bubabar

środa, 25 marca 2015

Ukraina - Przedgórze Bieszczadzkie (2012)

Poczatkowo mielismy pojechac w bukowińska czesc Karpat ale przeczytanie relacji, zobaczenie zdjec i wysluchanie kilku opowiesci z przygranicznej, bieszczadzkiej trasy spowodowala szybka i zdecydowana zmiane naszych planow. We Lwowie kilkugodzinna przerwa na przesiadke pozwala zauwazyc ze zamiast zburzonych, przydworcowych barakobarow postawili kilka pawilonow. Wyglad i klimat jak z McDonaldsa, i takaż obsluga.. Pospiech, anonimowosc i zarcie z mikrofali.. Przeszkadzaly barakobary bo sie zle prezentowaly na Euro..:-( Plus jedynie taki, ze obecne pawilony tez sa otwarte calodobowo wiec jest gdzie usiasc czekajac na pociag w chlodna, deszczowa noc.. Elektryczka do Sianek, wlecze sie niemilosiernie pofałdowanym terenem, pelnym mostow, tuneli i pieknych widokow. Naprzeciw nas siedzi jakas babka, ktora zakupila wlasnie od obnosnego handlarza "Poradnik gospodarza". Z zainteresowaniem czyta wiec o terminach wylegu kaczat i nowatorskim sposobie marynowania patisonow polecaną przez Haline N. z Rohatyna. Siedzaca obok wspolpasazerka malo nie złamie karku tak wykreca glowe aby rownoczesnie moc zgłebiac te frapujace tematy. W koncu obie odkladaja lekture i wdaja sie w rozmowe, przechwalajac ogrodniczymi osiagnieciami. Gdzies obok trzy wymalowane i ponętne panienki udaja ze zaloty podpitego chlopaka im zupelnie nie w smak. Krzywia sie zatem i odwracaja glowy, caly czas zerkajac z ukosa na mlodzienca i poprawiajac fryzury. Chlopak przez droge na tyle doprawia sie kilkoma butelkami rom-coli, ze traci nawet zainteresowanie wspolpasazerkami i ostatecznie wytacza sie z pociagu na stacji Jabłunka i sturliwuje z nasypu. Widac ma w tym wprawe bo szybko dochodzi do siebie na kamienistej drodze. Zbiera klapki, rozsypane szpargaly z siatki i chwiejnym ale raznym krokiem zmierza gdzies ku swemu przeznaczeniu. W wagonie dalej maluszek wylazi z wozka i ochoczo podskakuje jak piłka na drewnianej lawce. Siedzaca naprzeciw staruszka karmi go cukierkami. Po kilku stacjach w ogromnej poczatkowo torbie cukierkow pokazuje sie dno. Mama dzieciaczka siedzi obok i piłuje tipsy, a ojciec spi snem sprawiedliwym otoczony gesta chmura procentow. Handel kwitnie. Dobrze dzis schodza skarpety- glownie brązowe oraz gazety- glownie o zabarwieniu kulinarnym. Sa tez nasze ulubione pierozki- z kapusta albo z "bulba"posypane mocno czosnkiem. Babka z pierozkami pojawia sie w wagonie zawsze kiedy jestem akurat w kibelku. W przedsionku przed kibelkiem facet chwali sie koledze ile to ostatnio ryb nałowił. Otwiera plecak- a tam same ryby, powrzucane luzem! Jedną wyciaga za ogon aby w pelni zademonstrowac jej wielkosc patrzacym z podziwem wspolpasazerom Udaje nam sie otworzyc okno wiec wywieszam łeb na zewnatrz chłonac zapach i klimat mijanych wsi. Aromat siana i krowy czasem zastepuje nagły swist i chłodny oddech wilgotnego tunelu.



Gdzieś za Turka licho zsyła pogranicznika i jednoczesnie na mnie zaćmienie, bo zapytana gdzie chcemy wysiadac jak durna mowie prawde- ze w Sokolikach lub Beniowej. Facet sie ozywia twierdzac ze tam nie wolno a poza tym na Pikuj bedzie nam lepiej isc z Sianek. Ale my nie chcemy na Pikuj!!! To zdanie bedziemy jeszcze nie raz powtarzac podczas tego wyjazdu... Zesz to szlag.. Powiedzialabym ze wysiadamy w Siankach to by poszedł sobie w cholere! A tak dzwoni do jakiegos naczalnika i jeszcze na dodatek siedzi przy nas i pilnuje zebysmy nie wysiedli za wczesnie.. Od Niznego Turowa jednoczesnie wisi caly czas w oknie , bacznie obserwujac czy nikt przypadkiem nie wyskakuje w biegu z okna aby pokicac w niepozadanym kierunku.. Jakas wyjatkowa menda ten pogranicznik, nigdy nikt nas nie zaczepial w tym pociagu. Musial sie dupek napatoczyc akurat teraz... Potem kolejni spotykani na trasie pogranicznicy wszyscy byli juz bardzo mili i sympatyczni. Plus z wysiadki w Siankach jest taki ze odwiedzamy o jeden sklepik wiecej. I nie bedziemy musieli walczyc z chaszczem na Buczkach w tym dusznym, przedburzowym upale.. Kolo stacyjki spotykamy trzech bardzo sympatycznych chlopakow z Polski zmierzajacych na Pikuj, chwile gadamy ale nasze drogi prowadza w przeciwnych kierunkach. Widok spod sklepu

Pod sklepem mocno dopieka, mrucza burze po okolicznych szczytach a toperz wdaje sie w rozmowe z jakims miejscowym, dosc dobrze mowiacym po polsku. (zreszta wszyscy prawie w okolicy mowia troche po polsku). Rozmowa zahacza oczywiscie o Euro, o piłke nozna wogole. Troche sie boje ze za chwile walniemy jakas gafe raczej nie majac zbyt szerokiej wiedzy w tym temacie. Facet poleca dzisiejsze festyny w Turce i Jaworze, ze beda lokalne i zagraniczne gwiazdy estrady, nawet operowe i duzo bojkowskiego rzemiosła. Chodzi mi po glowie aby wrocic do Turki, zobaczyc koncerty a jutro wysiasc w Beniowej.. Ale jakos zbyt dlugo rozmyslamy i elektriczka na Turke wlasnie odjechala.. Gosć dziwi sie ze nie idziemy na Pikuj. No co oni z tym Pikujem?!?? Jedna gora jest w okolicy? Czy Polak z duzym plecakiem we wsi = wyprawa na Pikuj? Tuptamy sobie w strone Niznego Turowa. Wszyscy mijani kierowcy usmiechaja sie do nas i radosnie nam machaja. Czyzby to jakas akcja "Caly swiat pozdrawia bube?". Skadinad bardzo sympatyczna akcja :) Po skrecie w boczna droge ukladamy sie na kamienistej nawierzchni i ucinamy krotka drzemke. Mimo ze juz sporo popoludniu to slonce nadal niezle pali, a goracy wiatr przerzuca po polach tumany pyłu zebrane z szutrowej drogi. Gdzies na horyzoncie, za zakosami drogi majacza pierwsze zabudowania wioski.

We wsi płynie wlasnie powolny czas sennego popoludnia

Na przeleczy miedzy Wyznym a Niznym Turowej zjadamy zakupionego we Lwowie melona. Nie jest tak dobry jak krymskie ale zdecydowanie lepszy od polskich z marketu. Ciekawe jakie melony beda w Gruzji?

W poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg wspinamy sie na niewielka gorke. Przez pobliska rzeke przejezdza malowicza furmanka. Robie jej zdjecie i na tym etapie jeszcze nie wiem ze zaraz bedziemy nia jechac pod gorke.

Poczatkowo probujemy odmawiac, droga jest bardzo stroma i troche nam zal konika, ale facet jest nieugiety. Woz jest wyjatkowo niski. To nawet chyba nie jest woz ale wąska decha rzucona miedzy kołami. Droga jest wyboista i pełna głebokich kałuz. Nogi staramy sie podniesc wysoko, ledwo trzymamy sie aby nie spasc a facet robi nam pokaz jak to jego konik wspaniale galopuje ;) Ostatecznie mamy na koniec trasy jedna szczesliwa bube i dwa okropnie ubłocone plecaki, ktore toperz caly czas dzielnie trzymal ryzykujac upadkiem z wozu.

Pniemy sie dalej na zbocze- dzisjesze miejsce noclegu. Wokol łąki trzesa sie od grania swierszczy, czasem ich koncert przerwie grzmot dalekiej burzy, muczenie rozdraznionej krowy albo pohukiwania pasterzy. Spi nam sie nadzwyczaj rewelacyjnie, przesypiamy okolo 13 godzin :) Nad ranem cala okolice spowijaja geste mgły, ktore z kazda chwila staja sie coraz bardziej podswietlone sloncem. Czuc juz oddech zblizajacego sie niezwykle upalnego dnia..


Nie wiem czemu ale spodenki toperza przyciagaja cale stada pasikonikow, swierszczy i innych tym podobnych stworzen

W wiosce Nizny Turow sa trzy magaziny ale wszystkie maja przerwe obiadowa miedzy 14 a 18. Na szczescie udaje sie zdazyc do jednego z nich na ostatnia chwile i nabyc artykuly pierwszej potrzeby.

Obok sklepu miejscowy zaglada pod maske zepsutego autka jakiejs rzeszowskiej rodziny. Dziwnie patrzy sie z boku na taka znana sytuacje ;) Dalej wioska, gestniejace chmury, dom radnego , ktory wybitnie nie pasuje do pozostalych.

Ponoc jak powstawal to miejscowi przystawali i sie żegnali- myslac ze bedzie to nowa cerkiew. Wlasnie ta tradycja zmotywowala wlasciciela do postawienia kapliczki w ogrodzie. W Jabłunce Niznej kupujemy mrozone pielmieni ktore odgrzewamy w menazce. Mila babka przynosi nam sól i wode. Opowiada ze ma polskie pochodzenie, a wogole w latach 70 tych czesto jezdzila do Polski, do Niemczy, Dzierżoniowa-wiec ogolnie nasze tereny! Opiekowala sie tam dziecmi kuzyna. Teraz dzieci dorosly, pozenily sie, starsi wymarli i jakos kontakt sie urwal. W sklepie kreca sie tez mlode chlopaczki, ktore sie dopytuja kto i ile nam placi za chodzenie z tymi plecakami. Wyprowadzamy ich z błędu odnosnie tego specyficznego sposobu zarobkowania. Zaczynaja wiec cos szeptac miedzy soba, glupkowato sie smiac i robic niewybredne komentarze. Stojaca nieopodal babcia strofuje młodych, ze nieladnie zaczepiac gosci i jednemu z nich daje porzadnie w ucho torebka. Sama twierdzi ze kiedys, w mlodosci planowala pojsc pieszo do Turki, wzgorzami, wioskami, ale mąż popukał sie w glowe i doradzil by bardziej zajela sie ogrodkiem. Inna babka chwali sie ze w czasie wojennych migracji ktoregos dnia przeszla ponad 50 km i to z duzo wiekszym worem niz nasze plecaki. Przysluchujacy sie facet z kolejki ciezko wzdychajac mowi ze "mlodzi teraz wszystko na pieniedze przeliczaja.. np. sportowiec, pilkarz- to jest idol. Biega za pilka i dostaja gruba kase. Ale biegac za darmo?" (Tu zawiesza glos...) .."a mozna bylo, ale kiedys, gdy byly inne czasy"- i tu cos z rozmarzeniem na twarzy wspomina o jakims zakurzonym medalu sprzed lat.. Na nocleg upatrujemy sobie gorke calkowicie porosnieta jalowcami. Jakos wyjatkowo kocham jałowce, zarowno ich wyglad, zapach wygrzanych krzaczkow oraz smak w jałowcowce :)

Pamietam ze kiedys byly niezliczone ilosci tych krzewow np. w Beskidzie Sądeckim czy Gorcach a ostatnio widzi sie je coraz rzadziej. W miejscu gdzie postawilismy namiot niestety zapachy jalowcowych wygrzanych łąk tłumi jakis mniej sympatyczny zapach- jakby czegos co zdechło.. Rozwazamy zatem czy nieopodal,pod gestymi galeziami swierkow, nie lezy przypadkiem jakas pastereczka? ;) Ale ogolnie trzymamy sie teorii ze podobny zapach wytwarzaja tez niektore grzyby- i wlasnie one zapewne gdzies tu niedaleko rosna!!! Rano idziemy do kapliczki na przeciwleglym zboczu. Nie prowadzi do niej zadna droga, nawet sciezka.

Obok znajduje sie zrodelko, sa nawet schodki i kubeczek. Ciekawie wygladaja filary na ktorych wspiera sie dach kapliczki- maja wybite jakies numery i wygladaja bardzo podobnie jak przęsła mijanego wczoraj mostu.

Swiete figurki sa przystrojone jakimis łancuszkami, koralikami, apaszkami- wyglada jakby byl tutaj taki zwyczaj-wiec i ja zostawiam jedne z moich koralikow. We wsi nie mozemy dlugo znalezc magazinu- nic dziwnego- sa dwa ale wygladaja jak zwykle chałupy, nie maja zadnego szyldu. Rozsiadamy sie pod drzewem wsrod spacerujacych kur i wdajemy w miła pogawedke z dwoma babkami czekajacymi na marszrutke.


Starsza wspomina okolowojenne czasy jak z Jabłunki bylo widac łuny płonacych bieszczadzkich wsi- o tam! za gorka, tam noc nie zapadala tygodniami...Jej mąż sluzyl jeszcze przed wojna w polskim wojsku. Mimo, iz zawsze uwazal sie za Ukrainca ,chetnie spiewal polskie piosenki wojskowe i partyzanckie. Druga babka z duma przyznaje sie ze napewno ma polskie pochodzenie - o czym swiadczy nazwisko- Rozłucka Jak jestesmy w sklepie probuja podnosic nasze plecaki. Najbardziej dziwuja sie karimatom- nie moga uwierzyc ze to nasza "posciel". Babki wspominaja takze o festynach odbywajacych sie na terenach nadsańskich opuszczonych wsi- Sokoliki, Tarnawa, Łokieć, Dydiowa..Ponoc zjezdzajac sie od czasu do czasu dawni mieszkancy, ich potomkowie , sympatycy i imprezuja wsrod szumiacych traw. Odbywaja sie tam takze msze swiete pod zachowanymi krzyzami oraz jakies historyczne odczyty, spiewy czy wspomnienia wysiedlonych. Problem taki jedynie ,ze zadna z nich nie wie dokladnie kiedy i gdzie owe imprezy sie w tym roku odbywaja. Zadna z nich tez osobiscie w takowej nie uczestniczyla, wiec wiesci sa "z drugiej reki". Po drugiej stronie drogi tez jest sklep wiec grzechem by bylo nie zajrzec. Obok sklepu uroczy kibelek.

Tym razem zajezdza pod sklep mlody chlopak na koniu, na oklep. Jest wyjatkowo namolny i męczacy. Probuje nam cos doradzac, straszy nas straza graniczna. Wkurza sie jak nie chcemy mu pokazac dokumentow , obiecuje ze na nas gdzies doniesie. Chce nas wozic na koniu, dziwi sie ze mamy takie cieple buty w upalny dzien i nie chce wierzyc ze jestesmy Polakami. Zachowuje sie jakbysmy mu wygladali na jakis Kirgizów, ktorzy planuja wlasnie czmychnac przez zielona granice na zachod a pod sklep przyszlismy tylko po to aby uspic czujnosc praworzadnych mieszkancow wioski. Bardzo sie cieszymy jak dopija piwo i odjezdza... Na dalszej drodze widzimy ladna cerkiewke

a przy niej zapoznajemy sympatyczna babke. Marija maluje wlasnie plotek wokol grobu swoich rodzicow. Mieszka w Drohobyczu i bardzo nas tam zaprasza. Bardzo sie martwi, ze nie moze nas zaprosic teraz do domu i nakarmic obiadem. Jej corka pracuje w Polsce. Ona tez sporo czasu spedzila na Dolnym Ślasku. Jezdzila na zarobek do masarni w Trzebnicy i od tego czasu nie przepada za miesem. Dokladnie wie gdzie jest Oława- odwiedzala znajomych pracujacych na dobrze mi znanej plantacji szparagow w Ścinawie. Wymieniamy sie numerami telefonow i obiecujemy sie odezwac jak bedziemy kiedys w Drohobyczu.

Kawałek dalej spotykamy najfajniejszy i najbardziej klimatyczny sklep na calej naszej trasie. Stary,duzy ,drewniany dom pachnacy wygrzanym drewnem i impregnatem jakowyms- tak jak potrafia pachniec jedynie stare cerkwie albo podklady kolejowe w upalny letni dzien. Zapach ten łaczacy sie z aromatem jakis zioł i pylistoscia okolicznego placyku daje poczucie niewypowiedzianego szczescia, radosci i postanowienia- nigdzie dalej nie ide- tu zostaje :) Mamy spory klopot bo nie wiemy gdzie sie rozsiasc- czy w chlodnym wnetrzu pelnym sympatycznych laweczek, stolikow i połek na ktorych jest powykladany swiezy chrupiacy chleb i worki o nieznanej zawartosci? Czy moze na zewnatrz, na schodkach jakby ganeczku, na wygrzanym kamieniu z widokiem na gory i sianokosy? Wybieramy wygrzana przyzbe- tak malo jest w naszym klimacie tych cieplych, slonecznych chwil...


Zapoznajemy wlasciciela sklepu- glupio mi, ze zapomnialam jak mial na imie, ale chyba Wasyl. Wraz z kolegami probuje nam wytlumaczyc, ze do Boberki najlepiej dostac sie marszrutka, a do Sambora koleja i nasze chodzenie na okolo jest totalnie bez sensu. Facet jakos dziwnie boi sie toperza. Dopytuje czy nie dostanie zaraz po gębie ze tak ze mna rozmawia, kilkakrotnie podkresla ze to tylko dla podtrzymania polsko-ukrainskiej przyjazni.

Na przyzbie spotykamy tez babcie Katje, ktora opowiada jak to za dawnych lat chodzily z kolezankami pasac krowy do Tarnawy i Sokolik. Probowaly podrywac polskich pogranicznikow. Machaly im, posylaly całusy, ale ostatecznie zadnego nie udalo sie im zapoznac. Babcia probuje zapoznac z nami swoje nastoletnie wnuczki , sklonic do wspolnej rozmowy i biesiady ,ale one nie sa tym kompletnie zainteresowane..

Skrecamy kolo cerkwi ku zachodowi, droga wznosi sie coraz bardziej pojawiaja sie widoczki.


Po drodze pytamy dziadka czy idziemy dobrze na Tarnawe. Dziadek potwierdza, ale dodaje "ale to wasza sprawa". Jakos to dziwnie zabrzmialo.. Jakby chcial powiedziec: "Idzcie gdzie wam trzeba, ale nie chce miec z tym nic wspolnego" Mijamy łąke z bardzo zmeczonym pasterzem ;)

Na nocleg zatrzymujemy sie na schowanej wsrod lasu polance. Akurat dzis bardzo nam zalezy na braku kontaktow z pogranicznikami. Niby do Tarnawy mozna chodzic ale po co to sprawdzac ;) Przychodzi do nas grzybiarz wieczorem, oczywiscie juz nas nie dziwi ze zagaduje po polsku i opowiada o pracy w Rzeszowie. Troche straszy nas wilkami, a ja od pewnego czasu wiem ze latem wilki rowniez czasem chodza watahami... Noc przeszla spokojnie- nie bylo ani wilkow ani pogranicznikow. Byla za to straszna duchota bo mi sie ubzduralo, ze musimy zapiac przedsionek namiotu bo nam wejdzie jakies zwierze. Rano pogoda wydaje sie paskudna, martwie sie wiec okropnie ze nici z pieknych widokow na polskie Bieszczady i doline Sanu. Suniemy na grzbiet Siańskiego i oczywiscie sie gubimy. Plątanina błotnistych dróg i krowich sciezek prowadzi we wszystkie strony, ale nie w ta w ktora bysmy chcieli.

Mam dziwne wrazenie ze moj kompas pokazuje wschód ;) Jakis czas chodzimy w kółko po grzbiecie i ostatecznie spotkany woźnica wskazuje nam droge do wsi. Na polach nad Tarnawa odsłania sie piękny widok na polskie Bieszczady, na poszarpane grzbiety połonin. Jak pieknie wygladaja z tej odleglosci, gdy nie widac szlakow, tabliczek, barierek ,uwiezionych w siatkach kamieni i zapchanych lśniacymi autami parkingów. Jak nie dociera gwar i nie widac zwartego sznureczka ludzkich ciał. Stąd gory wydaja sie dzikie i niedostepne. Wydawaloby sie, ze dzien drogi i jutro TAM , na jednym z tych trawiastych szczytow postawimy namiot i zasiadziemy przy ognisku.



Ale na drodze do gór jest jeszcze San i jego przepiekna, płowa dolina, zdobiona nie tylko krzakami jałowca ale tez granicznymi słupkami. . Tu w dolinie toczy sie normalne wiejskie zycie, kosi sie siano, jezdza wozy, gdakaja kury.. A tam, kilometr dalej szlabany, bilety, asfaltem pomyka auto za autem.. Kilometr a zupelnie inny swiat... Wybitnie nasuwa sie tytul jednej z relacji z forum bieszczadzkiego: "tak blisko, a tak daleko.."

Dokladnie widac stad ją, polska Tarnawe Niżną. Miejscowosc dla mnie w pewnym sensie szczególna bo tu wlasnie, w 97 roku zaczela sie moja bieszczadzka przygoda. Tu poczulam sympatie to tych szczegolnych wowczas jeszcze gór i ich przeklętej historii. Stad wypuszczalismy sie na pierwsze cmentarze bojkowskie, szukajac w trawach po pas krzyży z czytelnymi jeszcze napisami. Tu ,na pustych pagorkach slyszelismy w szumie wiatru dzwiek cerkiewnych dzwonów. Tu ,we mgle, w wyobrazni zjawiały sie chylace sie ku ziemi chyże.. A wiatr wyjacy w opuszczonych budynkach Igloopolu potegował wrazenie opuszczenia, pustki i konca swiata.. Stad wyruszalismy na nocne wyprawy w mglisty bieszczadzki swiat.. Tu powstawaly plany kolejnych wypraw w nieznane. Tu po raz pierwszy wzrok padał na ukrainskie łąki za miedza i niewyobrazalna siła ciagneła tam, do tego dziwnego, tajemniczego kraju gdzie wówczac jeszcze mało kto jezdzil... I teraz, po kilkunastu latach stoje tu, po tej drugiej stronie i mam nieodparte wrazenie , ze moj wzrok krzyzuje sie ze wzrokiem 15- letniej buby patrzacej po raz pierwszy na wschod..

Tylko ze w tej "mojej" Tarnawie byl jeszcze na wzgórzu zruinowany biały hotel.. Miejsce spotkań, wycieczek i wspomnien. Teraz juz go nie ma, zburzyli i wydarli do fundamentow.. Komus widac bardzo przeszkadzal stojac sobie na uboczu.. Przy pierwszych domach jakis gosc nas legitymuje. O dziwo sprawdza nasze pyski ze zdjeciami, przyglada sie nazwiskom, zamiast sprawdzic czy mamy pieczatki z przejscia granicznego czy moze przed chwila brodzilismy w chłodnych nurtach Sanu ;) Wracamy wzdłuz słupow energetycznych. Chyba tedy nie da rade przejechac zadna terenowka ani pojazd zaprzegowy.

Łagodnymi wzgórzami schodzimy do Szandrowca. Po drodze krowy, konie i dalekie postrzepione szczyty zamykajace widnokrąg.




Pod sklepem w Szandrowcu spotykamy goscia ktory słuzyl w węgierskim wojsku. Chce nas zaprosic do domu na nocleg, reklamuje sie ze ma polska telewizje ale godzina jeszcze troche za wczesna na nocleg. Nasza trasa wiedzie to w gore, to w dól, falistym, wiejskim krajobrazem





W Boberce spotykamy ciekawy sposob zdobnictwa domów- za pomoca butelek po wódce


Gdzies z obejscia wybiega za nami pies a gospodarz krzyczy "Nie kusaj!".. Jakos robi nam sietroche nieswojo ;) Spotykamy tez pogranicznika, ktory ma dzien urlopu i sobie siedzi na płocie. Nie ruszajac sie z płotu oglada nasze paszporty , jednoczesnie po notes, dlugopis czy legitymacje biega do domu jego zona, wygladajaca na 8 miesiac ciazy... Wogole czasem mamy wrazenie ze w tych przygranicznych wioskach miejscowa ludnosc zostala przeszkolona przez pogranicznikow jakie zadawac pytania nieznajomym. Kazda osoba ma do nas ten sam zestaw pytan: "Skad? Dokad? Jaka marszruta? Gdzie przekraczaliscie granice?" ;) Do drogi na Dniestrzyk Dubowy prowadzi nas mała dziewczynka. Idziemy za nia przez kolejne podwórka, sady, jakies bagienka i kladki na potokach. Nie wiem czy tak przebiega główna droga ale jesli tak to bardzo ciezko na nia trafic!

Spimy na rozleglych łąkach nad wsią, przy malutkiej bacówce. Bacówka nie nadaje sie za bardzo na nocleg, ma czesciowo zawalony dach.

Na łakach dzieci wypasaja krowy. Ich pokrzykiwania, spiewy (tzn dzieci nie krów) mieszaja sie z dzwiekiem kilkudziesieciu dzwoneczków. Wieczorem zapada cisza- stada zeszly do wsi. Jestesmy tez swiadkami ciekawej sytuacji. Dzieci zgubily dwie krowy, ktore zostaly na polanie. Krowy znaja droge do domu, ale długo żalosnie mucza, kręca sie w kółko i przytupuja. Okazuje sie, ze chyba boja sie przejsc kolo naszego namiotu a tak wypada sciezka. W koncu odwazniejsza przebiega kłusem kolo naszego namiotu i pędzi w strone wsi. Chwile pozniej odważa sie i druga. Teraz na łąkach króluja juz tylko swierszcze.. Łąki na ktorych spalismy sa przepiekne- roztaczajac sie widoki od Bieszczad po Gorgany! Wykladamy sie na trawie i wygrzewamy w słoncu przynajmniej godzine :)






Schodzac do Dniestrzyka Dubowego gadamy z gosciem, ktory pokazuje nam swoja kosiarke, polskiej produkcji, rok 66- wciaz dziala i dobrze kosi! Ech... Kiedys potrafilismy robic dobre i trwale rzeczy..

W Dniestrzyku mila drewniana cerkiewka

Za wsia planujemy zrobic pranie, ale potok płynie w jakis oczeretach. Przedzieramy sie najpierw przez bagno, potem przez osty. Udaje sie znalezc niewielkie dojscie do wody nieporosłe łozina ale za to jest skarpa. Wszedzie odurzajacy zapach jakiejs kocimiętki. Udaje sie wypluskac i siebie i ubranka. Wracajac dostrzegamy zakole rzeki, piaszczysta plaze gdzie mozna dojsc z drogi trawiasta łączka. Pranie mozna uznac za udane!

W Bereżku zagaduje nas babka siedzaca przy drodze na poduszkach. Po chwili przychodzi sąsiad i przynosi trzy wielkie poduchy. Ki diabeł?? Okazuje sie ze ma jezdzic dzis po wsi samochod zajmujacy sie "odmładzaniem" poduszek. Mieszkancy czekaja juz na niego kilka godzin. Niektore poduchy sa juz mocno zniszczone, uklepane albo w poplamionych worach, ktore wygladaja jakby latami lezaly zapomniane na strychu.

Nasza nowa znajoma, pani Natalia, zaprasza nas do domu na herbate, ktora kończy sie sporą uczta.

Domowe ziemniaczki, surowka z kabaczka i pomidora, wino i domowej roboty ser topiony. Aby go otrzymac do garnka wkladamy biały ser i zalewamy mlekiem. Gotujemy az zawrze. Odciskamy ser. Dodajemy rozpuszczone maslo, jajko i troche sody przelewajac octem. Wszystko wlewamy do plastikowej butelki, najlepiej umazanej w srodku olejem (aby dobrze odchodzilo). Mozna dodac sól, czosnek, rozne ziola i przyprawy. Nastepnie ser chlodzimy. Potem czestujemy nim bube i toperza! :) W domu u Natalii panuje niesamowity porzadek. Wszystkie łózka starannie zascielone, poprzykrywane kapami obszytymi starannie koralikami. Poduszki rowno ulozone. Z drewnianej podlogi mozna by jesc bardziej niz u nas ze stołu ;) Dywany jakby wyczesane. Przyjemny zapach jakby szarego mydla unosi sie w powietrzu. Bynajmniej nie jest to zapach jakiegos syfiastego detergentu ktorego obecnie uzywa sie do sterylizacji pomieszczen i az drapie w gardle jak sie go chwile powdycha.. W pokojach piekne piece kaflowe..A tu nagle pani Natalia odgrzewa nam zarcie w .... mikrofali.. ;) Jakos sie zasiedzielismy.. Pani Natalia opowiada nam o swoim zyciu. Jest emerytowana nauczycielka, uczyla ukrainskiego w lokalnej szkole. Dawniej bardzo lubila swoja prace,czesto zostawala w szkole po lekcjach. Organizowala teatrzyki, jasełka, konkursy recytatorskie. Ponoc 20-30 lat temu lokalne dzieciaki bardzo garneły sie do takich inicjatyw. Mialy duzo pomyslow, pomagaly w organizacji. Jezdzili nawet do innych wojewodztw z wystepami, zebrali szereg nagrod. W ostatnich latach ponoc cos zaczelo sie psuć. Coraz trudniej bylo zainteresowac dzieci literatura a nawet utrzymac dyscypline na lekcji. Z tej racji z ulga przeszla na emeryture. Maz pani Natalii pracuje w Szczecinie, jedna córka jest w Nowym Jorku, druga w Warszawie studiuje dziennikarstwo a teraz wyjechala do Hiszpanii. Syn z żona i wnuczka mieszka w Drohobyczu. Najmlodszy syn pare lat temu utonał pod Szczecinem, w jeziorze Miedwie. Skoczyl rozgrzany do zimnej wody... Wracamy czekac na poduszki. Pani Natalia chwali sie kolezankom jak to wspaniale nas nakarmila :) Zajezdza w koncu auto- jezdzi nim chlopak z Chmielnickiego. Ma maszyne, ponoc wlasnej konstrukcji. Z jednej strony wsypuje sie puch, ktory jest rozdmuchiwany, mieszany i przez rure wtłaczany do nowej powloczki, ktora sie zszywa. Rozmiary poduch od 30 na 30 do 70 na 70.

Stare poduchy, czesto odziedziczone po prababciach maja swoja historie wielu pokolen. U nas pewnie juz dawno skonczylyby na smietniku, wymienione na nowy marketowy szmelc z jakiejs "znanej firmy". Tutaj beda byc moze sluzyc kolejne dziesieciolecia. Część piórek ujrzawszy po pół wieku słonce jednak wybralo wolnosc. Wirują pod sufitem, kleja sie do rąk i twarzy, ulatuja pod niebo. Juz nikt nie pamieta czy wyrosly na gęsim czy kaczym kuprze. A ja widze w tle jakas staruszke, ktora w ciemny, zimowy wieczor skubie gąske . Moze przy swiecy, a moze przy lampie naftowej. Moze rozmawia z kolezanka, moze cos spiewa, moze w pokoju snuja sie wtedy jakies opowiesci o duchach.. Moze wtedy, gdy powstawala ta poduszka byla tutaj jeszcze Polska? A moze wlasnie wtedy tuz za miedzą płoneły bieszczadzkie wsie niszczone w bratobojczej walce? Ale jedno jest pewne- jesli duch prababki jest tu obecny miedzy nami - to napewno sie cieszy, ze robota nie poszla na marne, ze kolejne pokolenia wnuków beda śnic na mięciutkich , pulchnych podusiach! Warta opisania jest poducha cebulasta. Facet ja rozcina i rozcina aby sie dobrac do puchu. Ma chyba z dziesiec roznokolorowych powloczek. I chyba kazda powloczka moglaby opowiedziec swoja historie, historie kolejnego pokolenia albo duzych domowych porzadkow. W czasie tworzenia jednej z poduszek maszyna sie zacina. Wszyscy sie smieja ,ze zapewne byly w niej zaszyte dolary albo jakies inne kosztownosci. Mysle poczatkowo aby oddac moj spiwor do spulchnienia i renowacji. To by dopiero byl spiwor z historia i klimatem! ale niestety.. spiwor nie spelnia wymiarow i nie wejdzie do maszyny ... Buuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! :-( Żegnamy miła kompanie i suniemy w strone Dniestrzyka Hołowieckiego Od jednej z babek dostajemy butelke mleka. Jest wyjatkowo pyszne wiec wypijamy je bardzo łapczywie i potem szybko biegam w krzaki ;) Litr tłustego mleka wypity w pól godziny nie mogł skonczyc sie inaczej ;) Mijaja nas rozne ciekawe pojazdy

Kawalek za wsia zabiera nas wóz z koniem, ktorym podrozuje cala rodzinka. Miejsca mało, ale sie jakos upychamy. Ja siedze na samym brzeżku i strasznie sie boje ze spadne. Droga prowadzi ostro w dól. Jedziemy bardzo szybko, co chwile podskakujemy na jakiejs muldzie albo wpadamy w głęboka koleine. Nie pamietam kiedy sie tak mocno czegos trzymalam, usciskiem wręcz stapiajacym ręke z faktura drewna, uchwytem jakby nie zwiazanym z wola i swiadomoscia ale powstajacym jakby samoistnie.. Wozem pokonujemy pierwszy brod na Dniestrze. Bród jest pełen krów. Pluszczaca woda, kamienie, krowie łby i ogony, i miedzy tym wszystkim przepychajacy sie nasz wóz. Chce zrobic zdjecie, bardzo chce zrobic zdjecie.. Ale kurczowo zacisniete na żerdziach ręce za cholere nie chcialy powedrowac w czasie jazdy w strone aparatu...

Rodzinka jest niezmiernie zdziwiona gdy prosimy o wysadzenie na rzeka. Jak tu jest pieknie!

Góry, łagodne zakola rzeki, krowy dzwoniace dzwoneczkami! Krowy! Nigdy bym nie pomyslala ze krowa to takie ciekawskie bydle! Trawa jest oczywiscie najbardziej soczysta koło nas ;) Bardzo interesuje je namiot, jęzor az sie sam wyciaga do plecaka. Odgonione wracaja jak bumerang. Koszulka toperza zostaje zdegustowanana. Chyba smakuje bo trzeba ja wyciagac z pyska ;)

Rano dlugo trwa sielanka nad rzeka! Jakos nie chce sie odchodzic z tego pieknego miejsca!


Przed Dniestrzykiem przekraczamy jeszcze dwa brody.

W miejscowosci sporo fajnych kamiennych krzyży przydroznych


Do Babina zmierzamy wzdluz linii slupow chyba telefonicznych- nie wiem czemu ale uwielbiam tego typu słupy!!

Kolejna wioska Wyciw z mapy wydaje sie malutka a zdaje sie ciagnac w nieskonczonosc. Tak samo jak podejscie na Werch Orowyj. Zupelnie jakby nagle wszystko przestalo sie zgadzac z mapa.. A skala w szczegolnosci ;)

Namiot stawiamy na uroczej polonince



Ale takich muld w namiocie to nie milismy jeszcze nigdy. Dochodze do wniosku ze jednak najgorsza rzecza jest mulda na wysokosci szyi.. ;-) Kolejnego dnia malowniczymi serpentynami schodzimy w strone wsi Potik i Lenina.





W Ławrowie ogladamy monastyr a ze akurat leje spedzamy troche czasu w sklepie nad jadłem i napitkiem. Czesc sklepu to jakby bar, stoliki i przefajny piec. sprzedawczyni robi nam herbate i kawe.

Od Ławrowa suniemy asfaltem w strone wsi Tersziw. Wkraczamy jakby w inny swiat- szybszy, glosniejszy, jakby bardziej anonimowy. Na nocleg rozkladamy sie nad rzeczka.



Miejsce, ktore wybralismy sobie na nocleg jest chyba najpopularniejszym miejscem wokolicy do wszelakiego uzytku. Przyjezdzaja dwie rodzinki z dziecmi. Momentami mam wrazenie ze dzieci kompletnie nie interesuje ani piłka ani strumyk a najlepsza zabawa jest naciskanie klaksonu i trzaskanie drzwiami auta. Wieczorem wogole jedna dziewczynka nie wychodzi z samochodu podczas pikniku. Rano pojawia sie mloda para na plenerze slubnym wraz z kilkunastoosobowa grupa obstawy z aparatami i kamerami.

Przybywa tez babka aby umyc samochód i zaloga gruzawika , ktora wyglada jakby kradla z pola dynie.

Kawalek dalej w strone wsi Tersziw stoja ruiny ogromnego budynku, jakby hotelu. Kurcze! Jaka szkoda ze tu nie przyszlismy nocowac! Obiekt jest czteropoziomowy, w srodku sciany czesciowo wykladane drewnem, kafelkowane lazienki, czesc wyglada na niedokonczona. Obecnie parter zasiedlaja sporadycznie krowy a na wyzszych pietrach bytuje lokalna mlodziez. Ze sciennych napisow mozna sporo wywnioskowac o perypetiach milosnych oraz lokalnych antagonizmach, zarowno osobistych jak i druzynowych czy powiatowych. Widac slady ognisk i biesiad, pobudowane ławeczki, stoliki. O dziwo malo smieci.



Nad potok zajezdzaja dwa wozy mocno umazane gnojowka i miejscowi zaczynaja je myć... Eeeeeeee... a ja w tym potoku godzine temu umylam menazke... ;)


Przy drodze stara tabliczka przystankowa. Chyba pochodzi z dosyc dawnych czasow, bo napis glosi "astanowska awtobusa". A rosyjskie napisy rzadko mozna spotkac na zachodniej Ukrainie.

Przy nowych domach w miejscowosci wystepuja rozne ciekawostki archtektoniczne. Lwy na kolumnach to juz zaden szpan. Przyszla moda na innych przedstawicieli fauny ;)


W wiosce Tersziw rojno i gwarno. W cerkwi jest slub. Wszedzie pelno wypolerowanych aut i przechadzaja sie kobiety w za wysokich obcasach. Niektore nawet radza sobie dziarsko z pokonywaniem kolejnych metrow. Na innych twarzach widac skupienie a w nienaturalnie wygietej sylwetce czuc napiecie wszystkich mięsni. W lokalnej, przysklepowej knajpce siedzi czesc weselnikow. Jedna z babek czestuje nas weselnym ciastem.

Opowiada ze na weselu jest 150 osob a glowna impreza odbedzie sie we wsi Striłki bo tam maja duza sale. Jednoczesnie z rozrzewnieniem wspomina wesela sprzed 20 lat, gdzie cala wies bawila sie w przycerkiewnej knajpce, w ogrodzie, na ulicy, a w nocy trzeba bylo jezdzic do Sambora po wodke bo we wsi zawsze sie skonczyla. Nie wszyscy przychodzili tak wystrojeni- i zapewnia nas, ze wtedy, na bank bysmy byli zaproszeni na wesele! Mijamy stacyjke, rzeke Stryj, ktorej brzegi wybitnie zachecaja do biwaku

i w wiosce Suszyca Rikowa odbijamy w pylista droge wspinajaca sie na wzgorze Kundeska. Przy drodze pasie sie przywiazana klacz i malutki źrebaczek. Konikowi cos wybitnie toperz przypada do gustu bo za nim idzie. Matka konika szaleje, kopie, rży, wydaje bulgoczace odglosy gdy dziecko jej znika z oczu. Probujemy odpedzic konika ale on dlugo nie daje za wygrana.. No tak.. Nie bedzie dobrze jak konik za nami pojdzie i sie zgubi albo zlamie noge, a tym bardziej bedzie bardzo zle jak matka sie zaraz zerwie z łancucha i przyjdzie do nas z pretensjami ze porwalismy dziecko... Na szczecie udaje sie uciec maluchowi,ktory chyba wraca do matki bo na łace zapada cisza.

Wzgorze jest porosle roznistymi burzanami, ale to juz nie wiosenno-letnia łaka... Widac juz oddech zblizajacej sie jesieni :( Wokol piekne widoki na gory i na pogode ktora wlasnie trafia szlag.. Nie zejdziemy jutro sucha stopa do wsi..




Łąka pelna jest roznistych owadow i pajeczakow. Dominuja pasiaste, nakrapiane i takie o blyszczacych pancerzykach. Wiele z nich mam wrazenie ,ze widze po raz pierwszy. Mozna siasc i przygladac im sie godzinami. Obserwujemy np. jak pajak zjada pasikonika, najpierw go gryzie i dlugo owija pajeczyna.

Niedlugo po rozbiciu namiotu swiergot swierszczy zostaje zagluszony przez miarowe bębnienie deszczu w dach.. Wieczor musimy spedzic w namiocie. Dobrze sie sklada, ze mamy do towarzystwa kahora :) Rano mgliscie, mokro i duzo chlodniej. Schodzimy do Woli Koblianskiej. Zaraz przed wsia droga robi sie stroma, błotnista i strasznie sliska. Coraz bardziej zaczyna przypominac trase wyscigu pojazdow gasienicowych. Ślady krowich racic z charakterystycznymi poslizgami swiadcza o tym, ze lokalnym krowom, mimo czterech nog rowniez ciezko utrzymac rownowage. Nie wiem czy bydełko z tego powodu przezywa jakies silne stresy- ale jedno jest pewne- krowiego łajna jest na tym zboczu wiecej niz gdziekolwiek indziej. Nie zabralam na ten wyjazd kijkow, jakos tak glupio mi z nimi chodzic po tutejszych wioskach jak jakis zachodni szpaner.. I znowu "narciarz" by za mna wołali ;) A teraz by sie bardzo przydaly, oj bardzo.. Musze sobie znalezc w lesie jakis fajny kijek! Najlepiej jałowcowy! Bedzie sie mozna nim podpieraaaaaaaaaa.... i juz leze jak dluga, zaliczajac uprzednio kilkumetrowy zjazd po brunatnej mazi... No teraz to mamy wolny przedzial z Przemysla jak w banku! ;-) We wiosce wszystkie sklepy zamkniete i zaczyna coraz mocniej lać... W drodze do Starego Sambora spotykamy kilku sympatycznych grzybiarzy, ale jako ze nie mamy ze soba ani koszyczka ani flaszki z wodka to rozmowa sie jakos nie klei ;) Leje coraz potęzniej a droga niemilosiernie sie dłuzy. Kolejne stare łady i wołgi w szalonym pędzie rozbryzgują kaluze zbierajace sie w dziurach i koleinach. Kolejne nowe auta pełzna w ślimaczym tempie aby sobie czegos nie urwac.. Pojawiaja sie szyby naftowe

W Starym Samborze zdaje sie byc wiecej bankow niz knajp. W koncu znajdujemy jedna, siadamy z boczku. Wielkie menu, oprawione w skore, chyba kilkanascie stron roznych wyszukanych potraw i trunkow- ale maja na stanie tylko barszcz i gołąbki :) Przy duzym stole na srodku sali odbywa sie jakas impreza rodzinna. Wesele? Urodziny? Stypa? Odswietne stroje i zastawiony stół. Starsi biesiadnicy zaczynaja spiewac jakies ludowe piesni. Jeden facet zupelnie spiewa jakby na codzien praktykowal w cerkwi. Płyna piesni o kozaczej sławie i urodzie wiejskiej dziewczyny. Na pewno tez spiewali "Goriła sosna" http://www.youtube.com/watch?v=9tQCdYpo7hg Ciekawe jest to, ze spiewa jakies 7-8 osob w wieku 50+. Rumiane, rozesmiane twarze, blysk w oku, szklanki w dłoniach, spiew na ustach! Mlodzi siedza jakby kije połkneli, odchodza od stołu z telefonami przy uszach albo odplywaja gdzies daleko w niebyt wpatrujac sie w sine łuny komórek i ogromnych aparatow. Widac jakas ogromna przepasc dzielaca te pokolenia. Ten sam stól, to samo jadło, ta sama impreza a zupelnie inny swiat.. A ja doskonale wiem, do ktorego z tych swiatow naleze.. I tylko rozmyslam czemu los splatal mi takiego figla, ze rzucil mnie tu o 30 lat za pozno... Niestety zadnej z wykonywanych piosenek nie znam na tyle aby dołaczyc do spiewakow.. Włoczymy sie po skąpanym w deszczu miescie. Widac, ze ostatecznie szlag trafil nasz plan noclegu nad pobliska rzeka.. Na ulicach przeplataja sie babuszki z wielkimi siatami i agresywnie umalowane dziewczeta. Biegaja cyganskie dzieci trzymajac w łapkach jakies połamane kluczyki od samochodow.. Pisalam juz ze leje?? ;) Mijamy klub szachowy 'Debiut". W srodku kilku skupionych dziadkow siedzi w przycmionym swietle nad szachownicami. Przez te otwarte drzwi plynie atmosfera spokoju i sympatycznie spedzanego letniego popoludnia.. Zagladamy tam dwukrotnie, chyba jakis lokalny turniej.. Oczyma wyobrazni juz widze toperza zaproszonego do jednej z szachownic i siebie donoszaca zakąski i napitki.. Ale niestety nikt nas nie zagaduje..

Szukajac jakiegos suchego miejsca trafiamy na rozlozony na polamanych plytach knajpiany namiot. Miła barmanka, suszace sie na sznurku ryby, kleiste stoliki. Tego szukamy! Widzac nieznanych gosci barmanka szybko sciera nasz stolik szmata o zapachu zatopionego kutra.. Zamawiamy kwas, herbate i najwieksza rybe. Ryba jest ladna, sama sobie wybralam- ale okazuje sie byc niewypatroszona. Wszystko jest widac zaplanowane bo w komplecie do ryby dostalam noz. Skrobiemy wiec rybe pod czujnym okiem lokalnych żulikow. Wnetrze ryby pachnie nieszczegolnie. Tak troche jakby zbyt wiele upalnych dni spedzila na samborskim nadbarowym sznurku..Ale smak jest nienajgorszy, calkiem rybny i mocno solony. Dokupujemy wodke.. Takie ryby chyba musi sie przepijac.. Mysle o syberyjskiej struganinie- to chyba pachnie jeszcze gorzej, tak przynajmniej pisalo w jednej z moich ulubionych ksiazek. Nie trace nadziei ze kiedys sama zweryfikuje te opinie. Jakis pijaczek przedstawia barmance swoja wizje przyszlosci swiata, pod stolem kot zlizuje rozlane piwo, wiatr szarpie namiotem wwiewajac do zadymionego wnetrza mokre acz swieze powietrze.

Wczesniej pytamy w knajpie o jakies noclegowisko. Polecaja nam hotelik w centrum. Odkrywamy tam budynek gdzie jest wszystko- solarium, wróżka, salon urody, adwokat,kafejka internetowa, motel i wedliny. Samo scisle centrum- zwlaszcza ze zaraz obok jest tez dworzec kolejowy i marszrutkowy, spinajacy ten plac z reszta swiata.. Recepcja zamknieta, tylko grupka nastolatkow wpatruje sie w monitory w kafejce. Przed budynkiem dwoch chlopcow widac jeszcze nie wyszlo z ciał swoich komputerowych bohaterow. Zeskakuja z murkow, udaja ze lataja, wydajac przy tym dziwne odglosy. Probujemy dzwonic na podany numer ale cos nas nie łaczy, chyba cos zle wpisujemy bo tylko automaty nas informuja o zaszlej pomylce.. Cala akcje obserwuje dwoch chlopakow spokojnie palac papierosy. W koncu podchodzi jeden z nich: "Szukacie kogos z hotelu? To on" i wskazuje na kolege. Idziemy na pietro i tu zachodzi najszybsze zakwaterowanie jakiego bylam swiadkiem. Gosc wymienia cene noclegu, ja mu podaje pieniadze, on podaje mi klucz i juz go nie ma.. Mamy jakis bardzo sprytny klucz do pokoju, ktory rownoczesnie otwiera tez drzwi na dole... Ciekawe czy inne drzwi w budynku takze Rano obkupujemy sie na lokalnym targu w same smakolyki- prawdziwe mleko, ser, smietane. Nabywamy tez pomidory i cebule. Uczta byla nieziemska :)

Na dworcu kolejowym maja tu ciekawy sygnalizator- zaczyna wyć i swiecic jakas godzine przed wjazdem pociagu. Wycie jest dosyc glosne i przerazliwe. Wszyscy ignoruja ostrzezenie, swobodnie przechodza przez tory, nawet jak juz widac pociag na horyzoncie.

We Lwowie zauwazamy nową mode. Teraz wyznanie swoich uczuc za pomoca napisu na scianie to juz zaden szpan! Teraz w dobrym tonie jest udekorowanie chodnika- tak aby ukochana mogla przeczytac ze swojego okna ;)


Granice przekraczamy dosyc szybko. Ciekawa rzecza jest mocna wpuklony dach na ukrainskim terminalu. Zastanawiamy sie kiedy pod naporem ciagle padajacego deszczu i zbierajacego sie tam basenu wody, nagle rozlegnie sie chrup! i wszyscy w srodku bedziemy miec porzadna kapiel. W Przemyslu na dworcu panuje dosyc napieta atmosfera. Po poczekalni krązy kapo, ktory ciagle upomina ludzi zeby nie opierali plecakow o swiezo wymalowane sciany, nie siedzieli na ziemi tylko na krzeslach, nie stali przy drzwiach, nie rozwieszali mokrych kurtek.. masakra jakas ten dworzec... Humor psuje nam tez fakt, ze nasz pociag ma rezerwowane miejsca rowniez w drugiej klasie.. Co za durny wymysl! Nie dosc, ze sie wiecej placi to jestes jeszcze skazany na swoich wspolpasazerow - nie mozesz sie przesiac do innego przedzialu jak ktos ci kaszle nad uchem albo przewozi psa ktory ci wlazi na kolana... Przepychamy sie przez pol pociagu w poszukiwaniu naszego przedzialu. Mimo, ze to dopiero Przemysl siedzi juz w nim trzech gosci. Rzucaja na nas nieufne spojrzenie i cos chowaja pod fotele. Mordy maja calkiem sympatyczne. Wychodze do kibelka a gdy wracam widze z daleka juz rozradowana gębe toperza. Zaraz po otwarciu drzwi dostaje kubeczek z wodka i kanapke z kiełbasa na zagryche :-) Sa tez jajeczka i wyjatkowo pyszne pomidory. Jestesmy winni pani z kasy jakis prezent, ze wybrala nam akurat ten przedzial! Nasi wspolpasazerowie to trzech Ukraincow jadacych do pracy w Polsce: Roman z Podhajców, Bogdan z Komarników i Wiktor z Husnego.

Wszyscy trzej mowia, ze lubia te wyjazdy zarobkowe. Ich zony, dzieci ponoc za bardzo nie lubia podrozowac, przemieszac sie, tylko by siedzialy w domu. A taki wyjazd jest zapowiedzia cyganskiego zycia-nieznane miejsca, nowi znajomi, nowe przygody. I jeszcze za to placa.. tzn przewaznie.. Roman wspomina jednego goscia z Wroclawia ktory im nie zaplacil za kilkumiesieczna prace. Zamknal firme i tajemniczo zniknal ze swojego mieszkania. Znalezli go po jakims czasie w Trzebnicy u matki. Przyparty do muru płakal, ze nie ma pieniedzy, chcial im oddac dług w jakis kradzionych telewizorach. Kolega Romana chcial mu ukrecic łeb. Roman byl akcji przeciwny- pieniedzy nie odzyskasz a policja bedzie scigac ciebie.. Ostatecznie nie wiem jak sie sprawa zakonczyla bo jakos zeszlo na inny temat. Chyba nie ma miejsca gdzie Roman by jeszcze nie pracowal. W dawnych czasach handlowal na warszawskim stadionie albo wyprowadzal psy, zna podoławska plantacje szparagow, kładl dachy na wroclawskich kolejowych peronach, malowal markety na Bielanach, kosił trawe przy autostradzie, budowal wyciagi narciarskie w Bukovelu. Teraz pomaga w Bystrzycy w tartaku, a na Ukrainie jest taksowkarzem. Roman opowiada tez o trudnych wyjazdach do Polski w latach 90 tych, gdy zaraz po przekroczeniu granicy podchodzilo kilku "kolegow" skladajac propozycje nie do odrzucenia w postaci opieki na terenie miasta. Podobnych spotykalo sie w kazdym wiekszym miescie. Pieniadze wyciagali tez konduktorzy np. jeden wlepil Romanowi mandat o wysokosci 40 dolarow za lezenie i spanie na siedzeniu w pociagu. Roman nie mial pieniedzy wiec konduktor zabral mu caly portfel. W portfelu bylo 5 dolarow. W tych samych czasach jego znajomy z miasteczka probowal w Polsce skupywac kasety video aby potem zalozyc wypozyczalnie na Ukrainie. Dostal kilka ostrzezen od niezadowolonej "konkurencji" a niedlugo potem zaginal w tajemniczych okolicznosciach. Rozmowa jakos szybko schodzi na miejscowosci z ktorych chlopaki pochodza i strasznie sie ciesza ze tam bylismy, znamy te miejsca i mamy mile wspomnienia. Roman opowiada o Podhajcach, o corocznych imprezach w czerwcu odbywajacych sie przy tamtejszych ruinach kosciola. Organizuje to ponoc jakis miejscowy o polskim pochodzeniu ktory zbiera pieniadze na remont dachu swiatyni. Imprezie towarzysza wystepy artystyczne, miejscowe gospodynie pieka rozne specjaly i nimi czestuja przyjezdnych, bawi sie cala okolica przez kilka dni. Ponoc co roku jest stala ekipa ponad dwustu osob, ktore spia rozlokowane po tamtejszych gospodarstwach. W Przeworsku wsiada Przemek (chyba) i z niepewnoscia pyta czy nam nie bedzie przeszkadzac jak sobie piwo wypije. Toperz powaznym glosem odpowiada "My tu piwa nie pijemy". Przemek sie stropil na chwile, schowal piwo ale za chwile pojmuje dowcip :)

Kawałek dalej dosiada student z Krakowa - Wicek zwany tez Szczurkiem. Idealnie dopasowuje do klimatow w naszym przedziale :)

Zastanawiam sie jak to mozliwe ze wszystkie osoby wsiadajace do naszego przedzialu sa sympatyczne, wesołe i w imprezowych nastrojach? Ktos komentuje,ze moze po prostu inne osoby boja sie lub brzydza jechac w tym miejscu? ;-) W miedzyczasie Ukraincy wyciagaja z walizek kolejne flaszki a i my nie chcac byc gorsi dobieramy sie do wiezionych ze Lwowa zapasow kahorow. Przed Krakowem zapasy sie koncza. Przemek wysiada w Płaszowie. Tam tez ma czekac na niego dziewczyna. Wpadamy na szatanski pomysl- aby ta dziewczyna skoczyla po flaszke i podala nam do okna. Plan udaje sie zrealizowac. Dostajemy zaproszenie od Wiktora do Husnego. Obiecuje nam wielka uczte, lejacy sie strumieniami samogon, wjazd traktorem na Pikuj. W swoich propozycjach i goscinnosci rozochocił sie na tyle, ze obiecuje toperzowi na noc swoja nastoletnia corke ;-) W miedzyczasie okazuje sie ze chlopaki nie siedza w swoim wagonie ani przedziale, ot po prostu sobie usiedli. W ktoryms momencie wpada do przedzialu dziewczyna i wymachujac biletem domaga sie aby puscic ja pod okno. Na stolikach pod oknem jest porozkladane jedzenie wiec chlopaki jej tlumacza by na razie na chwile siadla gdzie indziej. Dziewczyna cos krzyczy, ze ona musi siedziec pod oknem, cos tam dalej jest o zapachu w przedziale ktory jej nie odpowiada i wybiega na korytarz. Spodziewamy sie, ze zaraz wezwie konduktora i bedzie jakas wieksza awantura ale nic takiego nie nastepuje. Gdzies kolo Katowic dosiadaja sie Hanysy- jest ich czterech, mlode, mocno napakowane, łyse i bardzo wesołe chlopaki. Sa bardzo glodni i rozwazaja gdzie pociag stoi na tyle dlugo aby zdazyc wybiec po hamburgera lub zapiekanke. Nie pamietam o czym dalej rozmawiali bo od Kedzierzyna juz podsypiam. Dwoch naszych Ukraincow idzie szukac swojego przedzialu. Wysiadamy w Olawie o 4 rano, wraz z Romanem. Ponoc ma ktos po niego przyjechac na dworzec. Mamy nadzieje, ze to prawda, ze nie bedzie do rana siedzial na peronie. Roman obiecuje, ze zadzwoni do nas jak kolega go nie odbierze. I tak to wschodnie klimaty towarzyszyly nam prawie pod drzwi domu :)

1 komentarz: