bubabar

czwartek, 26 marca 2015

Armenia cz.18 - Jeden dzień z życia irańskiego tirowca (2014)

Rano zjadamy sniadanie z gospodarzami z Vardanadzor, zegnamy sie i wychodzimy na droge. Pierwszy pojawia sie uaz, ale jedzie tylko dwa kilometry. Chwile pozniej staje tez karetka pogotowia. Pytaja czy wszystko w porzadku i odjezdzaja. Wyglada na to ze chyba maja obowiazek zatrzymac sie jak im ktos macha. Chwile pozniej zatrzymuje sie cysterna. Wiezie beton i jedzie w strone Erewania. Iranskie tiry przewaznie jezdza w grupach. Chyba tak weselej i bezpieczniej. Tu akurat jada w trojke.


Gramolimy sie do wysokiej kabiny po kilku stopniach i obreczach. Wchodzac i wewlekajac plecak tracam koszyk z termosem i innymi spozywczymi produktami. Kostki cukru wysypuja sie na kocyk. Jest mi strasznie glupio, zbieram cukier calymi garsciami starajac sie wszystko przeniesc spowrotem do pudelka. Nie wiem po jakiemu sie mowi do Irańczyka ale probuje powiedziec “przepraszam” w roznych jezykach jakie mi przychodza do glowy. Chyba zrozumial ktoras z moich prob bo sie usmiechnal. Sadowie sie na lozku do spania z tylu, razem z plecakami. Toperz siada kolo kierowcy wiec ma lepszy dostep do okna, widokow i robienia zdjec. Kierowca zwraca nam uwage ze w samochodzie powinno sie jechac bez butow.


Irańczyk fajnie pije herbate. Nalewa pol kubka z termosu (wiecej sie wychlapuje), wklada do ust dwie kostki cukru i pije. Jedziemy bardzo wolno. Samochod jest chyba strasznie ciezki przez ten beton i na podjazdach osiagamy zawrotne predkosci 20-30 km/h. Na zjazdach kierowca przelacza specjalna wajche, zaczyna wtedy cos mocno buczec i samochod toczy sie powoli acz rownomiernie. Wyglada to na jakies centralne hamulce. Chcialoby sie pogadac ile betonu z nami jedzie, czy wie co z niego bedzie zbudowane, dlaczego oplaca sie wozic beton az z Iranu. Ale niestety nici z pogawedki- kierowca po rosyjsku czy angielsku rozumie tylko kilka prostych slow (po polsku tez probowalam - po mnichu z Gndevanku wszystko jest mozliwe ;) ) Rozmowa na migi tez nie wskazana, lepiej chyba zeby kierowca patrzyl na droge. Jedziemy wiec sobie w milczeniu a melodie wycia silnika przerywaja jedynie skoczne wchodnie rytmy plynace z glosnika. Mi sie nawet calkiem podoba ale toperz cierpi niemilosiernie,raz z racji lepszego sluchu a poza tym ma glosnik przy samym uchu. Nasz Iranczyk najbardziej lubi te piosenki z wysokimi, wibrujacymi, kobiecymi glosami, ktore wwiercaja sie w glowe. Jak akurat takie leca to podkeca maksymalnie dzwiek i sobie spiewa pod nosem, traktujac kierownice jak bebenek. Toperz robi sie zielony i wciaga glowe w ramiona. W samochodzie oprocz normalnego klaksonu jest tez trabka. Ma inny dzwiek i jest bardziej donosna. Trabke uruchamia kierowca pociagajac za sznurek zwisajacy z sufitu. Mam wrazenie ze w innych okolicznosciach uzywa sie klaksonu a w innych trabki. Klaksonem sie karci albo wyraza niezadowolenie np. jak ktos ci zajedzie droge albo wyprzedza w niebezpiecznym miejscu. Trabka pozdrawia sie jadace z przeciwka iranskie samochody albo daje znaki kolegom np. “ruszamy” albo “zjezdzamy na postoj”. Pogoda jakby sie poprawiala. Mijamy kilka wysokich przeleczy z ktorych wreszcie cos widac. Jak jechalismy tedy zielona lada to bylo widac tylko mgle..Mijamy Kadzaran otoczony wielkimi wyrobiskami odkrywkowych kopaln. Z rozwiewajacych sie mgiel wylaniaja sie coraz wyzsze szczyty..







Mijamy zawieszone nad przepasciami chaczkary polaczone z biesiadkami. Rzezbiony krzyz, wiata, laweczki. Czy na pamiatke miejsca gdzie ktos polecial w przepasc?

Pierwszy krotki postoj kibelkowy wypada nam gdzies za miastem wsrod skalistych gor, grania cykad i drogi osypujacej sie do stromego wawozu.




Ciezko kibelkowac na osuwajacej sie skarpie zuzlu. Acz trzymajac sie drzewa czynnosc okazuje sie wykonalna. Gdzies po drodze migaja nam szare pudelka blokowisk Kapanu, wkomponowane w gory pokryte kolorowych kozuchem roslinnosci. Od dolu wszystko oplataja rury, od gory- mgla…



Zatrzymujemy sie na dluzszy popas w miejscu wygladajacym jak dawna opuszczona stacja benzynowa. Za sajuza pewnie pelnil taka funkcje. Dzis przezywa druga mlodosc. Robi wrazenie jakby na wpol dziko zostal zagospodarowany na hotelik, knajpke, burdelik- ogolnie punkt zborny dla iranskich tirowcow.

Budynek zdobi zardzewialy napis “benzin”.

Byc moze paliwo rowniez mozna tu kupic. Inny proponowany tu asortyment nigdzie nie jest wyszczegolniony w formie pisanej. Interesem kreci ufryzowana kobieta w wieku mocno srednim. Ona wita przybylych, podaje kawe, herbate, piwo. Przed budynkiem pod zadaszeniem stoja lozka, tapczany na ktorych wypoczywaja kierowcy. Jedni spia, inni sacza rozne napoje, rozprawiajac zywo na jakies tematy lub patrzac gdzies w sina dal.



Czesc lozek z tylu obiektu jest pozbawiona materacy i podejrzewam ze sluza do wyczesywania welny, ktorej cale worki stoja na zapleczu.


Nad lozkami na betonowych scianach jest duzo malunkow- serduszka, podpisy, jakies wyznania. Napisy wystepuja w trzech alfabetach. W srodku budynku jest kilka pomieszczen. Za glownym wejsciem dalej w kolejnych futrynach nie ma drzwi- wisza zaslonki. Za budynkiem jest dostep do wody i suszy sie pranie


Budynek posiada lewe zlacze elektryczne - poplatane kable podlaczone do pobliskiego slupa.

Jest tez kibelek typu wychodek. Robi wrazenie niezbyt solidne, sciany trzymaja sie na slowo honoru.

Najbardziej jednak zaciekawia podloga- nie deski, nie beton a misiata wykladzina… Po kiego diabła ona tam? zeby lepiej trzymala wilgoc i zapach??

Kolo budynku , oprocz kierowniczki, kreci sie rowniez kilka mlodszych dziewczyn. Pala papierosy, ziewaja albo maluja paznokcie. Nasz kierowca zarzadza posilek. Otwiera “barek” znajdujacy sie z boku ciezarowki, odpala gazowa butle. Wyjmuje wielka patelnie.

Przychodza koledzy z innych tirow, z krzeselkami. Przysiada sie takze Arleta, jedna ze stacyjnych dziewczat, ktora wyraznie klei sie do naszego kierowcy. Widac ze juz sie znaja z wczesniejszych przejazdow. Tirowcy zaczynaja obierac i kroic na patelnie caly wor pomidorow. Nie wiemy jakie sa zwyczaje, czy jemy razem czy kazdy swoje. Wyjmujemy wiec jakies pasztety, Marusie, rozkladamy na betonie serwetke. Chlopaki sugeruja nam zebysmy to schowali. Wyciagam wiec papryki ktore tez trafiaja na wspolna patelnie. Cebula sie nie nadaje i zostaje odlozona na stolik. Do pomidorow i papryki dolewaja oliwe, sypia duzo przypraw. Wszystko to dusi sie pod przykryciem okolo pol godziny. Wychodzi przepyszna , jednolita pasta ktora smarujemy chleb. Na deser dostajemy slodki batonik wygladajacy jak zafoliowany kabanos. Sklada sie z ubitych zmielonych bakalii i orzechow, jest smaczny ale potwornie slodki.

Wszyscy iranscy kierowcy zachwycaja sie broda toperza. On jeden wyglada tu jak porzadny muzulmanin ;) Ale czego oni se sami nie zapuszcza jak im sie to tak podoba?? Tego juz nie rozumiem!

Po obiedzie nasz kierowca i Arleta znikaja gdzies na jakies pol godziny. Pozostali dwaj tirowcy wlocza sie w kolko, poziewuja ,pisza smsy, pokazuja sobie na telefonach jakies smieszne obrazki. Babka glownodowodzaca trzepie materace, zamiata, zbiera puste butelki i papierki do wiadra i wyrzuca je rytualnie na pryzme za budynkiem. Pryzma niedlugo siegnie dachu... “Na stanie” jest tez czarny piesek wyjadajacy resztki po biesiadach. Kreci sie pod kolami ciezarowek, prawie klejac sie do opon. Jak to mozliwe ze przy takim sposobie bycia jeszcze nie zostal rozjechany? Okolo dwoch godzin spedzamy w tym tajemniczym zajezdzie gdzie zagladaja wylacznie wlasciciele zoltych tablic w czarne robaki.





W koncu nasz kierowca wraca. Arleta macha na pozegnanie. Zapewne chlopaki wroca tu niejeden raz… I znow jedziemy. Znow serpentyny, przelecze, droga w gore to w dol. Ryk zmeczonego silnika albo buczenie centralnych hamulcow. Mgly i postrzepione szczyty. Nowy asfalt, szutrowe kawalki i dziury. Zakret w lewo i znow w prawo. Zapach benzyny lub palonego sprzegla. Swidrujaca muzyka w nieznanym jezyku lub charczaca proba uruchomienia lokalnego radia. Chlodny podmuch wiatru, pęd powietrza z otwartego okna lub lekki zaduch ciasnej kabiny I waska wstazka szosy przebijajaca sie przez pofaldowany teren. Jejku! Jak prosto jest zbudowac droge w takim plaskatym kraju jak Polska… Kolo Worotanu otwiera sie przezd nami iscie kowbojski kanion.




Kowboi i bizonow brak, ale sa za to osiolki z tobolami, nieufnie patrzace na mijajace je cysterny.


Gory, przelecze, wsie… I desperackie ormianskie auta pedzace twardo na czolowke zelaznym potworom. Droga z Kapanu do Goris kilkakrotnie przekracza formalna granice z Azerbejdzanem. Ciezko nawet powiedziec w ktorych miejscach. Nie ma to obecnie znaczenia, bo tam i tak jest Karabach.. Jedynie z rzadka rozsiane tabliczki “uwaga miny” informuja o istnieniu tej niewidzialnej granicy i przypominaja o smutnej historii tych ziem.

Tak milo wyglada zaminowany teren miedzy poludniowa Armenia a Karabachem

Przed Goris stajemy jeszcze na kawe. Zuzlowa zatoczka, rozlozony stolik, krzeselka, radosc na twarzach nad dymiacym imbrykiem. To nie napoj, to rytual. I znow musze wypic to czarne swinstwo bo nie wypada inaczej.


Nasi Iranczycy do wszystkiego jedza chrupki. Pochlaniaja tego ogromne ilosci, do obiadu, do kawy, podjadaja tez po drodze. Dzis nasz kierowca zjadl sam 4 ogromne paczki. Ja zjadlam chyba trzy sztuki i mam tak zaklejone zęby ze nie domyje ich chyba przez tydzien.

Dzien chyli sie ku wieczorowi. Wysiadamy przy skrecie drogi na Sisian. Pakujemy plecaki, przeciagamy sie prostujac zastane kosci. Krotkie pozegnanie z kierowca. Pozostali pozdrawiaja nas buczacymi trabkami. Tiry wypelnione betonem odjezdzaja w strone zachodzacego slonca. W strone kolejnych gor, przeleczy, kaw , przydroznych zajazdow i malutkich burdelikow. Powodzenia chlopaki!!!


CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz