bubabar

czwartek, 3 listopada 2016

Wzdłuż wschodnich granic cz.1 (Porosiuki- Kołpin Ogrodniki)

Wędrówka wzdluz wschodnich granic Polski wyrusza juz po raz szósty. Ja uczestnicze w tym przedsięwzieciu po raz piąty. W ekipie co roku zachodza pewne przetasowania ale cel jest wciaz ten sam- zielen łąk wczesnego lata, zagubione przysiółki gdzie zatrzymał sie czas, klimat lokalnych sklepikow i noclegi na pograniczu pól i lasow, tam gdzie akurat zastanie nas noc... Wyjazd na tegoroczna włóczege sciana wschodnia zaczyna sie we Wroclawiu gdzie umawiam sie z eco i Pudlem w jednej z knajpek pod wiaduktem. Tak wychodzi, ze spotykamy sie tez tego popoludnia z Gryfem, a w okolicy przyknajpianej przypadkowo trafiamy na Anie, Szymona i ich wielka ekipe, ktora wlasnie swietuje czyjes urodziny. Wieczor mija wiec w bardzo przyjemnych nastrojach, wedrowkach od baru do baru i jako ze mamy wlasnie poczatek czerwca- na opowiesciach o planach wakacyjnych, ktore jakos tego roku u wszystkich sa ciekawe. Jakos w nocy wsiadamy w Polskiego Busa i suniemy w strone Warszawy. Ja bym wprawdzie wolala pociagiem, nie lubie jezdzic autobusami na dluzsze trasy ale tak zadecydowala reszta ekipy- ze bedzie taniej i szybciej. Jeden ogromny plus tej linii- jest kibel na stanie. Na dworcu kolejowym Warszawa Zachodnia odwiedzamy knajpe, z ktorej mamy z eco bardzo mile wspomnienia sprzed kilku lat. Wystroj sie nie zmienil ale klimat niestety juz tak. Za barem siedzi jakas wsciekla baba, ktora robi awanture, bo nie podoba sie jej ze robimy zdjecia. Wogole sprawia wrazenie jakby odsiadywala tu kare... Czesto nie warto wracac w miejsca, z ktorych mamy mile wspomnienia z przeszlosci...
Dalej jedziemy pociagami i mamy kilka przesiadek. Jedna z nich wypada w Łukowie, gdzie rozkladamy sie pod nieczynnymi zabudowaniami kolejowymi. Na horyzoncie widac sklepy wiec ide tam sprawdzic czy jakiegos piwa nie sprzedaja. Okazuje sie ze zaden z trzech pobliskich spozywczakow nie prowadzi alkoholu. Jest za to inny sklepik, ktorego asortyment wskazuje, ze w tu w rejonie modna jest jedynie produkcja wlasna :)
Wracam wiec na rampe gdzie degustujemy zawartosc plecakow chlopakow. Pudel ma ze soba spora ilosc piw domowej roboty, z ktorych najbardziej zapada mi w pamiec pszeniczne wędzone. W plecaku siedzi tych butelek chyba kilkanascie! W szkle! To sie nazywa prawdziwa niezaleznosc od sklepow i knajp! Choc na sama mysl troche bola mnie plecy..
Kolejna przesiadke mamy w Miedzyrzecu, gdzie idziemy troche powloczyc sie po miescie. Zachowalo sie tu gdzieniegdzie troche starych, drewnianych domostw.
Podążamy pod pałac gdzie wlasnie rozpoczyna sie jakis festyn rycerski. Glowne atrakcje przewidziane sa chyba dopiero na popoludnie, poki co trwaja przygotowania i rozni przebierancy snuja sie po miescie machajac chorągwiami i dując w trabki.
Poglowie koni w okolicy chyba nie jest zbyt duze wiec trzeba sobie jakos radzic.
Plonie kilka ognisk, gdzie niby piecze sie jakies mięso czy gotuje kompot w kociołku, acz raczej poczestunek dla gosci nie jest przewidziany, a byc moze wogole wiktualy sa plastikowe i ich celem jest jedynie ladnie sie prezentowac. Jakies stragany chyba pozniej beda, poki co trwaja dyskusje i sprzeczki gdzie je wogole postawic.
Kolejnym pociagiem suniemy w strone naszego przeznaczenia. Po drodze stacja Szachy- mam nadzieje, ze zdjecie to bedzie poczatkiem ciekawej serii fotografii pod tabliczkami nazw miejscowosci. Nie moge sie doczekac kiedy Zimna Wodka, Sucha Psina, Wielkie Oczy albo Żulin :P
Wysiadamy w Sokulach i sciezka wzdluz toru tuptamy w strone Porosiuk.
Mijamy opuszczony domek o dosyc zdemolowanym wnetrzu. Sciany przystrojone sa tu swietymi obrazkami a strudzony wedrowiec jakby mu zabraklo ekwipunku moze wzbogacic sie o kilka par butow lub calkiem porzadne okulary sloneczne.
Mija nas pociag o dosyc zroznicowanym skladzie.
Przez tory przechodzi jedna z pylistych wiejskich drog. Miedzy kolejowymi szynami wylano asfalt. Po obu stronach torow stoja takie znaki. Opiewana przez nie owa “nawierzchnia utwardzona” jest tylko na odcinku torowiska… :)
Od dluzszego czasu goni nas burza. Wraz z jej narastajacymi pomrukami wkraczamy do Porosiuk- miejscowosci gdzie 2 lata temu skonczylismy nasza wchodnio-graniczna wloczege. Mijajac miłą dla oka zabudowe suniemy w strone dobrze znanego nam sklepu, rozwazajac juz jadla i napitki ktore tam nabedziemy.
Niestety odbijamy sie od zamknietych drzwi. Dwa lata to jednak bezmiar czasu, swiat sie zmienia a porosiucki sklepik okazal sie byc juz niepotrzebny… Odkrecamy wiec nad Krzne, na planowane miejsce noclegu. Wiata na szczescie stoi na starym miejscu i ma sie dobrze. Dzis jest zasiedlona przez czterech sympatycznych lokalsow. Nie spodziewali sie takiego najscia bandy z plecakami :) Chlopaki czestuja nas wodka “Jelcyn jablkowy” i sobie gawedzimy wsrod przeciekajacej wiaty bo ledwo weszlismy pod jej dach to solidnie lunelo.
Wieczorem sie wypogadza i mimo zmoknietego drewna postanawiamy zrobic ognicho.
Przyjezdza tez Wiesio z wałówą- ziemniakami, piwem i kefirem. Siedzimy dosc dlugo w nocy wsrod snujacych sie mgiel ;)
Eco rozbija namiot, ja i Pudel decydujemy sie na nocleg w wiacie. Noc jest pogodna, ciepla a poranek jest jeszcze piekniejszy od wieczoru. Ludzie sypiajacy w agroturystykach czy hotelach nawet nie wiedza co traca, idac na swoje poranne kibelki do okafelkowanych pomieszczen cucnacych detergentem. Pomyslec, ze kazdego poranka, ktory spedzamy pod dachem byc moze mija nas cos takiego….
Nasza noclegownia
Rankiem ⅔ ekipy zazywa kapieli w lodowatej wodzie, znajdujac jakas glonosieć.
Potem podjezdzamy pociagiem do Terespola. Na stacje mamy niedaleko z naszego miejsca biwakowego ale wychodzimy za pozno i prawie musimy biec. To juz drugi raz na tym wyjezdzie (pierwszy bieg na pociag byl w Miedzyrzecu). Dzis sobie przyrzekam, ze nie bede zwracac uwagi kiedy chce wychodzic reszta ekipy, bede liczyc swoj czas i chcac zdążyc na jakis transport bede wyruszac tak aby dotrzec tam na spokojnie. Nasze podlaskie wyjazdy zawsze kojarzyly mi sie z sielanka, spokojem i brakiem pospiechu wiec bardzo bym nie chciala aby tym razem uleglo to zmianie. Zziajani wpadamy do bydlecego przedzialu a tam juz czeka na nas Grzes! Potem wpadaja tez sokisci ale wyjatkowo sa to ludzkie chlopaki i rozumieja ze na taki upal czlowiek musi sie nawodnic :P
Przed stacja Terespol dostrzegam utopiony w trawach jakis komunistyczny pomnik stojacy przy torach. Pociag staje przed stacja czekajac na wjazd. Niestety stanal 10 metrow za daleko i moj pomniczek zaslonily krzaki. Wysiasc sie nie da. Potem cofac sie juz troche bez sensu. Ale kiedys tu wroce i go poszukam! W Terespolu mozna poczuc juz powiew wschodu , widac ze Bialorus juz rzut beretem..
W miescie stoi pomnik upamietniajacy powstanie “szosy brzeskiej” o ciekawych płaskorzezbach przedstawiajacych ludzi przy pracach budowlanych.
Mijamy tez drewniany dom o dosc nietypowym ksztalcie. Ciekawe czy kiedys byl fragmentem jakies wiekszej, ciagłej zabudowy czy po prostu takiego nieregularnego kanciaka sobie postawili.
Za Terespolem dzielimy sie na dwie grupy i podjezdzamy kawalek stopem. Machamy z Grzesiem i bardzo szybko zatrzymuje sie samochod i nas zabiera. Jestem w szoku! To chyba Grzes przynosi szczescie bo tak dobrze łapanie stopa jak na tym wyjezdzie to nigdy mi nie szło! Planujemy zwiedzic forty ukryte w okolicznych bagnach. Wysiadamy wiec przy lesnej drodze skrecajacej w lasy. Na rozdrozu wykladamy sie na trawie i grzejemy w sloncu. Trawa jest na tyle wysoka, ze przejezdzajacy eco z Pudlem nas nie zauwazaja i dojezdzaja az do kolejnej wsi. Eco do nas wraca, przez 2 km biegnac asfaltem, co ponoc spotyka sie z duzym zdumieniem u kierowcow mijajacych go aut. Fort siedzi utopiony w starorzeczcach pelnych grążeli i zab. Probujemy podchodzic do zabudowan od roznych stron jednak zawsze przegradza nam droge fosa.
Kolejnym stopem podjezdzamy z Grzesiem do Dobratycz. Znow zatrzymuje sie chyba pierwsze czy drugie auto. Reszcie ekipy transport przysparza wiecej problemow, ponoc wiekszosc trasy pokonuja pieszo. Niezmiernie dziwnie byc nagle po tej drugiej stronie. Zwykle to inni jada, potem siedza w knajpie a ja wlokę sie asfaltem z jezykiem przyschnietym do podniebienia. Od pierwszej chwili pobytu w Dobratyczach jestesmy caly czas pod baczna obserwacja miejscowych.
Rozkladamy sie pod cerkwia, ktora na chwile obecna przycupnela tutaj choc szlag wie gdzie ją w przyszlosci poniesie. Od czasu powstania juz trzykrotnie zmieniala miejsce pobytu. Czasem mowi sie o niektorych ludziach, ze nie moga w jednym miejscu dluzej zagrzac miejsca- widac z budynkami jest czasem podobnie.
W rejonie nie brakuje prawosławnych krzyzy, zarowno nowych jak i starych, zjadanych przez porosty.
Zapoznajemy sie z zapowiedziamy lokalnego folkloru, niestety nie trafilismy w termin :P
Gdy udaje sie juz pozbierac do kupy cala ekipe wspolnie opuszczamy wies i schodzimy na boczne mniej ruchliwe drogi, w strone wioski Kołpin Ogrodniki
Bardzo interesuje mnie historia tej “mozaiki” powciskanej w plynna nawierzchnie szosy, w jakis upalny dzien, podobny zapewne do dzisiejszego. Czy robotnicy zaklejajacy dziury oproznili podczas przerwy sniadaniowej tyle browarow? czy moze ktos wracal z knajpy z kieszenia pelna kapsli i stwierdzil, ze mu ciezko a cisnac w krzaki nie wypada? W najblizszym rejonie nie widac zadnego miejsca biesiadnego- przy drodze zwarta sciana krzakow lub chaszcza…
Cienie robia sie coraz dluzsze, slonce przybiera cieplych barw. A my suniemy ze wzrokiem wbitym w falujaca zielen pól.
Mijamy urokliwe przysiólki
i nadgryzione zębem czasu stare krzyze przydrozne.
Konczy sie asfalt, konczy sie teren zabudowany... Gdzies tam bedziemy dzis spac..
cdn

1 komentarz:

  1. Ech.. fajna wędrówka. ..ja w tym samym czasie włóczyłem się po północnej Walii...
    A mozaika przedstawia podskakującą dziewczynę z warkoczami 😊

    OdpowiedzUsuń