bubabar

środa, 25 marca 2015

Ukraina - Krym, Szcziołkino, Kazantyp (2010)

Autobus z Zolotoje jedzie do Kercza, ale jakos bardzo naokolo, mijamy wioseczke która w linii prostej jest ze Szczolkina 20km... Tylko drogi nie ma.. Coz, trzeba jechac przez Kercz.. W autobusie zwracam uwage na goscia w mundurze który ma super czapke- taka jak mi się zawsze podobaly , z wielkim rondem. Nawet robie mu zdjecie.

W Kerczu przesiadka na autobus do Szcziolkina, gosciu w czapce również tam jedzie. Przysiada się do nas w autobusie, dopytuje skad jestesmy, oferuje pomoc w znalezieniu noclegu w miescie czy zwiedzaniu okolic. Dzwoni do znajomego który jest dyrektorem jednej z nieczynnych teraz baz oddycha i zalatwia nam nocleg na jej terenie. Mozemy rozbic namiot a plecaki ukrywamy w stateczku. Żenia, nasz nowy znajomy, pokazuje nam jak otwierac i zamykac stateczek nozem.

Następnie zaprasza nas do siebie na wieczorna impreze, ale nie od razu, najpierw wysyla nas na spacer na miasto, a sam zamierza posprzatac, ponieważ "jego kawalerskie mieszkanko nie nadaje się do przyjmowania gosci". Więc jakieś poltorej godziny wloczymy się po miescie. Są miasta które turyste zachwycaja swoim pieknem, architektura, historia czy egzotyka. Chcialoby się je poznac, zapamietac, sfotografowac i czasem nawet wspomniec w dlugie zimowe wieczory. Są natomiast czasem miejsca gdzie przyjezdza się po raz pierwszy i czuje jak u siebie. Chcialoby się nie tyle zwiedzic, co w takim miejscu zamieszkac. Są po prostu bliskie marzen o idealnym miejscu zamieszkania. A wyjezdzajac czuje się jakiś niesamowity zal, jakby się opuszczalo miejsce z ktorym jest się zżytym od lat... Takim właśnie miastem było dla mnie Szcziołkino. Ponoc jedno z najmlodszych krymskich miast.. Powstalo w 1978 roku na srodku stepu jako osiedle przy budujacej się wielkiej elektrowni atomowej.. A potem niedlugo pierdyknął Czarnobyl, ludzie na Krymie zaczeli się buntowac przeciw elektrowniom atomowym i budowa nigdy nie zostala skonczona.. A miasto zostalo.. Niby blokowisko jakich wiele na Ukrainie i nie tylko.. ale atmosfere ciezko wyrazic slowami, czy nawet zdjeciem.. Osiedle polozone cale na skałkowatych wzgorzach, pelne zieleni:drzew, kwitnacych krzewow, bluszczy wspinajacych się gesto na oplatajace bloki rury gazowe. Zatrzesienie jaskólek, którymi usiane są jak koralikami wszystkie druty, których między blokami nie brakuje. Tysiace innego spiewajacego ptactwa gniezdzacego się w licznych krzewach, niedokonczonych domach czy zapomnianych skwerach. I koty! Cale zastepy pieknych, puszystych kotow! Są wszedzie- tu chyba na jednego mieszkanca przypadaja trzy koty! Ciezko się rozejrzec, stojac w jednym miejscu i nie naliczyc przynajmniej 10 puszysto ogoniastych futrzakow!


A maja się tu na czym karmic- na kazdym oknie prawie widac suszace się rybki. (jak zauwazyl kolega- ciekawe jak potem pachnie bielizna ;) )




Nie brakuje tu również kocich legowisk i schowkow- nikt nie zamyka im wejsc do piwnic, a i roznistych budek, komorek również jest pod dostatkiem. Znajdujemy wspanialy bazar

oraz klimatyczna, ale niestety zamknieta knajpke "Czajka"

Wieczorem idziemy do Żeni. Zaprasza nas do siebie , bardzo się cieszymy, bo stroze pilnujacy bazy oddycha byli malo sympatyczni. Na kolacje zjadamy smazone byczki oraz specjalnie pieczone w łupinach ziemniaczki. Żenia jako zapalony fotograf pokazuje nam dużo swoich zdjec, zarowno w komputerze jak i w albumach. Glownie są to rozne ładne pejzaze z wkomponowanymi mniej lub bardziej (a zwykle bardziej ;) ) porozbieranymi dziewczynami. Jednak ze wszystkich zdjec najbardziej podoba mi się buldog z akwalungiem :)

Żenia opowiada nam jak sluzyl trzy lata w marynarce na dalekiej rosyjskiej polnocy, gdzie na zlodowacialych zamarznietych wyspach były tylko ich koszary. Prowadzili tam cwiczenia roznych wybuchow jadrowych, glownie były to male bombki które zakopywano z metr pod ziemia i tam dokonywano detonacji. Cwiczono również wybuchy w wodzie oserwujac jak wplywa to na statki i ich zaloge. Co ciekawe, Żenia bardzo milo wspomina te czasy, wcale sobie nie krzywduje ze wywiezli go daleko od domu w malo przyjazny klimatycznie rejon. Zgadza się z pogladem ze tych z poludnia wysylali do wojska na polnoc i odwrotnie - "aby kazdy był przeszkolony do dzialan w kazdych warunkach". Żenia jedynie twierdzi , ze jako sluzyl w "troche szkodliwych warunkach" to musi teraz zdrowo się odzywiac np. jesc dużo warzyw. Poznajemy tez alternatywna wersje historii- co zabawne, zadne fakty nie odbiegaly od tego co bylo, wszystkie wspominane wydarzenia rzeczywiście mialy miejsce, niektorych tylko brakowalo..;) Nie dalo się Żeni zarzucic rażącej nieprawdy w zadnym momencie - acz calosc i wnioski wychodzily nieco dziwnie.. Krotko mowiac ,w tej wersji to Rosjanie wygrali wojne, uratowali Europe i swiat, i calymi latami bezinteresownie pomagali Polakom i innym krajom. I Żenia swięcie wierzyl w to co mowil.. Kosztujemy również domowego winka, kawioru z byczkow. Są również przebieranki- jako ze nasz gospodarz ma caly skladzik roznych mundurow, broni, nakryc glowy i innych rekwizytow które przydaja mu się w fotograficznym hobby




Jest również impreza z gitara- niestety znamy bardzo malo tych samych piosenek które bysmy mogli wspolnie spiewac.

Spimy w pokoju corki gospodarza która akurat wyjechala do Grecji. Ze scian patrza na nas napakowani kulturysci , wymalowane nastolatki oraz popiersie Stalina. Rano jedziemy razem na przyladek Kazantyp. W tym celu Żenia idzie do garazu po swoj motor- URAL Z PRZYCZEPKĄ!!!! Niby na Kazantypie jest rezerwat i nie można wchodzic bez przepustki (a tym bardziej wjezdzac) która gdzies tam się pozyskuje. Ale takie prawa zwykle nie dotycza miejscowych ( i ich przyjaciół ;) ) Toperz jako ciezszy dostaje przydzial na podrozowanie w przyczepce (buuuuu!! a ja tak chcialam...).



Jako ze Żenia ma tylko jeden kask- dostajemy z toperzem czapki czolgistow z poleceniem aby je ubierac jak jedziemy przez miasto bo tam policja łapie za jezdzenie bez kasku. Troche się dziwi, ze poza miastem ja ani mysle sciagac to z glowy ;) nawet w czasie spaceru :) Toperzowi mniej podoba się jego czapka- bo jest przyciasna i gniecie w glowe..

Zatem suniemy na uralu najpierw do wioski Mysowoje a potem polnymi duktami na Kazantyp. Nigdy nie myslalam ze taki motor się tak swietnie spisuje nawet na zupelnym bezdrozu. Najpierw przejezdamy przez centralna część polwyspu- niby rezerwat i zakaz wstepu a w glebi polwyspu szyby naftowe i wydobycie pelna gęba.. Rezerwat mowili..

pozniej ogladamy na szczycie resztki schronow z czasow wojny, niewiele zostalo ale tu np. mogly zaparkowac ciezarowki

Potem wybieramy się nad Zatoke Żmij. Jest to wyjatkowo niesamowite miejsce. Nie tylko urokliwa plaza, ot jakich wiele nam Morzem Azowskim. Kamienie i wystajace z wody skaly tworza jakby jeziorko, wyglada to jak jakas rafa koralowa albo co.



Żenia opowiada nam legende - dzieki której powstala nazwa zatoki: ponoc kiedys pasterz wypasal tu owce i pewnego dnia z morza wypelznal wielki waz i zadusil kilka owiec. Przerazony pasterz pobiegl po pomoc, jednak gdy wrocil z innymi nie było już ani weza ani zdechlych owiec.. Cos w tej historii musi byc- mysmy w sasiedniej zatoczce spotkali takiego oto jegomoscia

Nie był to az taki okaz co to by owce zaduszal- ale kto wie co jeszcze zyje w tych skalach i jaskiniach... Wedrujemy chwile nabrzezem odwiedzajac wyspy pozostajace we wladaniu ptakow

czy skaly przypominajace pterodaktyle, lwy czy inne cuda



W miedzyczasie odwiedza nas straznik w niwie. Dostajemy z toperzem prikaz siedzenia w zatoczce i nieodzywania się a Żenia dlugo gada z gosciem. Ponoc gadali o ekologii ;) Na koniec wybieramy się do zatoczki po niebieska glinke.



Wystepuje ona ponoc tylko tutaj na Kazantypie i ma lecznicze właściwości. Glownie stosuje się ja zewnetrznie, na wszelakie skorne paskudztwa. Ponoc do Żeni po ta glinke nawet jakieś ekipy z Moskwy przyjezdzaly i leczyly tym nowotwory skory, podobno z powodzeniem. Glinke można także spozywac, rozmieszana w wodzie, na problemy zoladkowe. I dziala- u Żeni zjadam pieczone byczki, kawior, polana mocno olejem surowke, wypijam mleko, również kwasne, niedlugo potem domowe musujace wino, poprawiam glinka i nic mi nie jest!!!! W dalszej drodze mój plecak jest ciezszy o jakieś dwa kilo niebieskiego towarzysza. Kolo 14 Żenia prowadzi jakieś spotkanie z zuchami więc musimy wracac do Szcziolkina. On idzie na spotkanie a my dostajemy zadanie zrobienia obiadu- zostawia nam ziemniaki, cebule oraz grzyby- z tego ma być obiad. ( co gorsza mowiac to on glownie patrzy na mnie..). Aha, nie są to jakieś zwykle grzyby.. Nie przypominaja zadnych które kiedykolwiek widzialam, a rosna ponoc na drzewach w lesie kolo Szcziolkina. Cos jak skrzyzowanie huby, pieczarki i kurki. I nawet wychodza bardzo smaczne z cebulka i ziemniakami. I jak widac- są jadalne. A może sprawe uratowala glinka??? ;)


Aha- ciekawa jeszcze rzecza jest to, ze gotowanie obiadu to nie taka prosta sprawa- elektryczna kuchenka mnie kopie!!! Tzn kopie mnie patelnia stojaca na kuchence! Raz to myslalam ze mi się zdawalo, ale drugi i trzeci?? Żenia się dziwi jak to mozliwe- gdybym bez butow stala na podlodze to tak! Ale na gumowej podeszwie? Niedopuszczalne! W koncu poucza mnie ze nie miesza się metalowa lyzka tylko drewniana- to nie będzie kopac. No niby ok... ale jak wytlumaczyc ze toperza kopnela lodowka? ;) Popoludniem, również na motorze, jedziemy do ruin elektrowni.

Do budynku glownego reaktora ponoc nie można wejsc (a przymajniej Żenia nie ma tam wtykow). Zajezdzamy budynek od tylu i tam łazimy.



Najwieksze wrazenie robia na mnie stosy ogromnych zardzewialych rur



Na zachod slonca zajezdzamy na wybrzeze




Wieczorem znow imprezka, kolacja, winko, ogladanie zdjec. A rano , nie bez zalu, opuszczamy Szcziolkino- kierujac się na Feodozje i Sudak.. Taaak.. Na tym etapie dochodzimy do tego ze na Mierzeje Arabacka i Karabi Jajłe nie starczy nam czasu.. (buuuu a najgorsze ze nie starczy na parade... na która Żenia tez nas namawia)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz