bubabar

czwartek, 26 marca 2015

Armenia cz.20 - Wino, płowość i błekit (2014)

Wysiadamy w Areni. Poczatkowo chcemy isc do cerkiewki ale okazuje sie ona byc dalej niz przypuszczalismy. Od strony wsi odziela ja ostra skarpa a dogodna droga dochodzi od przeciwleglej strony, trzeba by obejsc cala wies. Chyba nam sie nie chce, stad tez dobrze widac ;)

Przy drodze stoi tu duzo roznych przetworow na sprzedaz. Glownie wino i jakies dziwne napoje ktore wygladaja jakby do butelki nawsadzac pokrojonych brzoskwin i zalac woda. Na straganach mozna tez nabyc rozne owoce. Chcemy kupic kilka brzoskwin ale dziadek daje je nam za darmo, wzbrania sie, nie chce przyjac pieniedzy. Jeszcze nam je myje zebysmy od razu zjedli. Zjadamy je na bialym murku nad rzeka. Murek byl chyba niedawno bielony wiec zaraz mamy cale białe kupry, wygladamy jak sarenki. Brzoskwinie sa tak soczyste ze cali jestesmy w lepkim soku. Nawet nie ma jak otrzepac kuprow i nie uswinic sie jeszcze bardziej ;) Gdy probujemy sie jakos ogarnac np. wycierajac rece w trawe, podjezdza dwoch gosci na motorze- Armen i Aszot. Pytaja czy nie trzeba nam w czyms pomoc np. zawiesc nas do Noravanku. Sa troche zawiedzeni gdy mowimy ze w Noravanku bylismy juz rok temu a teraz planujemy dotrzec w okolice Jelpin. Potem idziemy do winozawodu, ktory rok temu polecil nam Samuel. Zabawne jest ze pracownicy sklepu nas pamietaja. Mowia ze przyjechalismy z taksiarzem z Goris i bylo z nami jeszcze dwoch chlopakow. Przeciez u nich codziennie przewija sie kupa ludzi?? Jak mozna miec taka pamiec?? Probujemy rozne gatunki wina. Ostatecznie wybieramy trzy- z granatow i dwa z winogron- wytrawne i polslodkie. Z brzoswin nam nie smakuje, jakies takie mdle. Malinowe tez nie, jakies takie gorzkie. Nie wiem czemu bo malinowe wino w Ligatne na Łotwie bylo przepyszne. Jakos nie chce mi sie wierzyc zeby łotewskie maliny byly lepsze od ormianskich (acz moze malina lubi zimno i deszcz?) Przy degustacji win spotykamy tez innych turystow np. emerytowana nauczycielke z Moskwy. Babka jest przerazona waga naszych plecakow, a zwlaszcza mojego. Jej przerazenie wzrasta gdy widzi jak dokladamy tam 4.5 litrow wina. Dziwi sie tez jak to mozliwe ze spimy od trzech tygodni w namiotach i jeszcze nas nic nie zjadlo. Mowi tez ze wygladamy jej na ludzi z Pribałtyki. Jak widac celowala calkiem niedaleko. Babka kupuje chyba z 20 butelek wina i taksowkarz z ktorym przyjechala robi chyba trzy kursy do auta zeby to wszystko pozanosic. Nie wiem czy ona zamierza to wszystko wypic w kilka dni (za tyle ponoc wraca do domu) czy bedzie nadawac jakis specjalny szklany bagaz w samolocie Dalej podwozi nas mlody chlopak z dziewczyna. Sa bardzo zdumieni gdy prosimy zeby nas wysadzili posrodku niczego, jakies 2 km przed wioska Jelpin. Pytaja kilkakrotnie czy wszystkow porzadku, czy nic sie nie stalo. Tlumaczymy ze stad nam najblizej w gory, ze tam ladne skaly, ze wlasnie taki byl nasz plan zeby tu dotrzec ale ich zdziwienie pozostaje na tym samym poziomie. My tymczasem tuptamy przez winnice i pastwiska ku skalistej gorze ktora stad wyglada jak skalne miasto. Poczatkowo planujemy spac w ktorejs z pieczar bo wlasnie zaczyna padac.





Spora czesc drogi pod skaly jest bardzo stroma. Tzn drogi tam nie ma zadnej, nawet sciezki. Zostawiamy wiec plecaki pod jedna skala i dalej wspinamy sie na lekko.


Przy blizszym poznaniu wychodzi ze to chyba skalne miasto nie jest. Pieczary sa bardzo plytkie i wygladaja na naturalne groty. Jedna wprawdzie jaskinia wybitnie nosi slady ludzkiej dzialalnosci- ma zbudowany murek z kamieni. Jest ona jednak na tyle wysoko ze nie dajemy rady tam wylezc. Nie mamy pojecia jak mozna sie tam dostac. Moze trzeba sobie przyniesc drabine, albo jest gdzies w skale jakis tajny tunel?

Skała jest bardzo krucha. Wyglada z bliska jak drobne kamyczki pozlepiana glina czy blotem.

To nas ostatecznie zniecheca do noclegu w jamach- w nocy poleje, powieje i jeszcze sie nam to wszystko na łeb osypie. Lezace pod skala ogromne kamulce zdaja sie to potwierdzac, wyglada na to ze one kiedys spadly.

Jakos na chwile przezd zachodem slonca chmury sie przewiewaja i cala okolice oswietlaja cieple, wrecz pomaranczowe promienie. Mozna sie wiec do woli nacieszyc widoczkami






Schodzimy nizej na łaki i tam stawiamy namiot.

Toperz mnie caly wieczor straszy niedzwiedziami. Nie wiem dlaczego akurat dzisiaj, wczesniej tego nie robil, choc pare razy nocowalismy w miejscach zdecydowanie bardziej misiowych. Kilkakrotnie sciagam na zoomie jakies niezidentyfikowane duze ruszajace sie wsrod skal ksztalty. Na szczescie sa to zawsze krowy ;) Wieczorem padamy na pysk. Jestesmy jakos tak zmeczeni ze nawet nie wypijamy zadnego wina. A w tle caly czas mruczy droga- iranskie brzuchate tiry ciezko sapiac podjezdzaja na przelecz Tuk Manuk. Poranek budzi nas pogodny, sloneczny i cieply. W taki dzien jak dzis mozna sie w pelni nacieszyc urokiem okolicy. Nie wiem czemu ale prowincja Wajoc Dzor jest tym kawalkiem Armenii ktory najbardziej przypadl mi do gustu. Niby mowia ze tam na poludniu ladniej, ze wyzsze gory, ze bardziej zielone, ze glebsze wawozy.. Nie ma jednak nad plowy step i cieply oddech skal. Tu bym mogla spedzic caly wyjazd zagladajac w kolejne dolinki, za nastepne skaly i szukac zagubionych po gorach cerkiewek. Nie wiem tez czy to przypadek ale tu jest zwykle ladniejsza pogoda i nieporownywalnie lepiej bierze stop!






Sniadanie trwa dzis dlugo. Bardzo dlugo. Wkrajamy do menazki wszystkie warzywa jakie mamy, mieszamy z majonezem. A do tego wino. Nie mozemy sie zdecydowac ktore. Slonce zaczyna coraz bardziej dogrzewac acz rzeski wiatr przypomina ze jestesmy dosc wysoko i nie ma tu miejsca na duchote.. Dlugo nie chce sie nam pozbierac i ruszyc dalej. Zreszta nigdzie sie nam nie spieszy. Ostatecznie gdy konczymy pierwsza butelke wina decydujemy sie jednak ruszyc dalej, wzdluz skal w strone wioski Aghavnadzor. Caly dzien tuptamy stepem wsrod skal. Zeschniete rosliny chrupia nam pod butami. Wylegujamy sie na rozgrzanej drodze albo w cieniu skal. Pyski omiata nam cieply acz swiezy wiatr dajacy poczucie przestrzeni i wolnosci. Otaczajacy nas swiat zaweza sie do trzech kolorow- plowego, błekitu i malej domieszki bieli tworzacej drobne ciapki na niebie i skalach. Inne kolory zdaje sie ze nie istnieja i nigdy nie istnialy. Jakos cieszy fakt ze i my swoim wygladem nie zmacilismy tak bardzo tej harmonii barw. Wygrzewajac sie w pyle drogi choc przez chwile czujemy sie fragmentem tego krajobrazu.
















Przez caly dzien po drodze spotykamy dwoch ludzi - pasterzy spiacych w cieniu wielkiego kamienia. Obok sa tez dwa konie. Mijamy rowniez jakas malutka osade- widac z daleka kilka domkow majaczacych wsrod skal.

Spotykamy tez jeden samochod

Nie przeszlismy dzis zbyt duzo. Ale za to wypilismy drugie wino, tym razem z granatow Na plowej przelaczce miedzy skalami postanawiamy spedzic kolejna noc. Popoludnie mija nam na wspinaniu sie na pobliskie skalki






oraz leniuchujac, przyrzadzajac zarcie i kolejne herbatki





Widoki mamy dzis jeszcze rozleglejsze niz wczoraj.

Otaczajace nas gory zdaja sie byc jakies dziwnie pomarszczone, karbowane, jak skora dinozaura albo stos tajemniczych sprzetow przykryty przescieradlem..



Az nie chce sie wierzyc ze ten waski przesmyk , ten ciemny wawoz dokads prowadzi. Tedy wlasnie jedzie sie do Noravanku..

Widac tez Areni z cerkiewka do ktorej nie chcialo nam sie isc.

Pasmem gor na ktore patrzymy idzie granica z Nachiczewanem, ma ona dosc paskudna slawe.. Z tego co opowiadal Aszot czy Arsen poborowi wola juz sluzyc w Karabachu. Chcialoby sie tam kiedys polazic po widocznych stad wioskach i nizszych gorkach.. ale niestety nie udalo mi sie nigdzie zaczerpnac informacji na jaka odleglosc mozna do tej granicy bezpiecznie podejsc, nie narazajac sie na rozne dziwne przygody. Wgapiamy sie w odlegle pasma poryte pylistymi drogami i znaczone zielonymi plackami malych osad. Porownujemy to z mapa dziwiac sie nie raz ze w tak niedostepnych i zawieszonych na krawedzi przepasci miejscach mozna postawic ludzkie siedziby

A tam dalej , jesli mapa nie klamie, widac juz chyba nachiczewanskie szczyty i doliny.


Wieczorem znacznie poprawia sie widocznosc i wylazi zza gor szpiczasty stozek Araratu!


Po zmroku zauwazamy dziwna rzecz. Na ciemnej pustej gorze nad nami pojawia sie silny reflektor ktory kilkakrotnie miga, zapala sie i gasnie. Na pewno nie byly to swiatla zwyklego samochodu tylko cos znacznie mocniejszego. Jak patrzylismy wczesniej nie widzielismy tam zadnych zabudowan. Po chwili scena sie powtarza. Z gory po przeciwleglej stronie doliny, gdzies nad Noravankiem odpowiada miganie rownie silnego swiatla. Na wszelki wypadek gasimy latarki, nie chcac sie mieszac w ta tajemnicza rozmowe, zwlaszcza nie znajac tematu ani kontekstu.. W nocy jak wstaje do kibelka to raz jest ciemno, a za drugim razem swiatlo znow miga, tylko troche w innym miejscu, duzo nizej na zboczu gory. W nocy mamy tez goscia. Cos przylazlo od strony gor. Najpierw slyszymy z dali jakby szczekanie, ale jest ono jakies zdecydowanie nie psie. Szczekajacy obiekt podlazi w okolice namiotu, obiega go dookola i niucha. Poszczekuje dalej ale kazde szczekniecie na koncu przechodzi jakby w lekkie wycie lub chichot. Chyba bardziej w chichot. Kreci sie kolo nas dobra chwile. Przelatuje mi przez glowe pomysl zeby wyjsc z namiotu i zaswiecic mu latarka w oczy. Przedwczoraj zmienialam baterie wiec swiatlo jest mocne. Raz moze zaspokoje ciekawosc co to jest a dwa moze kolega sie przestraszy i ucieknie, tym samym dajac nam spokojnie dalej spac. Juz prawie wylaze ze spiwora gdy przypominam sobie reflektor na zboczu… Ostatecznie szczekacz sam sie oddala i juz do nas nie wraca. Potem pytalam ludzi co to moglo byc i byly sugestie ze to szakal.. Zupelnie nie wiem jakie odglosy wydaja szakale i czego sie mozna po nim spodziewac. Rano Ararat prezentuje sie chyba jeszcze okazalej.



Po prawej gora z ktorej blyskalo dziwne swiatlo

Namiocik w szerszej perspektywie


Schodzimy dzis w strone wsi Aghavnadzor. Po drodze kolejne typowe dla Armenii “sztuczne zrodlo”.

Kawalej dalej toperz chce mi pokazac ladnego weza o jaskrawo zolto-zielonym brzuszku. Idziemy wiec za nim a waz nagle niespodziewanie zmienia kierunek i przepelza mi po butach.. Kurde… dobrze zesmy nie szli ogladac tego olbrzyma z Tsahats Kar… Mijamy dziwny budynek. Stoi samotnie w gorach i wyglada jak bunkier. W srodku jest tabliczka z regulaminem BHP ale jest daleko, nie da sie do niej dosiegnac. Udaje sie jedynie sciagnac ją na zoomie. Spora jej czesc jest zaslonieta deska. Z dostepnej czesci tekstu udaje sie wywnioskowac ze to cos jest opisywane symblem НУП i jest jakies niezbyt bezpieczne dla tam pracujacych. Jest wysokie napiecie (prądu??) , przynajmniej co godzine trzeba wentylowac cysterne i wlazac tam trzeba miec ubranie dokladnie zakrywajace rece. Dalej jest deska… Wiszaca na scianie trupia czacha i nieprzyjemny zapach jakby wyziewow z laboratorium powoduje ze cykamy pare zdjec i szybko sie oddalamy.




Po powrocie udaje sie dowiedziec troche wiecej o znaczeniu tajemniczego skrotu НУП, majacego zapewne cos wspolnego z dalekosiezna łacznoscia http://www.rosjapl.info/forum/viewtopic.php?f=4&p=91151&sid=d17494191d96e80c8c2a2727abaae65d#p91151 Docieramy do wsi Aghavnadzor.. Nie wiem czy to przypadek ale tu tez dominuje plowosc i blekit.. tak samo jak w gorach…





Przy cerkwi zadomowil sie gieroj. Zwykle zdawalo mi sie ze takie osobniki zbytnio nie lubia sie ze swiatyniami, ale jak widac bylam w bledzie. Tutaj zdecydowanie sa ze soba w dobrej komitywie.


Od miejscowych dostajemy dwie kiscie winogron.

Tuptamy w strone Areni.


Cale okolice wsi to ogromne plantacje winogron. Wlasnie trwaja zbiory. Ludziska zbieraja owoce do wiader, z nich sa przesypywane do skrzyn i pudeł a ze skrzyn prosto na paki gruzawikow. Znow dostajemy dwie kiscie, tym razem ogromne.



Gdy siedzimy na poboczu i pozeramy podarek podjezdza do nas autem jeden ze zbieraczy. Przedstawia sie jako Hamlet i zaprasza nas do domu. Rok temu byli u niego turysci z Petersburga. Zaprosil ich na kawe, zostali trzy dni. Niestety musimy podziekowac i odmowic. Chcemy byc dzis wieczorem w Erewaniu. Jutro wracamy do domu. Jak nas wessa tu gdzies na wsi to zostaniemy do wiosny (hmmm.. moze to by nie bylo takie zle?? ;) ) Bierzemy adres, mowimy ze moze za rok i ze smutkiem sie oddalamy. Nie chce sie wracac… W Areni znow kupujemy wino, jedno z nich chce przywiesc mamie, drugie znajomemu. Bierzemy wino w plastikowych butelkach, jak beda w szkle to napewno nasz bagaz przekroczy dopuszczalna wage.. Obsluga winozawoda łypie na nas podejrzliwie. Jakby mieli deja vu ;)


Lapiemy marszrutke do Erewania. Marszrutka jest nowa wiec oczywiscie nie ma w niej miejsca. Naszymi plecakami klinujemy tak przejscie ze juz nikt nie moze normalnie wejsc ani wyjsc. Jakby to byl jakis poczciwy PAZik to by i problemow nie bylo… W Erewaniu jak zwykle- nocleg u Stiopy, wyzerka w “Kaukazie”, Kaskada stoi jak stala, Ararat tez. Koczownicy-bezpanstwowcy siedza na ławkach z dobytkiem jak rok temu. Odwiedzamy lokalna poczte. Biorac adresy od wielu miejscowych dostawalismy je bez kodow pocztowych, ulic, numerow domow. Tylko “Armenia, nazwa wsi, pobliskiego miasta i imie, nazwisko”. Nie wiem jak to tu dziala ale wiele ludzi nie przywiazuje wagi do tego na jakiej ulicy mieszka, pod jakim numerem. Kilku rzucilo sie do szaf w poszukiwaniu paszportow, liczac ze tam beda jakies dokladniejsze dane adresowe. Niestety w paszportach tego tez nie ma. Jeden Aszot podal nam normalny adres- z kodem na region, ulica, numerem domu. Wiec to i w Armeni istanieje.. I listy do Aszota sa jedynymi co do ktorym mam pewnosc ze po wyslaniu z Polski je otrzymal.. Bojac sie ze tegoroczne listy nie dojda poszlismy w Erewaniu na poczte, zapytac o kody pocztowe do Wajk, Meghri.. Babki w okienkach robia okragle oczy i zdumione miny, zupelnie jakbysmy probowali zamowic hipopotama pieczonego w buraczkach. Mowia ze one nie wiedza. Nie daje za wygrana- moze maja ksiazki, tabele z tymi kodami, moze w komputerze mozna znalezc? Nie ma nigdzie. Zbiegaja sie wszystkie coby obejrzec tych cudacznych obcokrajowcow przychodzacych z jakimis wydumanymi prosbami. Dzwonia gdzies kilkakrotnie telefonem, dziubia w komputery. Ostatecznie udaje sie owe kody odnalezc ale trwalo to grubo ponad pol godziny. Strach pomyslec co by bylo jakbym sprobowala kupic koperte albo znaczek pocztowy ;) Mamy tez w tym roku szczescie byc w Erewaniu w sobote, w dzien gdy bazar zwany Wernisazem wystepuje w najbardziej rozbudowanej formie. Wloczymy sie wiec pomiedzy kramami. Sa zarowno stoiska typowo dla turystow- koszulki, magnesiki, pamiatki. Ale sa tez regiony targu gdzie spotkac mozna glownie miejscowych, cos jakby gielda staroci, lumpeks, klunkry. Kupujemy metalowy, podwojny kij do szaszlykow. Taki sam jak mial Aszot na Armaghanie, gdy pieklismy miecho i wszelkie warzywa. Chce go podarowac rodzicom, zeby byl na stanie w domku w Kotach i mam juz wizje jak wprowadzamy na polska ziemie tradycje pieczenia w ognisku pomidorow i baklazanow! Toperz podchodzi do zakupu nieco sceptycznie. Mowi zebym sie zbytnio nie przywiazywala do kija bo w samolocie mi go napewno odbiora. Kij chyba jednak robi wrazenie i budzi szacunek. Jak go niose przez miasto (mimo ze go trzymam za ostrze) ludzie jakos dziwnie schodza mi z drogi.. Na bazarze trafiamy tez na kilka stoisk z radzieckimi odznakami. Kilka fajnych udaje sie nabyc, zatem kolekcja sie rozrasta.




Kilka innych bardzo mi sie podoba ale ceny zaczynaja siegac set i tysiecy zlotych. Tyle kasy za kawalek blaszki?? :shock: W ich wartosci moglby sie juz rozeznac jedynie prawdziwy kolekcjoner. Ponoc sa bardzo rzadkie, a ich autentycznosc potwierdzaja ksiazeczki z pieczatkami pochodzace z czasow ich nadawania konkretnym ludziom. Sprzedawca o kazdej odznace potrafi opowiadac przynajmniej pol godziny. Nadchodzi wieczor, cykady znow graja.. A my musimy stad wyjezdzac.. A dopiero co przyjechalismy.. A tam w Polsce ponoc juz zimno, nie ma lawasza i plowych pustych gor.. Na lotnisku wkraczamy w nieprzyjazny sztuczny swiat plastiku cuchnacy detergentem i klima. Jak latwo od tego syfu odwyknac.. Dzis jest tu chyba jakis “miedzynarodowy dzien czystosci” bo cale zastepy sprzataczek zachowuja sie jak mrowki w mrowisku w ktore ktos wsadzil kija. Biegaja w kolko i wszystko poleruja. Ciagle przeganiaja nas z miejsca na miejsce bo akurat tam gdzie siedlismy musi przejechac myjacy wozek sikajacy piana na wszystkie strony. Pasazerowie raz po raz sa przepedzani z lawek, lawki sa odwracane do gory nogami a stado pan rzuca sie na nie z nozykami, gabkami i szmatkami. Najpierw je skrobia, potem myja a na koniec poleruja.

Na odprawie bagazowej nie jest lepiej. Trafiamy na jakas wredna sluzbistke ktora odrzuca nasze plecaki. Po pierwsze wyciaga nam wino i mowi ze ono dalej nie poleci, bo alkoholu nie wolno przewozic w plastikowych butelkach. Chodzi oczywiscie o bagaz glowny, a nie podreczny. Mozna przewozic alkohol w butelkach szklanych. Wolno przewozic rowniez w plastiku wode, soki, kompoty. Rok temu przewiezlismy wino bez problemu wiec teraz jak durnie powiedzielismy prawde co jest w butelkach. Babsko czepia sie tez Marusi, otwiera ją, obwąchuje, pyta co to jest i twierdzi ze tego wozic nie wolno. Ostatecznie przychodzi jakis jej przelozony aby jej laskawie wytlumaczyc jak wyglada kuchenka benzynowa, do czego sluzy i ze jak jest pusta to nie ma przeciwskazan zeby latala w samolocie. O dziwo kij do szaszlyka nie wzbudza niczyich podejrzen Teraz pozostaje problem co zrobic z winem. Mamy go trzy litry i jako ze pare godzin temu wypilismy w “Kaukazie” dwa dzbany to nie mamy ochoty wlewac w siebie kolejnego. Napewno tym jędzom go nie zostawimy. Obojetnie czy by mialy go wypic czy wylac to szkoda dobrego trunku.. Biore wiec butelki pod pache i ide szukac jakiejs sympatycznej gęby. Trafiam na dziadka- taksowkarza. Usmiecham sie do niego a on podchodzi i pyta gdzie mnie zawiesc. Mowiemu ze nie zamierzam nigdzie z nim jechac ale chce mu dac wino. Mina bezcenna :) Opowiadam mu nasza smutna historie. Dziadek oczywiscie sie bardzo ucieszyl z podarku. Drugi raz sie cieszy gdy dowiaduje sie ze jestesmy z Polski. Twierdzi ze bardzo lubi Polakow bo to kraj o wspanialej i bohaterskiej przeszlosci. Facet okazuje sie byc emerytowanym nauczycielem historii. Mowi ze bardzo podoba mu sie polska literatura a juz calkiem ulubiona ksiazka jest “Pan Wołodyjowski”, ktorego glowna postac jest bohaterem narodowym Armenii! Na tym etapie to ja wybaluszam na niego oczy. Czemu Polacy z Wolodyjowskim na czele sa otoczeni przez Ormian taka sympatia??? To bardzo proste! Bo walczyli z Turkami! Przedmurze chrzescijanstwa, Chocim, Wieden, te sprawy :) Jako ze cala Trylogia rowniez nalezala do moich ulubionych ksiazek, ktore przeczytalam kilkanascie razy to sobie gawedzmy o roznych szczegolach. Niesamowite jest ze gosc tez wzial do rąk wspolczesne mapy i probowal poszukiwac wspominanych w ksiazce miejsc. Dokladnie wie ze w Jampolu jest teraz ukrainsko - moldawska granica, a Raszkow lezy w Naddniestrzu. Cieszy sie bardzo gdy mu opowiadam jak zwiedzalismy zamek w Kamiencu Podolskim i ze wisi tam specjalna tablica poswiecona Wołodyjowskiemu. Ale nie moge dlugo gadac.. Musze wracac. Toperz pewnie i tak sie niepokoi gdzie polazlam.. i zaraz zamkna bramki.. I znow trzeba czekac caly rok na cykady... KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz