos tam łazi i pomysli ze ten ktos chce zrobic krzywde rurociagowi i jeszcze zacznie strzelac albo co.. Widzialam ze w kanciapie mial karabin. Mial tam tez dwa psy jamnikoksztaltne i garnek jakiejs paszy w zapachu przypominajacej bigos. Tlumaczy nam dokladnie rozklad przytwierdzowych sciezek, pyta gdzie bedziemy spac. Mowimy ze w namiocie na gorze. Koles wiec troche rozpacza nad naszym losem: “biedne dzieci, zmarzniecie, zmokniecie itp” po czym sie zegnamy. Twierdza byla chyba kiedys ogromna. Zostaly fragmenty murow i baszt wkomponowanych w skaliste zbocza. Przypomina mi to troche jurajskie zamki, z ta roznica ze tu nie ma biletow, tlumow, parkingow, skoszonej trawki i calych tablic zakazow. No i widoki ciut ladniejsze.










Siedzimy sobie wiec na gorze, skaczemy po skalkach,jemy, pijemy i obserwujemy jak chmury przewalaja sie przez okoliczne szczyty skalistych gor. Ciagle pojawiaja sie jakies nowe gory, ktore jeszcze chwile wczesniej siedzialy we mgle. A te co byly nagle znikaja.








Toperz pod jednym z kamieni znajduje cos co wyglada na skorpiona. Nie wiem czy to skorpion, nie wiem czy ten gatunek jest jadowity, nie wiem jakie bylyby skutki i jak by nalezalo sie zachowac jakby nas to cos upierdzielilo. Jedno jest pewne ze troche zesmy sie wystraszyli i juz na tej gorce nie siadalismy na trawie i nie zostawialismy ani na chwile rozpietego namiotu.

Namiot postawiamy sobie wczesniej coby wysechl.


I wychodzi ze zrobilismy to na ostatnia chwile, bo niebo sie zawleka i ledwo co zdazamy pochowac nasze klamoty zanim rozlewa sie na dobre. W dole we wiosce slychac jakas dyskoteke i gwizdy- nie wiem czy pasterzy na krowy czy chlopakow na dziewczeta. Rano wszystkie gory wokol spowija mgla. Schodzimy i zatrzymuje sie pierwsze auto- łada kombi wiezie nas do Kadzaranu. Z gosciem dosc trudno sie porozumiec. Wydaje mi sie ze zrozumial jedynie dwie kwestie- ze chcemy z nim jechac do Kadzaranu i ze zwykle sypiamy w namiocie. Wbija sobie wiec do glowy ze chcemy postawic namiot w srodku miasta i probuje nas odwiesc od tego pomyslu. Wywozi nas wiec gdzies na obrzeza miejscowosci, gdzie jest maly skwerek z laweczkami i pomnikami rzeczy bliskich temu miastu-kopalni, gornika, niedzwiedzia. Kierowca mowi ze tu bedzie dobre miejsce na namiot.



Z ulicznych plakatow dowiadujemy sie ze miastem partnerskim Kadzaranu jest Żodino, ale poki co jeszcze nie sprawdzilam gdzie ono jest

Miasto nie jest duze. Tworza go glownie blokowiska, tym odrozniajace sie od dotyczczas mi znanych ze tu do klatek schodowych wchodzi sie po kladkach od razu na wysokosc pierwszego pietra.

Gdy w sklepie, po zakupach, na zakonczenie dukam “sznorakalucjun” to uradowana sprzedawczyni daje mi caly worek pysznych ciastek. Chyba miejscowi sobie zdaja sprawe ze to ich “dziekuje” jest duzo trudniej wymowic niz np. “barew dzez” ktore zawsze mowie na dzien dobry. “Dzien dobry” jakos nigdy nie budzi takiego entuzjazmu! Ciastka zjadamy juz na schodach sklepiku,bo sa wyjatkowo przepyszne, po czym toperz proponuje - idz buba jeszcze do jakiegos sklepu i powiedz to magiczne slowo jeszcze raz ;) Jejku! tak przyjechac tu i umiec gadac po ormiansku! chyba by nas miejscowi nie wypuscili i upasli jak tuczne gęsi! ;) W sklepie nie bylo pomidorow. No przeciez nie pojedziemy do Meghri bez podstawowej rzeczy do jedzenia! łazimy wiec dalej po miescie. Miedzy blokami stoi busik i sprzedaja tam rozne warzywa. Chyba to jakies hurtowe miejsce bo wszyscy miejscowi kupuja na worki. Sprzedawca pyta mnie ile kg pomidorow chce i zaczyna juz ladowac do wielkiej siatki. Mowie mu wiec ze tylko te 4 pomidorki co trzymam w rekach. Wszyscy sie wiec smieja i mowia zebym je sobie wziela i zycza smacznego.


Nad miastem na wysokim stromym pagorku widac ruiny wioski. Nie wiem czy byla to jakas wioska azerska czy mieszkajacy tam niegdys ludzie pozniej przeprowadzili sie do blokow. Teraz mi jakos zal ze ani tam nie poszlismy ani nikogo nie zapytalismy o to miejsce


Wylazimy na peryferia, gdzie droga zaczyna sie wspinac ku przeleczom, niknie we mgle i dalej, jesli wierzyc mapom, to sunie w strone Meghri.


Samochodow jezdzi malo. Bardzo malo. Przeciez to jest glowna droga ktora leci na Iran! Zastanawiamy sie czy przypadkiem glowną droga teraz nie jest ta nowo zbudowana ktora wiedzie z Kapanu do Meghri przez Tsav. Acz z tego co slyszelismy to niby ruch tam jest jeszcze mniejszy ze wzgledu na ogromna liczbe serpentyn, bardziej strome podjazdy i czeste osuwiska. Wiekszosc mijajacych nas aut jedzie kawalek dalej i zawraca. Nie mam pojecia po co oni tam jezdza ale mijaja nas po kilka, kilkanscie razy. Po godzinie znam juz na pamiec marki aut i numery rejestracyjne.. Kwitniemy na tych obrzezach Kadzaranu chyba ze dwie godziny i nic nie wskazuje na rychla poprawe naszego losu. Co gorsza pojawia sie jakis Kitajec z plecaczkiem, staje jakies 100 metrow przed nami i jak gdyby nigdy nic zaczyna machac na samochody. Przeciez to jest bezczelnosc! Kitajec podskakuje, biega po calej ulicy. Co za skurwiel! Teraz to nas napewno nikt nie zabierze… Rozwazamy zeby sie cofnac kawalek i stanac przed nim ale jest tam zwezenie drogi, jakis most, a dalej juz miasto sie zaczyna, boczne osiedlowe uliczki itp… Zniecheceni idziemy szukac taksowki. Mlode szczyle spod hotelu rzucaja jakies astronomiczne ceny i glupkowato sie smieja. Kawalek dalej zagadujemy dziadka w zielonej ładzie. Pol godziny krazymy po miescie zeby nabrac benzyny. W tym celu odwiedzamy dom dziadka i dwie stacje benzynowe. Potem mijamy mgliste przelecze



skad czasem przeblysnie widok na odkrywkowe kopalnie otaczajace Kadzaran.

Widac ze w wyrobiskach jezdza biełazy, ciezarowki- potwory ktore rzadko wyjezdzaja na drogi. Od dawna mi sie marzy zeby takim gdzies kawalek pojechac. Sprawa trudno wykonalna bo pake ma wysoko i zwykle wiezie na niej skaly, zwir albo piasek. A szoferke ma jednoosobowa. Ale moze kiedys? https://www.youtube.com/watch?v=UaX-woCyqwA Na jednej z przeleczy mijamy rozkraczona łade… Dwoch gosci zaglada pod maske. Wokol roztacza sie zapach palonego sprzegla.. Obok na poboczu stoi ze smutna mina bardzo dobrze nam znany Kitajec i drapie sie w glowe… Gdzie dzis jedziemy? Przeczytalam w przewodniku ze niedaleko wioski Liczk jest wrecz rajska dolina, miejsce dawnej osady, obecnie opuszczonej. Stoi tam jedynie samotny klasztorek Dzwaravank a wokol jest mnostwo pieknych i dogodnych miejsc na biwak.. Dojezdzamy do wioski Liczk.


Rozpytujemy o Dzwaravank. Miejscowi nic o czyms takim nie slyszeli. Myslimy ze pewnie nas nie rozumieja. Dziadek z zielonej łady probuje nam pomoc. Znajomosc ormianskiego nie jest tu jednak sprawa przesadzajaca. Naprawde nikt nic nie wie… Idziemy wiec dalej przez otoczona gorami wies zagadujac kolejne osoby.



Ktos w koncu zalapuje- Dzwaravanku tu nigdzie nie ma, ale niedaleko jest dawna wioska Zvar i jest tam stary kosciol. Wiec brzmialoby to Zvaravank. To musi byc to! Dolina okazuje sie byc srednio opuszczona, przynajmniej dzis. Stoja w niej jakies budynki przemyslowe, jakby jakas przepompownia. Wokol niej , na ogrodzonym terenie szykuje sie chyba jakas impreza, stoi duzo samochodow, gra muzyka, kreci sie tlum ludzi.

Cerkiew jest kawalek dalej, wsrod krzakow i hald zwiru z mini kopalni odkrywkowej.




Budynek jest duzy. W srodku jakies rury, kable, wyglada jakby sluzyla za magazyn. Przy cerkwi jakas rodzinka zbiera szypownik. Muchy chca nas zjesc zywcem. Godzina zaczyna sie juz robic taka ze warto by pomyslec o miejscu na nocleg. Nie wiem czemu ale cos mi mowi ze nie mozna tu spac, ze to zle miejsce, ze trzeba stad uciekac i to natychmiast i jak najdalej. Nie wiem co jest przyczyna, ale zdarza mi sie to niezwykle rzadko, taki jakis wewnetrzny nakaz ucieczki. Tu w Armenii po raz pierwszy. Miejsca byly ladniejsze, brzydsze, bardziej dogodne na nocleg czy mniej. Ale wszystkie byly przyjazne. A to nie jest. Nie wiem czego sie boje, czy ludzi z tej pobliskiej imprezy, czy niedzwiedzi, czy Azerow z Nachiczewanu (granica jest bardzo blisko, biegnie gdzies pobliskimi, olesionymi wzgorzami). Toperzowi tez tu jakos nie pasuje na nocleg. Pospiesznie oddalamy sie spowrotem w strone Liczk, a rozne dosadne epitety na autora naszego przewodnika sypia sie wokolo. Planujemy ze jak sie uda trafic na stopa to jedziemy do Meghri i tam szukamy jakiejs kwatery. Jak nic nas nie zabierze z Liczk to bedziemy spac w krzakach gdzies za wsia. Znad Nachiczewanu znow zaczynaja ciagnac ciemne chmury.


Gdy idziemy droga zatrzymuje sie biala niwa. Przypuszczamy ze pewnie chca pogadac albo o cos zapytac bo napewno nas nie podwioza- nie maja juz miejsca. W srodku siedzi facet,dwie babki, troje dzieci i sporo bagazu. To ta rodzinka co zbierala pod Zvaravankiem szypownik, zapamietali nas! I okazuje sie ze lada niwa to bardzo pojemny samochod! 8 ludzi, dwa wielkie plecaki, 5 siatek i wielki wor szypownika! Rodzinka mieszka w Vardanadzor, w polowie drogi z Liczk do Meghri. Zapraszaja nas do domu na herbate. Mowimy ze nie da rady, bo musimy dojechac do Meghri przed zmrokiem zeby znalezc tam nocleg. Zatem proponuja ze zostaniemy u nich na noc, a do Meghri pojedziemy wieczorem razem ...i nie czekajac na odpowiedz biegna do sklepu po ciasto.. Jedziemy pod dom, do ktorego zaprosili nas Suraż i Edgar. Kiedys nalezal do Azerow ktorzy uciekli z tych terenow. Dom jest niewyobrazalnie olbrzymi. Glowny przedpokoj jest wielkosci mniej wiecej dwoch naszych mieszkan w Olawie. Zima dzieciaki jezdza tam na rowerze.


Glownym miejscem biesiadowym jest zadaszona czesc ogrodu, tam sadzaja nas za stolem.

Edgar zabiera jeszcze toperza na obchod gospodarstwa, pokazuje mu kury, kroliki. W ogrodzie rosnie wszystko. Jakiego owoca czy warzywo bym sobie nie wymyslila to tam zapewne rosło . No dobra, bananow nie bylo ;) Jako ze z gospodarzami mamy mozliwosc porozumienia jedynie na zupelnie podstawowym poziomie i szybko koncza sie tematy, Suraż zaraz biegnie po sasiadke zeby nam bylo weselej i zebysmy mieli z kim pogadac. Irina jest sporo starsza od naszych gospodarzy. Pochodzi z Baku, z ktorego z powodow wiadomych musiala wyjechac dwadziescia lat temu. Mowi ze dla osoby wychowanej w wielkim, kosmopolitycznym miescie jest bardzo trudno przestawic sie na zycie w malej wiosce wcisnietej pomiedzy skaly. Twierdzi ze Erewan to tez prowincja. W Baku ponoc kwitlo zycie kulturalne, robilo sie interesy, ciagle przewalalo sie miedzynarodowe towarzystwo, a pociagi , autobusy, statki i samoloty odjezdzaly we wszystkie strony swiata. Irina tam studiowala, potem pracowala w szkole. Swietnie odnajdywala sie w szybkim, wielkomiejskim gwarze. Twierdzi ze przez stulecia mieszkancy tego miasta mowili o sobie “Bakińcy”, po prostu miejscowi, niezaleznie czy byli Azerami, Ormianami, Rosjanami,Żydami czy Arabami. Ale przyszly lata 90 te i okazalo sie ze Irina jest Ormianką… Mowi ze mimo wszystko jest szczesliwa. Miala krewnych w Armenii, udalo im sie wyjechac cala rodzina i w komplecie dotrzec na miejsce. Wielu dawnych znajomych, sasiadow nie mialo tyle szczescia. Juz nigdy nie nawiazala z nimi kontaktu. W Vardanadzor sa gory, przydomowa chudoba czasem uszczuplana przez niedzwiedzie, jeden sklep. A jedynym powiewem szerokiego swiata sa ciezkie iranskie tiry smigajace w strone Meghri. Pytamy tez o tykwy ktore wszedzie wisza w ogrodzie, czy to sie je czy co sie z nimi robi. Okazuje sie ze tykwy maja jedynie walory ozdobne i Irina zaraz biegnie do domu i nam przynosi garsc nasion.


Potem jeszcze przychodzi dziadek czyli ojciec Edgara i kolezanka z synkiem, ktora jechala z nami wszystkimi niwa z Liczk. Na stol wjezdzaja rozne pysznosci. Najbardziej zapadaja mi w pamiec orzechy w sloiku, jakby zamarynowane na slodko. Sa chrupiace i maja kolor ciemnego granatu. Plywaja w prawie czarnej, slodkiej , jakby gestooleistej zalewie. Probuje sie dowiedziec jaki jest przepis, chocby mi go zapisali po ormiansku, jakos potem by sie szukalo tlumacza. Obiecuja ze napisza ale jakos ostatecznie do tego nie dochodzi. Niesamowita sprawa sa tez dzieci miejscowej rodzinki i ich znajomych. Podczas gdy biesiadujemy za stolem czy zwiedzamy ogrod, caly czas towarzyszy nam trojka dzieciakow w wieku 3 do 8 lat. Nie wyja, nie krzycza, nie tupia nogami, nie marudza ze im sie nudzi. Nie probuja wrzaskiem non stop czegos wymuszac na doroslych, nie wymagaja aby caly czas je zabawiac. Obserwuje je jak radosnie sie bawia, w berka, pileczka, jak ukladaja sobie na betonie pozrywane listki, jak rysuja na chodniku kreske i potem przez nia skacza itp Dwukrotnie jechalismy tez z nimi samochodem i nie bylo jakiegos marudzenia ze nudno, niewygodnie, raczej ochoczo zbieraly z rodzicami szypownik albo cieszyly sie nocna wycieczka. Nie wiem czym to jest spowodowane.. Ostatnio w Polsce coraz czesciej jak sie spotka rodzine z dziecmi, w sklepie, schronisku, knajpie, pociagu, to ciagle sa skrzywione gęby, wrzaski, proby narzucania swojej woli, wymuszania krzykiem roznych zachcianek… Wieczorem nasi gospodarze przypominaja sobie ze chcielismy jechac do Meghri. Ciemno juz jest, nic nie widac ale skoro turysci chcieli zobaczyc pograniczne miasteczko to trzeba ich tam zabrac. Pakujemy sie znow do niwy w 8 osob (teraz jest luz bo nie ma worow szypownika i nasze plecaki tez zostaja w Vardanadzor). Suniemy waskim ciemnym wawozem, czasami rozswietlanym reflektorami wielkich ciezarowek. W Meghri jak to w nocy- swieca calodobowe sklepy z alkoholem, stacje benzynowe, kasyna, burdele. Zatrzymujemy sie kilkakrotnie aby obejrzec jakies pomniki, nowe chaczkary czy pamiatkowe tablice zapisane dlugimi szeregami robakow.




Jedziemy tez obejrzec przejscie graniczne. Nasi znajomi tlumacza sie nam i przepraszaja ze nie zabiora nas na wycieczke do Iranu. Sami tez tam nigdy nie byli. Ormianie potrzebuja tam wizy (Polacy zreszta chyba tez…). Widzimy ze po drugiej stronie granicznej rzeki tez sa gory. Cale zbocze swieci swiatelkami domow a dalej tylko ciemnosc. Przy przejsciu nie ma prawie osobowych aut. Tylko brzuchate ciezarowki, wielkie paki kontenerow i cystern. Nie wiem czy przejscie jest zamkniete, czy sa jakies dlugie kontrole, bo wszystko stoi bez ruchu. Oczyma wyobrazni widze biesiadujacych tam gdzies tirowcow, opowiadajacych sobie o przygodach i klopotach z trasy. Fajnie by moc kiedys z takimi gdzies kawalek pojechac… Jako ze zwiedzilismy miasto to wracamy do domu. Powoli ukladamy sie do snu. W ramach podziekowania za goscine, wybieram dwa najladniejsze gliniane kieliszki i zanosze je Suraż. Na poczatku wogole nie chce ich przyjac, ale tlumacze ze to taki podarek, ze to u nas taki zwyczaj itp. Po czym ona szybko biegnie do barku i przynosi nam koniak. Ze jak podarek to musi byc w obie strony. Potem przynosi jeszcze litrowy sloik tych pysznych orzechow. Jak tak dalej pojdzie to chyba bedziemy wracac lądem bo do samolotu 50 kg plecakow nie wezma… W nocy jak ide do kibelka to czuje sie nieco dziwnie. Wszedzie jest ciemno, widac tylko waska smuge mojej latarki ktorej wlasnie juz prawie zdechly baterie. Zerwal sie wiatr, ale jakis taki cieply. Jakby w chlodne nocne powietrze uderzyl powiew z goracego pieca. Skad tu taki wiatr skoro wokol tylko gory? Wiatr przynosi ze soba tez jakis dziwny zapach ktorego nie potrafie zidentyfikowac, ni to zapach rozgrzanego zwiru, ni to wodorosty... A w ogrodzie wybitnie cos łazi duzego, szelesci miedzy fasola, tykwami i szklarniami. Mlaska i chrumka. Do domu wracam pędem, w wyniku czego wywalam sie na schodach i robie troche halasu. Mam nadzieje ze nie pobudzilam gospodarzy. CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz