bubabar

środa, 25 marca 2015

Armenia cz.2 - Wulkany, przełęcze i zbieranie ryb (2013)

Docieramy do Martuni. Miasteczko jest niewielkie. Wiekszosc domow jest tu wykonana z rozowego kamienia.


Przed zakladem rzeznickim wisi sobie mięsko na sloncu i kruszeje.

Nietrudno tez znalezc przydrozne poidełko.

My natomiast probujemy znalezc jakis transport na nasz wulkan- Armaghan, a przynajmniej gdzies w tamta strone np. choc do wioski Lernakert. Tu, w odroznieniu od Sewanu, taksowkarze przed nami uciekaja. Nie zatrzymuja sie gdy im machamy, a proby podejscia do stojacego auta koncza sie gwalownym daniem po gazie i zniknieciem za zakretem z piskiem opon... W koncu udaje sie ucapić jakiegos taryfiarza i przedstawic mu nasz wspanialy plan wycieczki. Niestety- w miejsce gdzie zmierzamy zadna wołga ani żiguli nie podejmuje sie dotrzec- tylko terenowe auta. Idziemy wiec bocznymi drogami miasteczka w strone naszej gory. Przy drodze stoja wraki aut, łady z pluskiem wjezdzaja w kaluze tylko troche mniejsze od Sewanu, suszy sie pranie a babuszki obdarowuja nas owocami.

Po wyjsciu z miasta usilujemy zlapac stopa choc do Lernakertu ale jakos nic sie nie zatrzymuje. Idziemy wiec pieszo. W wiosce Geghovit podchodzi do nas miejscowy. Ponoc widział nas jak w centrum rozpytujemy o transport. Pyta czy to wciaz aktualne i pokazuje na auto stojace w ogrodzie- uaz busik. Jego bratanek moze nas zawiesc na wulkan. Bratanek poczatkowo chyba nie ma ochoty, troche sie wzbrania, tłumaczy ze ma pusty bak. Negocjujemy cene i ostatecznie uaz jedzie do Martuni zatankowac. My w tym czasie zostajemy zaproszeni do domu. Nasz gospodarz- Aszot polewa wodke, rozklada ser, warzywa, domowy lawasz. Przychodzi tez jego zona z sasiadka. Co chwile zagladaja tez chlopcy ktorzy zajmuja sie remontem schodow przy domu.



Aszot opowiada o swoim wojsku w 86 roku, ze mial kupe szczescia bo zostal oddelegowany na Litwe a wielu jego kumpli w tym czasie pojechalo na wojne do Afganistanu. Mowi ze Ormianie mieli wystarczajaco swoich wojen zeby jeszcze walczyc i ginac w cudzych. Aszot pokazuje nam tez domowa wytwornie lawaszu, ktora znajduje sie w jednej z komorek przy ogrodzie. Jest tam stary piec lawaszowy, ktory wyglada jak studnia w podlodze. Na dnie rozniecalo sie ogien a ciastem wylepialo scianki. Teraz uzywaja juz nowego gdzie ciasto rozprowadza sie na wysuwanej szufladzie. Upieczony domowy lawasz moze lezec i trzy miesiace i sie nie psuje. Na potwiedzenie tych slow gospodarz pokazuje nam spora sterte ułozonych rowno arkuszy. Dzieciece lozeczko znalazlo swoje drugie przeznaczenie jako szafka :) Lawasz jak troche wyschnie mozna go spryskiwac woda aby zachowal swoje wlasciwosci i nie pękal podczas zawijania.



Nadjezdza nasz uaz. Chlopaki wstawiaja nam do srodka ławeczke. To bardzo przestronne i dzielne auto. Swietnie ciagnie pod gorke i omija po kamulcach wszelakie przeszkody.


W mijanej wiosce chwilowy postoj bo droga zatarasowana przez gruzawiki, "pszczolki" i dzwigi podnoszace jakies wielkie betonowe plyty. Warto sie zatrzymac i chwile pogadac z robotnikami a potem uaz bez problemu mija zator poboczem.


Droga sie wznosi, widoki sa coraz lepsze. Wszedzie poloninne gory po horyzont, czasem mignie jakis wypas bydła. Teren jest suchy i plowy. Zupelnie jak step tylko ze wciagniety na spore gory



Coraz ladniej wygladaja meandrujace rzeki



W koncu zajezdzamy na miejsce- pod cerkiewke skad widac krater z jeziorkiem.



To wlasciwy powod aby wzniesc kilka kolejnych toastow i pobiegac troche w kolko z radosnym kwikiem ze udalo sie dotrzec w to miłe miejsce i to jeszcze w doborowym towarzystwie. Ze szczytu fajnie widac wielka niebieska tafle jeziora Sewan


Robimy sobie tez kilka pamiatkowych zdjec z flagami Polski i Armenii, z uazem i cala ekipa.


" />




Aszot dostaje od Piotrka polska koszulke pilkarska oraz mała buteleczke z zubrowka.

Po biesiadzie pod cerkiewka zegnamy naszych sympatycznych znajomych ktorzy robia jeszcze rundke wokol jeziora i odjezdzaja w strone wsi.

My idziemy sie kąpać. Jeziorko jest zimne, muliste, o ostrych wulkanicznych kamieniach na dnie. I bardzo plytkie. Młody przechodzi wbród cale bez zamoczenia kupra. Toperz zanurza sie caly coby "kąpiel" byla zaliczona acz musi do tego mocno przykucnac.


Nad jeziorem stoi wiata biesiadna acz na nocleg tez by sie nadala. Chlopaki wieczorem odkrywaja w niej zapas drewna na ogniska- ktos musial przywiesc bo okolica srednio sie nadaje do zbierania chrustu ;)

Potem grzejemy sie pod kosciolkiem w ostatnich promieniach slonca, chowajac sie przed wiatrem za cieplym murem.



Cień cerkiewki

Przyjezdzaja jeszcze dwie grupy miejscowych niwami. Jedni z nich zapraszaja nas na wspolna flaszke- jak tu nie pic na tym wschodzie? ;) Jeden z przybylych- Aga, wyjechal z Armenii jako 5-letnie dziecko. Teraz mieszka w Jekaterynburgu na Uralu. Powodzi sie mu chyba calkiem niezle, opowiada ze ma wlasna siec magazynow. Twierdzi ze czasem teskni za Armenia, ale chyba bardziej tesknia jego rodzice. On sam mowi ze przyzwyczail sie juz nawet to uralskiego klimatu i w Armenii mu za cieplo.

Wieczorem w dolinach pojawiaja sie geste mgly i robi sie strasznie zimno. Ide sobie do cerkiewki i zapalam wszystkie ogarki swiec jakie pogasly + dwie swoje wlasne, ktore mozna kupic bo leza na poleczce. Cerkiewka o kazdej porze jest pelna innych dzwiekow. Rankiem cwierka ptactwo majace gniazdka pod powałą. W dzien brzecza owady. W nocy popiskuja nietoperze i slychac chrzęst palacych sie swieczek. O kazdej porze wyje wiatr za oknami. W srodku jest zacisznie a mur oddaje zgromadzone za dnia cieplo.

Lataja nad nami samoloty. Lataja bardzo szybko jak jakies mysliwce i błyskaja czerwonymi swiatelkami. Lataja chyba trzy i ciagle koluja, zawracaja a ryk ich silnikow odbija sie echem wsrod gor. Miejscowe szare szczuple ptaszki sa chyba zachwycone naszym namiotem. Robia sobie z niego zjezdzalnie- cwirku i kwiku jest co niemiara. Fajnie wyglada to z wnetrza namiotu gdy widac cien krecacy łebkiem, machajacy skrzydelkami. Potem rozlega sie donosne "ćwirrrr" i ptaszek zjezdza na kuprze po sciankach namiotu. "Ćwirrrr" nie milknie bo w kolejce czekaja juz dwa kolejne ptaszki! Czasem porzucaja zjezdzalnie aby np. pohustac sie na odciagach ;) Wogole to wstajemy dzis o swicie czyli jakos przed siodma! Nieczesto nam sie to zdarza. Ale bylo warto! Wszedzie w dolinach przelewaja sie chmury a i Ararat wreszcie ladnie widac.






Odkrywam tez dzis trzeci obiekt na tym szczycie procz cerkiewki i wiaty! Jest nim kibelek. Z lewej strony chyba specjalnie zostalo wstawione okienko aby podczas korzystania moc sobie zerkac na gory! Kibelek jest bardzo solidnie wykonany z grubego, mocno zabetonowanego kamienia. W takiej postaci chyba mu ani silne wiatry anbi sniegi nie straszne! Nigdy wczesniej nie bylam w kiblu nad chmurami!



Schodzimy przez łaki porosniete suchoroslami.






Mijamy tez dwa zrodelka.

Po drodze przechodzimy tez obok dziwnych zabudowan. Z daleka wygladaja jak ruiny, porosle na dachach trawa. Po blizszym przyjrzeniu sie okazuja sie byc uzywane- chyba jako sezonowe bacowki.




Gdzies tu niedaleko chyba zaczyna sie wioska Lernakert Rzeke przechodzimy przez betonowe wały budujacej sie minielektrowni wodnej. Zajmuja sie nią Aram, Artiom i Kostia.


Zapraszaja nas do swego baraczku na rybki- malutkie ale bardzo smaczne. Nie wiemy do konca jak je jesc- ja zostawiam kregoslup, toperz zjada cala z osciami. I znow przydaje sie tutowka z bazaru. Wydawalo sie ze nabylismy jej prawie cysterne a tu zapasy topnieja w zastraszajacym tempie!


Jeden z miejscowych łowi ryby wielkim koszem.

Potem zamykaja tame i na chwile rzeka zupelnie wysycha. Cala ekipa idzie i wybiera ryby spomiedzy kamieni!





Gdy ryb jest juz pelna miednica tama zostaje otwarta i rzeka wraca do swego koryta, wiec mozemy teraz spokojnie zrobic pranie. A tu ostatnie spojrzenie na Armaghan. Poki co to chyba wlasnie ten wulkan najbardziej mi sie podoba ze wszystkich odwiedzonych w zyciu gor. Łączy w sobie chyba wszystkie zalety tzw gory idealnej, zarowno stopien ucywilizowania jej samej jak i okolicy, odpowiednia wysokosc, widoki, brak jakichkolwiek zakazow, ciekawe obiekty na szczycie. Cerkiew, wiata, kibelek, jeziorko, widok na pieciotysiecznik i na wielkie jezioro. Spotkanie w blizszej i dalszej okolicy innych turystow jest wystarczajacym powodem do wspolnej biesiady! I nie trzeba sie wogole zmeczyc aby dotrzec na szczyt ;)

Po dotarciu na glowna droge probujemy zlapac stopa. Nie jest to proste bo chcemy jechac razem w czworke a poza tym prawie nic nie jezdzi. Wyprobowujemy wiec wszystkie mozliwe metody

Po jakiejs polgodzinie czekania zatrzymuje sie uaz z przyczepka. Jedzie nim Sirop z kolega. Sa troche zdziwieni ze wszyscy ładujemy sie na przyczepke.


Po drodze krotki przystanek na "popój" z ich napotkanym przypadakiem kolega.

Na przełeczy kupa luda! My dolaczamy do ekipy miejscowych od niebieskiego ziła. Sirop dosc szybko sie zbiera bo musi jeszcze cos zalatwic w wiosce ale obiecuje do nas wrocic wieczorem.


Jemy wspolnie uche a toperz probuje wytargowac od kucharza wielka metalowa miche. Wyglada jak wyklepana z wielkiego kawalka metalu. Niestety bezskutecznie, miejscowy jest chyba bardzo zwiazany z ta miska.

Na przeleczy oprocz rozimprezowanych Ormian i czworki niezwykle sympatycznych turystow jest tez karawanseraj. To sredniowieczna knajpa gdzie zatrzymywaly sie karawany na odpoczynek i popas. Ten na przeleczy Selim/Sulema jest najlepiej zachowanym i najbardziej znanym tego typu obiektem w Armenii wiec sciaga tu sporo wycieczek aby go obejrzec.



Dzis przybyl tu akurat autokar z Belgami w srodku. Kilku z nich popatruje w nasza strone.

Trzymaja sie jednak na uboczu wiec podchodze do nich, czestuje tutowka i zapraszam do wspolnego biesiadowania. Milo sie witaja, poczestunek przyjmuja acz wzbraniaja sie przed podejsciem do gruzawika tlumaczac swoje zachowanie tym ze sie boja bo to "dziki kraj, dzicy ludzie". Musze pozniej wytlumaczyc miejscowym dlaczego nie przyprowadzilam Belgów. Niektorzy sa oburzeni takim potraktowaniem swojej ojczyzny i rodakow acz wiekszosc ekipy raczej pokłada sie ze smiechu jak mozna byc tak strachliwym i poznawac kraj tylko z perspektywy zaspawanego autokaru. A tak sie bawi "dikaja strana"!!!!!!!!!!!


Jeden z ekipy obwozi mnie po okolicy na koniu.



Potem chlopaki tez probuja swoich umiejetnosci jezdzieckich.


Tylko toperz nie dosiada rumaka tlumaczac ze konik jest dla niego za mały i jeszcze mu cos chrupnie w grzbiecie (np. tak jak wszystkim sankom ktorych toperz probowal w ostatnich latach uzywac ;) Dochodzimy do wniosku ze namioty zdecydowanie trzeba rozbijac przed impreza a nie po... ;)

jakos juz grubo po polnocy sie budze bo slysze warkot silnika, potem widze swiatła auta ktore prawie wjezdza w namioty. Nie chce mi sie wstawac, udaje ze spie.. Slychac trzaskanie drzwiami, pokrzykiwanie "halo halo", "ejjjj", ktos zaczyna potrzasac namiotem. Mysle sobie jak nikt nie da znaku zycia to moze odpusci ,odjedzie i da nam spac.. Nie poddaja sie tak łatwo, a gdy zaczynaja wolac "Paulinaaaaaa!!!" to widze ze nie ma wyjscia i trzeba wypelznac z namiotu. To Sirop z kolega- dotrzymali obietnicy, przyjechali z flaszka. Na przyczepce za uazem jedzie krowa. Sirop zartuje ze to "nasza zagrycha" i zaraz bedziemy ja wspolnie oprawiac i upieczemy na ognisku.

Młody tez wylazl sie przywitac. Piotrek zostal w namiocie. W pięcioro ładujemy sie do uaza bo na dworze jest zimno. Ja i toperz nie mamy za bardzo ochote na wodke wyrwani ze snu w srodku nocy, wiec tylko leciutko moczymy pyski przy kazdym toascie. Młody rowno pije z Ormianami- dzielny chlopak- zasluzyl na medal!


Od Siropa dostajemy arbuza i pomidory. Rano spokojnie zjadamy pyszne sniadanie ktore jest wyjatkowo bogate we wszelakie warzywa.


Taki mamy widok z namiotow






Kolo godziny 10-11 zaczyna sie na przeleczy robic nieprzyjemnie. Zajezdzaja chyba 3 czy 4 "elitbusy" z ktorych na wszystkie strony wysypuja sie stada turystow celujacych z obiektywow dookola! Nie ma nawet jak pojsc do kibla i nie zostac bohaterem drugiego planu..

Czym predzej zbieramy sie z przeleczy i łapiemy stopa do Szatin. Zabiera nas mila rodzinka wypasna terenowka. Obdarowuja nas tez dwoma siatami jabłek i gruszek. Nie wiem co bylo takiego w ich aucie ale myslalam ze nie uda mi sie dojechac na miejsce. Nigdy nie cierpie na chorobe lokomocyjna ale podczas tej jazdy caly czas robilo mi sie słabo, niedobrze i krecilo mi sie w glowie. Moze dlatego ze otaczał nas jakby smród spalenizny polaczony z jakims waniliowych zapaszkiem.. Masakra.. Po opuszczeniu auta chyba 15 minut dochodze do siebie.. W Szatin ruszamy ku kolejnym gorom.. CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz