bubabar

czwartek, 31 stycznia 2019

Gdzieś na Dolnym Śląsku - spelunowo, przykolejowo... (Świdnica, Jaworzyna)








Z tym wyjazdem to wszystko mialo byc zupelnie inaczej, a plany zmieniały sie szybciej niz układały ;) W ogole poczatkowo wyjazd mial byc o połowe krótszy. Potem myśleliśmy o jakis Beskidach, ale sądząc po różnych relacjach zasypało je śniegiem po szyje. Rozważaliśmy tez jakies opuszczone, dolnośląskie pałacyki, ale je również zasypało. Mniej wprawdzie niz Beskidy ale wystarczająco aby łatwość wpadania w różne dziury i zawalania sie dachów podnieść o 300%. Ciężko planowac wyjazdy zimą. Wszędzie jest do d… Ostatecznie stanęło, ze pojedziemy do Wałbrzycha, w miastach tego typu zawsze jest ciekawie a w tym konkretnym przypadku to mozna jeszcze z buta w góry ruszyc. Zadałam wiec na różnych grupach pytanie czy speluna “Adria” nadal istnieje, albo czy moze jakies inne lokale w podobnym klimacie mozna gdzies na obrzeżach miasta odnaleźć i tamże spędzic długi zimowy wieczór. Jedna z ciekawszych odpowiedzi jakie padły brzmiała: “Na Wałbrzychu sie nie znam, ale w Świdnicy odnajdziesz knajpy w klimatach jakie ci potrzeba”. Zasiało to więc ziarenko zadumy nad potrzebą kolejnej zmiany planów. W miedzyczasie również dowiedziałam sie, ze schronisko, w ktorych chcieliśmy w Wałbrzychu spać - noclegów nie udziela. Ma wprawdzie to w planach na przyszlość, ale kiedy to nie wiadomo. A w Świdnicy jest PTSM. Cóż… czasem po prostu los czegoś chce! :)

Zarówno ja (jak i toperz) mamy w zwyczaju, idąc np. na pociag, wychodzic wczesniej. Taka to metoda siedzienia na dworcu na tobołkach i przytupywania gapiąc sie w dal... Na wschodzie często praktykowana, u nas rzadziej (bo z tego co obserwuje w Polsce to raczej przybiega sie na pociąg na styk, z językiem na brodzie). Tym razem nasza metoda okazała sie bardzo przydatna - zdążyliśmy na pociag półtorej godziny wczesniej :)

W Świdnicy zostawiamy bambetle w PTSMie o przestronnych korytarzach i takichże pokojach.



I ruszamy powłóczyć sie po mieście, które dzisiejszego wieczoru jest senne i prawie zupełnie puste. No zima, pizga, środek tygodnia… Przez podświetlony i cholernie śliski rynek (mamy ze sobą raczki ale nie wpadłam na to, ze tak szybko bedą nam potrzebne ;) ) przemyka tylko jakas kobita z dzieckiem.



Dzieciak drze jape, tupie, kładzie sie na śniegu - babka ni cholery nie może wtłoczyć go do wózka, bo toto wierzga w amoku jak zarzynane prosie. Gdy mijamy owe przedstawienie, babka wskazuje na moją czapke: “Zobacz Michałku - łoś! Prawdziwy łoś. Podoba ci sie?”. Dzieciak natychmiast zastyga w bezruchu, zapomina, ze chwile wczesniej dostawał szału, zaczyna rechotać i wyciągać łapy w strone rogów. Babka szybko go wtłacza do wózka i zapina tysiacem szelek. Sukces. Śmiesznie tak komuś pomóc nie robiąc kompletnie nic ;)

Póki co uderzamy do “Teatralnej” - speluny poleconej nam w odmętach internetu (jezeli czytasz te słowa to jeszcze raz ogromne dzieki!!!!!!). Z zewnatrz wygląda niepozornie - chyba sami bysmy przeoczyli. Zwykła kamienica, okna zaklejone żubrem.


Ale jest napis sugerujący, że bedzie dobrze. Bardzo dobrze!


W środku duże przestrzenie, przyćmione światło i zapach czegoś na pograniczu boazerii i tapety sprzed lat.


Kiedyś to była kawiarnia, była tu szatnia, odbywały sie “dansingi”, bawiło sie eleganckie "państwo". Przekraczając próg poniekąd i my lądujemy w jakiejś czasowej machinie. Dzis nie ma zbyt dużo ludzi. Kilka osób siedzi za barem na wysokich stołkach. Inne stoliki sa puste i toną w mroku. Dosiadamy sie i my za bar. Widac takie tu zwyczaje. Jest to jedno z miejsc, gdzie znajomości nawiązuje sie bardzo szybko. Od razu witamy sie z całą ekipą jak ze starymi znajomymi. Gawędzimy o czasach dawniejszych i niedawnych, o wycieczkach, różnych zakątkach i atrakcjach Dolnego Śląska, o klimatach różnych knajp w miastach ościennych. Jeden z bywalców, zwany Lakierem, ciągle próbuje nas wkręcać - czy sie nabierzemy na rozne jego opowiesci. Są różne kawały i “śmichy- chichy”. I unosi sie tutaj wszedzie w powietrzu ten moj ulubiony spokój z nutką melancholii. Ten klimat zupełnie pozbawiony pośpiechu.. Niektorzy ostrzegali nas, ze “to mordownia”, ale zdecydowanie nie - przynajmniej nie dzisiaj. Latających kufli i widelców w plecach nie zarejestrowano :)




Rano tuptamy na dworzec, mijając po drodze upiorne amorki.


Do odjazdu pociągu jeszcze sporo czasu (jak wczesniej pisalam my tak lubimy) wiec uderzam na poszukiwanie sklepu - celem oprowiantowania na dworcowe śniadanie. Namierzam “Żabke”, gdzie udaje sie nabyc jakies bułki o wyglądzie plastikowych, kiełbaski, na które zużyto chyba kilometr folii (kazda kiełbaska jest zapakowana osobno a potem jeszcze wszystkie razem). Na szczescie jest tez moja ulubiona musztarda miodowa, ktora moze zagłuszy smak plastku ;) Przed sklepem wpadam na bezdomnych, którzy pytają czy moze im kupie coś do jedzenia i przewiercają wzrokiem siatke. Siatke wiec oddaje, życze smacznego i wracam do Żabki. “Poprosze jeszcze raz to samo!”. Mina sprzedawczyni bezcenna! Ona chyba naprawde pomyslala, ze ja to wszystko zjadłam w dwie minuty!

W pociagu nie mamy czasu sie zasiedziec. Przesiadka w Jaworzynie i jeszcze wiecej czasu na oczekiwanie kolejnego pociągu. Poczekalnia milutko ciepła ale na tym kończą sie jej zalety - jakaś taka obrzydliwie nowa i kibel płatny 2 zł. Jeden z podświetlonych ekranów, gdzie wyświetlają rozkład, chyba sie własnie spierniczył. Wszystko na nim miga i podskakuje, juz po chwili w oczach tez nam pląsa... Idziemy wiec poszukać szczescia gdzie indziej. W skansenie kolejowym juz raz bylismy. (RELACJA_ze_skansenu) Akurat wtedy tez była zima i obiecywalismy sie, ze kiedys tu wrócimy powygrzewac sie do slonka na zardzewiałych lokomotywach. No ale to zdecydowanie nie plan na dzisiaj. Szukamy jakiejs knajpy, ale limit klimatycznosci takich miejsc wyczerpalismy juz widac w Świdnicy. Wszystko pozamykane. Napotkana babusia kieruje nas do jakiegos lokalu nad żwirownią, kusi wizją grzanego wina. Wychodzimy poza miasteczko, zabudowa sie kończy, wygwizdów totalny. Wiatr wali po gębach grudkami śniegu i zmarzłego błota, potęgując ochote na grzańce. Mija nas puszysty kot, który sie odwraca i w momencie jak spojrzał mi w oczy - dzieje sie z nim cos dziwnego. Jakby kota podłączyli pod prąd! Sierść mu sie cała zelektryzowała, ogon wyprężył do góry i tez zrobił jakis najeżony. Z pyska wydobył dziwny harkot i kot zygzakiem, zahaczając bokami kilkukrotnie o krzaki, dał noge w jakies przemyslowe zabudowania. Dziwnie mi sie jakos zrobiło od tego kota, a wycie wichru wokół jakby jeszcze sie wzmogło. Gdzie nas u licha ta babusia wysłała?? Knajpa okazuje sie istniec, ale latem. Albo w weekendy. Albo wieczorami. Teraz wszystko zabite na głucho. Są jeszcze dwa inne koty, ale one nie ryzykuja patrzenia na nas - spierdzielają zawczasu bez patrzenia w tył… ;)

Ładujemy sie wiec w okolice przykolejowe. Takie miejsca zawsze sa miłe i pachną jakąś przygodą. Zakładziki na wpół czynne a troche zapomniane, trylinka, wagony na bocznicach lub na środku łąki…




Ech… tu znaleźć knajpe! Wspomnienia ze Lwowa stają nam jak żywe przed oczami. Taki lokal pracowniczy dla maszynistów i innych kolejarzy… to byłby klimat! Ale Jaworzyna to nie Lwów… niestety…

Jest tez opuszczona wieża ciśnien, drabinke oczywiscie musieli uciąć, żeby ludziom życie poutrudniać..





Odkrywamy też, że tutejsze tory kolejowe są obecnie nie do sforsowania. Aby je (legalnie) przekroczyć, trzeba sie kawał drogi cofać, chyba az do wiaduktu i drogi samochodowej. No kurde - chyba se jaja robią! Widzimy na wyciągniecie ręki nasz peron i co - mamy zapylać 2 km dookoła? Kiedyś było łatwiej. Bo była kładka. tzn. kładka dalej jest, ale jest bezużyteczna dla osób o dużej praworządności. My do nich na szczeście nie należymy. Pokonanie zasieku z drutu kolczastego (kurde - to jest kładka czy pole minowe???) nie jest zbyt dogodne, zwłaszcza z duzym plecakiem. Konstrukcja jest metalowo - drewniana. Metal, mimo śladów rdzy, zdaje sie byc solidny. O drewnie momentami niestety nie da sie tego powiedziec ;) Jego niektóre elementy chrupia złowieszczo pod butami - a może to tylko szron wydaje takie dźwieki? ;) Od zawsze uwielbiam kładki nad torami. Ostatnio jednak ze smutkiem zauważam, ze to kolejna rzecz, która staje sie “niemodna” i powoli odchodzi z naszego krajobrazu. Kładek sie nie naprawia (tu wystarczyłoby wymienic kilka najbardziej uszkodzonych desek), zamyka sie je lub co gorsza rozbiera. (Jesli ktos ma do polecenia jaka ciekawą kładke, najlepiej na Dolnym Śląsku albo w opolskim - to bede bardzo wdzieczna!)

Ostatecznie mozna powiedziec, ze kładeczka staneła na wysokości zadania - nie zawaliła sie! :)



Ale wyprowadza nas na peron nr 2 . Jest cos takiego jak zbiorniki bezodpływowe. Peron nr 2 w Jaworzynie Śląskiej własnie do nich należy. Spotykamy sie ze ścianą. Przejscie do tunelu łączącego go z peronem nr 1 i 3 zostało dokładnie i solidnie zamurowane. Co za licho! Dookoła wszedzie jakies płotki, siatki… Ale ludzie mają teraz pierdolca z tym grodzeniem! No nic - nie ma wyjścia, trzeba kicać przez tory i potem wspinac sie na peron majac go na wysokości brody.

Niektóre przykolejowe zabudowania wyglądaja nieco pałacowo.



Kładeczka widmo i peron widmo.


Peron dalej chrupie pod butami. Ufff.. zatem to nie była kładka ;)

Pociąg z Jaworzyny wiezie nas w strone gór i kolejnych wyjazdowych atrakcji! :)

wtorek, 22 stycznia 2019

Połoninami ukraińskich Karpat - Krasna (2009)

Droga na góre jakoś nam nie idzie. Wiecej siedzimy niz idziemy, wiec kilometrów nie ubywa w zbyt szybkim tempie. W koncu sloneczko zaczyna zachodzic a my ledwo wdrapalismy sie na grzbiet. W oddali słychac ryk jakiejs cieżkiej maszyny. Najprawdopodobniej na góre wspina sie gruzawik. Biorąc pod uwage jak długo słyszymy wycie (a nic nie widac) - jemu pokonywanie górki idzie podobnie jak nam ;) Czekamy i czekamy. Mamy ciche nadzieje, ze uda sie połączyć siły i dalszą trase przebędziemy wspólnie tzn. połoniny bedziemy przemierzac na podskakującej pace.





Marzenia jednak nie zawsze przystają do rzeczywistości - gruzawik wyjeżdża i zostaje pod pobliskim masztem. Nigdzie dalej sie nie wybiera - a jak juz to spowrotem w dół. Kierowca też gdzies sie oddala ku swemu przeznaczeniu.


Stawiamy wiec namioty tu gdzie stoimy, iść dalej jakos nam sie nie chce.



Pogode tez z lekka szlag trafia wiec wieczór spędzamy w namiocie - z gitarą oraz różnymi trunkami i przysmakami, których ciężar w plecakach w pewnym sensie był odpowiedzialny za nasze żółwie tempo i brak motywacji do szczególnie długich tras.



Rano okazuje sie, ze pozornie pusta połonina jest tak naprawde gęsto zamieszkana. Nie pospaliśmy - dzwonki i podskubywanie namiotów budzi nas koło 6 rano. Najpierw mija nas stado owiec. Idą zwartą grupą, ale jednak mimo wszystko potrafią sie rozdzielić aby ominąc podejrzane, łopoczące na wietrze przeszkody. Z krowami juz nie jest tak prosto. Trawa okazuje sie być najsmaczniejsza w naszych przedsionkach, a ciekawość zmusza bydleta aby wsadzic nosy i dalej. Szczególnym zainteresowaniem cieszą sie buty, a zwłaszcza sznurówki, które trzeba wręcz wydzierać z przeżuwających pysków.



Kolejne odwiedziny składa nam Kluska. Przynajmniej tak nazwaliśmy puszystą, białą kulke, która radośnie popiskujac próbuje nawiązac interakcje ze wszystkim wokół. Przypuszczalnie wyrośnie na psa - potwora i mam ogromną nadzieje, nie spotkać jej za kilka lat na zadnej z połonin. Ale poki co jest kochana i mięciutka, wiec trudno się dziwić, ze wszystkim ręce sie wyciągają celem pomiętoszenia. Zwłaszcza ze toto samo pcha sie nam na kolana i nadstawia brzuszek i uszka do drapania.




Chwile później pojawiają sie pasterze i zabierają Kluske. Łypią na nas dosyć nieufnie, tak jakby mieli obawy, ze chcemy im ową Kluske podprowadzic. Wygląda na to, ze Kluska jest dla nich dosyc cenna i zwykle trzymają ją gdzieś na oku, a dzisiaj po prostu dała w długą.


Wśród morza zieloności, przetykanego gdzieniegdzie płowością, wędrujemy sobie dalej.





Droga, którą idziemy jest śladem po zakopanej tu wielkiej rurze. Nie wiem co w niej płynie, ale cała Krasna jest solidnie rozorana śladami po tej budowie.


Zostały również rury - giganty. Nie wiem czemu tych nie zakopali - czy zapomnieli, czy zgubili, czy może to były jakieś na zapas? A moze miała iść jakas dodatkowa nitka rurociągu, rury wiec tu wtargali a potem zmienili zdanie? Snujemy różne domysły i rozkminy.


Jedno jest pewne - wśród pustoci, traw i dzikich gór leży ciekawa atrakcja. Zapodajemy wiec bardzo długi postój i skaczemy po rurach jak małpy! A przynajmniej “niektórzy z nas” :D


Rury jak jakies armaty.


Rura jako miejsce odpoczynku - fotel? hamak?



W niektórych są w środku jakies napisy czy stare oznaczenia.


Zawsze chciałam zatańczyć na rurze! :)


Sformułowanie to juz nigdy dla mnie nie bedzie takie samo! Taniec na rurze juz zawsze bedzie mi sie kojarzył z tym czerwcowym dniem na połoninie! :)


Świat widziany z rury.



Rozważamy nawet nocleg tutaj. Mozna by nie rozbijać namiotów, tylko kazdy by sobie wybrał rure i w niej spał! Przed deszczem powinna chronić a dźwiek kropel bębniących w “dach” chyba byłby niezapomniany! Jednak zdania na ten temat są w ekipie podzielone. Niektórzy twierdzą, ze zbyt mało dziś przeszliśmy albo ze to nie najlepszy pomysł na wypadek burzy ;)

Ostatecznie robimy tylko impreze. Obalamy jakąs flaszke i śpiewamy z gitarą. Akustyka jest niesamowita! Jedynym porównywalnym miejscem są hangary poradzieckich baz. Acz tam odzywa sie jedynie pogłos i echo. Tu dźwieki ludzkich głosów i instrumentu nabierają nie tylko wzmocnienia ale też metalicznego poglosu, pewnego zniekształcenia - ale jedynie koncowki. Śpiewając jakąś fraze - początek brzmi normalnie (tylko głośniej niz zwykle) a koncówka przypomina juz jakieś jęki potępieńcze połączone z awaryjnym hamowaniem pociągu towarowego na mokrych szynach ;)



Niektórzy sie tak rozśpiewali, ze nie mogą przestać. Tu akurat zaśpiew refrenu piosenki “Jechali Cyganie” niosacy sie wśrod traw połonin. Niektórzy stwierdzili, ze to przypominało również tokujące głuszce ;)


Trzeba tuptać dalej. Pogoda nieco sie poprawia, chmury sie rozłażą, widoki coraz ładniejsze!












Mijamy bacówke. Znajomi zimą w niej spali, ale latem ma swoich stałych mieszkancow.


Na nocleg zatrzymujemy sie kawałek dalej, przy jakis wielkich żerdziach. Czas mija nam normalnie - czyli wędzenie w dymie, śpiewanki, jakas flaszeczka - chyba juz ostatnia…


Kolejny poranek, kolejne widoki. Kolejne klątwy na podejściach i kolejna radość z przestrzeni i wiatru, gdy droga szczesliwie faluje akurat w dół.



“Odcisk rury” wciąż dobrze widoczny.


Człowiek o dwóch cieniach...


Nie brakuje w tym rejonie beczących stad.




Schodzimy do Ust Czornej, która nas jak zwykle wita "lisorubem".


Oraz klimatami tartaczno - kolejowo - błotnistymi.



W jakiejs knajpce rzucamy sie na solianke i kahory.



A na nocleg walimy w sprawdzone miejsce. Spaliśmy juz tu 3 lata wczesniej. Opuszczony stadion na obrzezach miejscowosci. Miejsce spokojnie, odludne, zadaszone, przestronne. Deszcz nam nie grozny. Jest gdzie wysuszyc i rozłozyc rzeczy, wyłozyc sie mozna na suchutkich dechach a i gdzie impreze wieczorna zapodac. Gdzies tam w oddali grzmi... Moze i dobrze, ze nie zostaliśmy w tych rurach na Krasnej?





Kolejny dzien to juz niestety powrót. Najpierw przemierzamy swiat klimatycznym autobusem.


A potem elektriczką. W odróżnieniu od tej tydzien temu do Wołowca - ta jest zupełnie pusta. Tylko my i ryby. Bo znajdujemy w plecakach kilka puszek. Ale nie mamy chleba. Obchodzimy cały pociag z misją “wymienie rybe na chleb” ale nikogo chetnego na takową transakcje nie znaleźlismy. Chyba w ogole mało kogo znalezlismy.







Służba ochrony tuneli widziana przez brudne i mokre szyby.



Powrót mija nam na planowaniu wrzesniowego powrotu w Karpaty... Mają być Gorgany, wypatrzone kilka dni temu ruiny na bocznym grzbiecie Borżawy, Burkut a może i Czemirne... Jeszcze nie wiemy, że nasze dokładnie co do dnia usnute plany szlag trafi na jednym mostku przed Osmołodą, a los szykuje zupełnie inne (a moze i lepsze) przygody.. Póki co zawzięcie planujemy, świdrujemy oczami w mapy, mierzymy odległości - bo wydaje nam sie, że przyszłość to coś, na co mamy wpływ...