Pełzniemy sobie drogą w kierunku Ahalkalaki. Na obrzeżach Bakuriani siadamy przy drodze i postanawiamy złapac stopa. Grunt, zeby nas cos podwiozło na przełecz, w dól to juz mozemy sobie potuptac pieszo. Mało aut jezdzi ta droga, ale i tak szybko pokrywamy sie warstwa unoszącego sie pyłu. Mija nas kilka gruzawików. Wszystkie chetnie sie zatrzymują, zagadują, ale niestety nie moga nas zabrac bo jada tylko do lasu po drzewo. W końcu zatrzymuje sie busik a w nim dwa roześmiane pyski. W czasie jazdy opowiadaja nam, ze jadą dalej za przełecz, do Tabaskuri. Ponoc tam jest jezioro, piekne widoki, zrobimy impreze, nałowimy ryb, bedziemy sie kąpac i pływac łódka. No to nas namówili!!!! Przełecz nie ucieknie a praktycznie to przeciez nigdzie nam sie nie spieszy i własnie po to tu przyjechalismy aby plan wyjazdu sie sam układał. Nasi wspóltowarzysze to Boria i Sanat. Sa Ormianami i mieszkaja w Bakuriani. Boria ma dzis urodziny- konczy 41 lat. Impreze rozpoczeli juz chwile temu. Poszli z flaszka na grób matki Borii, gdzie przy stoliku powspominali kobiecinke i "pokrzepili sie nieco". Boria tłumaczy, ze wspolne spozywanie posiłkow z rodzina i przyjaciolmi przy grobie bliskiej osoby, daje poczucie, ze ta osoba wciaz jest wsrod nich, ze uczestniczy w zyciu, w biesiadach, ze mozna sie jej wyżalic, zwierzyć, spojrzec w oczy, choc tylko te wygrawerowane na pomniku. Moze to wszystko złudzenie, ale warte zachodu. Boria zarzeka sie, ze matka zza grobu kilka razy pomogla mu w rozwiazaniu trudnych problemow zyciowych.. Wspolne jedzenie i alkohol pomagaja w nawiazywaniu konktaktu z zaswiatami i "uspakajaja dusze".
A wiec Boria, i takze Sanat ,ktory jest kierowca, maja juz dosyc rumiane twarze. Szybko w czasie jazdy puszczaja w krąg kieliszek abysmy i my nadrobili spoznienie.
Droga pnie sie zakretami pod góre, widoki coraz ładniejsze.
Opowiadaja nam o swoich rodzinach. Boria ma trzy córki, dwie nastoletnie i jedna trzymiesieczna. Co ciekawe- jego zona jest młodsza ode mnie!! Ożenil sie z nią kiedy miała 14 lat i niedlugo pozniej sprawili sobie potomka. Boria na swoja zone mowi Kobra. Chwali sie tez, ze ma kochanke z Kazachstanu. Poznali sie w internecie i poki co nie wiem czy ich znajomosc ma charakter wyłącznie wirtualny czy juz kiedys sie widzieli. Wiem jedynie, ze Boria wzdycha ze chcialby miec kazachska wize i zobaczyc ten niesamowity kraj- step, ktory jest płaski i nie ma zadnych gór!! (bo przeciez nawet gruzinskie dziecko wie , ze gory sa wszedzie ;) )
Sanat natomiast cieszy sie, ze toperz "tez jest troche Ormianinem". Toperz przedstawia sie jako "Jan" a ponoc wiekszosc ormianskich nazwisk wlasnie na fraze "-jan" sie konczy np. "Adżirian". Tak nazywa sie jakis znajomy albo kuzyn, ktory dołącza do naszej imprezy przy źródełku. No wlasnie- źródełka! Wystepują przy naszej drodze i przy kazdym z nich jest obowiązkowy postój, ktorych celem bynajmniej nie jest picie wody. Tzn wode tez pijemy, jest bardzo zimna i ma mineralny posmak!
Chlopaki robia stół z reklamowki, wykladajac na nia chleb, pomidora, ogorki. No i przystepują do toastow- rzeczy chyba w Gruzji najwazniejszej. Niektore z nich trwaja po kilka minut i sa wręcz opowiesciami, z ktorych mozna sie duzo dowiedziec o naszych nowych znajomych, ich rodzinie, podejsciu do zycia, marzeniach i planach na przyszlosc. A ja mam okazje sie popisac jednym z trzech gruzinskich słow jakich sie nauczylam- "Gaumardzios" czyli "na zdrowie" albo raczej dokladniej "na zwyciestwo" bo wlasnie owego "zwyciestwa" zyczą sobie tutaj zawsze przy szklanicy napoju. Nie pozwalaja jednak abym tym jednym slowem wykrecila sie z toastu wiec tez musze pare razy jakas dłuzsza mowe zapodac.
Chlopaki probuja nas wciagnac w rozstrzyganie sporu, ktore źrodelko jest lepsze- czy to na stoku czy blizej przełeczy. Jak dla mnie oba zrodelka sa wspaniale, zawsze z takowych bym chciala pic wode w gorach. Po prostu niebo w gębie w porownaniu z tymi błotnistymi kałuzami, z ktorych nieraz bylismy zmuszeni korzystac na karpackich poloninach!
Po drodze mijamy kilka aut. To niesamowite ze wszyscy sie tu znaja! W kazdym aucie jak nie siedzi przyjaciel Borii, to siedzi przyjaciel Sanata! a jak nie przyjaciel to kuzyn. Albo w ostatecznosci przyjaciel kuzyna! Z kazdym z nich trzeba sie pozdrowic kilkakrotnym nacisnieciem klaksonu, a nastepnie uscisnąc łapke, paść w objecia "na niedzwiedzia" albo wycalowac po policzkach, co jest w calej Gruzji bardzo praktykowanym zwyczajem. To normalne, ze tak witaja sie lub zegnaja przyjaciele na ulicy, w autobusie i nikt bynajmniej nie widzi w tym niewlasciwych podtekstow.
Kawałek dalej korek i przymusowy postój na widokowej serpentynie na srodku drogi. Zepsula sie niwa, cos sie stało z kołem a raczej z osią i mocowaniem koła. Wszyscy sie oczywiscie schodzą kolo auta , pytaja czy nie trzeba pomóc. Naprawa juz w toku wiec pozostaje tylko czekac na jej rezultat.
U nas zapewne zaraz by sie zaczeli wszyscy denerwowac, spieszyc i probowac omijac popsute auto gdzies bokiem, rowem i poboczem aby moc dalej gnac na oślep ku swemu przeznaczeniu. Tu nikt tego nie robi. Ponoc w bardzo zlym tonie jest omijac na bocznej drodze niesprawny samochod i zostawiac jego pasazerow samych w gorach. A moze za chwile akurat twoja pomoc bedzie im potrzebna? Ostatecznie gdy naprawde musisz przejechac (bo np. wieziesz rodząca żone do szpitala) wskazane jest zatrzymac auto, wyjsc, przywitac sie i usprawiedliwic, dlaczego musisz omijac stojacych. Miejscowi zapewniaja, ze łamanie takich zasad jest potepiane zarówno przez ludzi jak i przez "moce nadprzyrodzone" czyli Boga, duchy przodkow czy kto tam jeszcze inny obserwuje Kaukaz z zaświatów. Ponoć przepascie sa pełne takich, ktorym sie spieszylo.. Fakt napewno jest taki, ze drogi są wąskie, a przepascie głębokie i ominiecie zatoru wcale nie jest proste i bezpieczne nawet pod wzgledem czysto technicznym..
Sytuacja wiec sprzyja kolejnym toastom, a spora czesc z nich przypomina mi dokladnie refren pewnej piosenki, ktora w orginale bynajmniej nie traktuje o polsko -gruzinskiej przyjazni ;) "Dawaj za was, dawaj za nas, i za druziej i za Kavkaz!"
Dobrze, ze los zgotowal nam postoj w tym miejscu, wsrod widokow, gdzie mozna złapac do kieliszka promienie słonca..
a okoliczne góry oplatają jak sznurami korali stada owiec
Na samej przełeczy o nazwie, ktorej nigdy nie zapamietam i nie naucze sie jej wypowiadac (nazywa sie Zkhratskaro albo cos kolo tego ;) ) znajduje sie policyjny posterunek. Sprawdzaja paszporty i wypytuja o cel podrozy, choc do jakiejkolwiek granicy jest stad daleko... Chyba.. No bo troche zgłupialam, ze wszystkich kontroluja w srodku kraju? (potem sie dowiaduje wielokrotnie, ze Dżawachetia podobnie jak Abchazja, Osetia czy Adzaria chciała miec autonomie, ale nigdy jej nie dostała... I Dżawachetia to taka nie do konca Gruzja....)
Zjezdzamy do Tabaskuri mijajac kolejne bacowki, gdzie oprocz zwierzyny wystepuja w duzych ilosciach dzieci radosnie bawiace sie piłeczka.
Mijamy ogromne stada owiec i innego bydełka wszelakiego. To one tu mają pierwszenstwo i króluja na wszystkich drogach.
Sanat bierze zakręty iscie po kozacku, gdy sie do nich zbliza to z niewiadomych przyczyn przyspiesza, jedzie srodkiem i glosno trąbi. Przypuszczalnie w ten sposob ostrzega auta jadace z przeciwka. Acz co jesli z przeciwka jedzie taki sam radosny Ormianin i zamiast nasluchiwac skupia sie na wciskaniu klaksonu? No ale powiedzmy ze metoda ostrzegania dziala na kierowcow innych aut. Ale co jesli za zakretem znajduje sie stado pięciuset owiec? Zapewne na dzwiek trabienia nie skoczą na komende w przepasc, a znając je to nie zrobia nic, tylko bedą stały gdzie stoją i gapiły sie swoim baranim rozbrajajacym wzrokiem, kolektywnym pobekiwaniem dodajac sobie animuszu...
A droga wije sie malowniczo wsrod gor..
Boria opowiada nam o krótkim lecie w Bakuriani. I dlatego prawie wszyscy faceci z tej miejscowosci to sportowcy, specjalizujacy sie w konkurencjach zimowych. On np. uprawia narciarstwo biegowe. Kiedys nawet wygrywal jakies medale.
Rozmawiamy tez o myslistwie. Chlopaki proponuja nam wspolne łowy na zajace lub kaczki. Smieje sie, ze niedzwiedz pewnie tez bedzie. Boria tłumaczy, ze z niedzwiedziem to trudna sprawa w Gruzji, bo kara za ustrzelenie takowego liczy sie w tysiacach dolarow. Wiec jakis z tego wniosek? "Niedzwiedzia trzeba ubić po cichu!" - wyglasza Boria z powazna mina.
I wreszcie widok na jezioro! Rzeczywiscie jest niesamowite! Wioska rozlozyla sie nad jego brzegami a dokladnie to głownie na pólwyspie. Tabaskuri to jedyna wieksza osada nad jeziorem. Pozostale brzegi, nie wiedziec czemu, sa zupelnie puste.. W szeroko rozlanych wodach przegladaja sie szczyty Gor Samsarskich, spowite wieczorna mgła. Niektore z nich zadziwiaja regularnoscia w budowie scietych stozków, wygladajac na jakies nie do konca wygasłe wulkany.
Przed sklepem postoj planowany (trzeba dokupic wodki) i wymuszony (zabraklo benzyny). Na dodatek zaczyna lać i zrywa sie straszny wiatr. Do ekipy dołacza jeszcze jeden gosc, ktorego imienia zapomnialam ale przypuszczam, ze przy kolejnym spotkaniu nie mialabym problemow aby go rozpoznac w tłumie.
Co chwile zaglądaja tez na chwile (tzn na przynajmniej trzy stakanczyki) inni miejscowi, przywitac sie z przyjaciólmi czy zaspokoic ciekawosc co to za dziwni nieznajomi przyjechali do ich wioski. Pożeramy spore ilosci pysznych solonych rybek!
Odwiedzamy tez miejsce zwane tu "rybnym sowchozem". W srodku pólmrok, jakies biurko a na nim pełno papierow, wielkie skrzynie oraz kłebowisko kabli i ociekajacych sieci. W powietrzu unosi sie zapach tytoniowego dymu i swiezej ryby oplecionej wodorostem. Niektore ryby sa tak swieze, ze jeszcze machaja ogonkami!
Chłopaki kupuja cale naręcze małych rybek, ktore jakos tak wychodzi, ze pozniej lądują w mojej czapce z braku innego naczynia ;)
Pogoda jakos nie sprzyja biwakowi, ktory planowalismy zrobic nad jeziorem a siedzenia w aucie chyba wszyscy maja juz dosc. Sanat zabiera nas wiec do domu swojego brata. Tak sie sklada , ze brata akurat nie ma, a jego żona i dzieci robią wrazenie nieco zdziwionych i skrępowanych nagłym najsciem krewnych, w dodatku troche juz podpitych i co gorsza w towarzystwie jakis nieznajomych i to jeszcze obcokrajowcow! Z domownikami mozna sie porozumiec wyłacznie po gruzinsku (albo ormiansku?) wiec tym samym jestesmy z toperzem troche wyłaczeni ze wspolnej rozmowy, chyba ze Sanat lub Boria nam jej kawalek przetłumacza. Czasem jednak mam odczucie, ze tłumaczenie jest mocno naciągane i selektywne typu: "Sprawilismy rodzinie wielka radosc,ze ich odwiedzilismy. U nas w Gruzji tak jest, ze wszyscy uwielbiaja przyjmowac gosci".. No a my w oczach gospodyni widzimy troche co innego...
Corka gospodarzy staje na wysokosci zadania, przerywa ogladanie telenoweli i nakrywa stól. Zaczyna tez myć i patroszyc rybki. Ja tez jej troche w tym pomagam, ale idzie mi to znacznie gorzej, tzn. ze trzy razy wolniej. No ale ja sie nie wychowalam nad jeziorem!! :-P
Rybki zostają poddane obróbce cieplnej majacej cos wspolnego z gotowaniem, prażeniem i duszeniem. Dawno nie jadlam takich pysznych ryb, choc trzeba przyznac , ze sa paskudnie osciste!!
Ciekawa niezwykle rzecza jest tez "herbata po tabaskursku". Dostajemy od gospodyni do szklanek wrząca wode. Czekamy na jakis ciag dalszy ale nie nastepuje. Wrzatek stygnie a my nie wiemy czy wypada nam wyjac wlasne torebki i wrzucic, czy mamy chłeptac ta sama wode- czy tym samym wyjdziemy na debili. Sytuacje ratuje Sanat, ktory sugeruje, zebysmy sobie nalozyli do szklanki ktore konfitury. Czynimy to wiec, wychodzi jakas dziwna breja o straszliwie slodkim smaku, ale jest to jedyna rzecz do picia w tej chwili (no oprocz wodki oczywiscie...). A po slonych rybach chce sie bardzo pic!
Spiewamy Borii "Sto lat". Mamy wrazenie, ze strasznie sie tym ucieszyl. Sanat probuje zapamietac slowa, prosi kilkakrotnie aby mu przypomniec i calkiem niezle mu to idzie. Akurat tak sie ulozyly slowa, ze wszyscy je rozumieja, nawet nic nie trzeba tlumaczyc! Acz tylko glowna zwrotka bo o "gwiazdce pomyslnosci" juz nie są w stanie nawet powtorzyc ;)
Impreza trwa w najlepsze, na stól wjezdzaja kolejne flaszki. Na pewnym etapie ja i toperz rezygnujemy z dalszego picia chcac jutro byc w miare zywymi ,kontynuowac wycieczke i nie powtorzyc schematu znad karpackiego jeziorka nad Białym Czeremoszem. Odmowa wymaga od nas sporej asertywnosci i hartu ducha. Niełatwo odpierac rozne namowy i zachęty, od "ale ja was tak kocham" do "ja was zastrzele" ;) Ostatecznie wypracowujemy kompromis. My nie pijemy, ale wstajemy przy kazdym kolejnym toascie, bierzemy pelna szklaneczke w dłon, stukamy sie nia ze wszystkimi , po czym odkladamy na stół.
Bo toast jest najwazniejszy.
Na dworze juz dawno zrobilo sie ciemno, a teraz dodatkowo zerwal sie huraganowy wiatr, a my wciaz mamy wątpliwosci co zostalo postanowione w sprawie naszego noclegu. Sanat uswiadamia nas, ze spimy dzis w tym oto domu gdzie sie znajdujemy. To "letni domek" jego brata i to nie bedzie dla nikogo problem, mamy sie czuc jak u siebie w domu, jako goscie i przyjaciele rodziny. Nie jestesmy pewni czy gospodarze tez o tym juz wiedza.. (gdy Sanat nam przedstawia wizje spedzenia nocy to gospodyni patrzy na nas okrąglymi oczami nie rozumiejac ani slowa..) Mamy spore podejrzenia, ze domownicy pałaja znacznie mniejszym entuzjazmem do tego, jakze wspanialego, pomyslu.. Nie wiemy tez czy to napewno "letni domek"- wszedzie sa porozkladane jakies ubrania, garnki i inne sprzety codzienniego uzytku swiadczace ze domek jest zamieszkany i na bieżąco uzywany! Ale Sanat postanowil: Tu spimy i koniec. Jestesmy jego goscmi, on nie pozwoli abysmy sie włoczyli gdzies po nocy. Tu jest cieplo, sucho, bezpiecznie. Tu zostajemy. Koniec. Kropka.
Probujemy oponowac, ze my mamy namiot, moze postawimy go w ogrodku? Ale w ogrodku ponoc albo grządka albo gnojówka i sie nie nadaje do biwakowania. A sami raczej nic nie znajdziemy w totalnych ciemnosciach w srodku wsi.. Boria i Sanat wprawdzie proponują jako alternatywe, ze zawiozą nas autem do Bakuriani, do siebie do domu, albo gdzies "na prirodu", w jakies najpiekniejsze miejsce w calych gruzinskich gorach. Obaj niestety sa juz tak zaprawieni, ze potykaja sie o wlasne nogi wiec wsiadanie z nimi do samochodu jest ostatnia rzecza jaka sklonni jestesmy zrobic. Z dwojga złego lepiej byc nieproszonym gosciem niz przechodzic przyspieszony kurs latania na kaukaskich przełęczach!
Okolo 22 wkraczamy w pętle czasoprzestrzeni. Gospodyni idzie spac. Jej syn siedzi z nami z kwasna mina poziewując. Boria wstaje, wyglasza dlugi toast za Gruzje, za Polske, za nas wszystkich albo kogos pojedynczo. Sanat usciskuje mlodego, mowiac, ze jest mu jak syn. Wstaje z kanapy, podchodzi do drzwi, juz trzyma klamke jedna reką... Druga reke podnosi do góry i wyglasza mowe ze czas sie zbierac do domu,bo goscie z Polski sa zmeczeni a i gospodarze musza sie wyspac. Boria wypija toast, podchodzi do stołu, bierze rybe i idzie z nia w ręku w strone drzwi. Zatrzymuje sie na srodku izby i... wszystko powtarza sie od poczatku!. Sanat znow jest na kanapie a Boria przy stole z kieliszkiem w reku. I nastepny raz. I kolejny. I znów tak samo! Z ta sama melodia toastow, szurnięc nogami, iloscia krokow. Jak w "Dniu Świstaka" ;) Tylko mijajace kolejne godziny, odmierzane przez tykający scienny zegar, sugerują, ze czas jednak plynie, przynajmniej gdzies daleko, gdzie wyprodukowano ten zegar... Bo tu nie plynie napewno.. No chyba ze plynie po jakiejs dziwnej spirali- dookola izby ;)
Tylko mlody ziewa coraz szerzej a po godzinie ja z toperzem tez mu wtórujemy ochoczo, marzac o kawalku poduszki.
Jakos kolo 1 zdaje sie cos drgnac. Boria z Sanatem sie o cos posprzeczali. Sanat podkresla raz jeszcze , ze dzis ten dom jest naszym domem. (Chwala mu za goscinnosc, ale szkoda tylko ze tak ochoczo dysponuje nie swoim domem...) Probuje nam jeszcze skombinowac posciel i poduszki ale na szczescie udaje sie jakos wykrecic..
Razem z Boria wychodza na dwor. Udaje im sie odnalezc drzwi do auta. Ruszaja, raz do przodu, raz do tyłu. Silnik bardzo wyje albo gasnie. Ciekawe czy maja dosc benzyny czy wszystko wychlapali przez zgubiony korek.. Wiem, ze oni sa miejscowi, wiem, ze maja wprawe.. Ale jak oni beda w tym stanie wracac do Bakuriani nad przepasciami, droga stu zakretow? Jakis czas slychac ze jezdza w kółko po wsi. Nie wiem czy szukaja drogi na przelecz, benzyny czy wiecej wodki? Syn gospodarzy znika natychmiast w ciemnej bramie domu obok..
Zostajemy sami.. W jakiejs ciemnej gruzinskiej wsi, w domku nieznanych ludzi z ktorymi nawet nie potrafimy sie porozumiec... Noz coz.. Chcialam przygod i gruzinskiej goscinnosci - to je mam ;)
Wychodze do kibelka. Noc jest pogodna ale nie ma ksiezyca. Wokol totalnie namacalna ciemnosc. Tylko w swietle latarki ucieka mi spod nóg z dziwnym kwikiem jakies kotopodobne jasne futerko. Przelatuje nad domem ogromny ptak, łopocąc skrzydłami. Łopocą tez na wietrze drzwi do kibelka i stodoły. Świszcza cienkim glosem pordzewiale drzwi od komorki. W srodku cos sie rusza, chrząka.. Moze to koza? Moze to wiatr? Moze mi sie zdawalo? Szybko czmycham do domu. Wiatr duje na zewnatrz jakby chcial drzwi i okna wepchnac do srodka.. Jest godzina druga...
Jakos nie moge spac. Co chwile sie budze. Męcza mnie jakies dziwne sny. Ani złe ani dobre. Jakies takie pogmatwane i irracjonalne- jak sytuacja w ktorej sie znalezlismy..
O 5 rano budzi nas swiatlo i szeleszczenie w izbie. To synowie gospodarza wyciagaja z roznych kątow, a takze spod naszych plecakow rozne fragmenty swojej garderoby.. Co robic? Udawac, ze spimy? Podniesc glowe ze spiwora, usmiechnac sie i powiedziec "dzien dobry"? Rowniez wstac, ubrac sie i wyjsc? Tylko gdzie? Za oknem czarna noc.. Wybieramy wersje nr 1- udajemy ze spimy. Chlopaki sprawnie sie ubieraja i wyruszaja w strone swoich obowiazkow. Spimy dalej. Przed 7 zaczyna zagladac gospodyni i pochrzakiwac. Potem po cichu wybiera popiol z pieca. Widac chce zaczac cos gotowac bo przyniosla wielki garnek. A tu plecak toperza oparty o piec.. Trzeba stad spadac... Ale jedno jest pewne! Nasza nieco dziwna impreza miala zbawienny wplyw na moje zdrowie. Budze sie i czuje jak mlody Bóg! Przeszedł katar, kaszel, ból glowy i drapanie w gardle! Jestem makabrycznie niewyspana ale zupelnie zdrowa!
Gdy wychodzimy z domku do srodka izby wslizguja sie dwie kury! Toperz probuje je przepedzic. Jedna sie udalo wyprowadzic spowrotem na podworko. Druga, mam nadzieje, ze wyszla sama. Bo toperz jej w pokoju nie znalazl.
Czerwone promienie slonca podnosza sie zza gor i oswietlaja jezioro. Rzadko mam okazje ogladac wschod slonca i to jeszcze w takich pieknych okolicznosciach przyrody. Choc oczy sie kleją a gęba sie drze z niewyspania to zachwyt nad ta wsia nie ma granic! Chałupki, stodółki, stogi, spichlerzyki, wszystko stłoczone na cyplu wychodzacym w jezioro, ktorego rowna tafla odbija promienie budzacego sie dnia.
Horyzont zamykaja wielkie czarne szczyty gór, przez ktore przelewaja sie mgly.
Po drogach spowitych cieplym slonecznym blaskiem kazdy gospodarz wyprowadza swoj inwentarz na pastwisko. Koń tarza sie na grzbiecie fikajac kopytami. Z podstrychowych komórek wypędzane sa owce, ktore dzielnie pokonują wąskie i chybotliwe kładki. Spod krowich kopyt zmykaja przestraszone kury. Stadko jagniąt przyspiesza pobekując, na widok niecodziennych uzytkownikow przydomowego traktu. Ludziska z usmiechem na twarzach i zdziwieniem w oczach odpowiadaja na pozdrowienia.
Wszystko jest tu jakies mnogie i stadne- jak owiec to po horyzont drogi, jak kury to cale ich podworko. Tylko jakas samotna "panienka z okienka" wyglada przez suszaca sie na strychu sieć. I tylko dwa plecakowe wielbłady podążaja droga ku przełęczy.
Za wsia robimy sobie sniadanko. Herbatka, skumbria i duzo czosnku.
Przy drodze ucinamy sobie pogawedke z milymi pasterzami na koniach. Oni tez podkreslaja, ze sa Ormianami. Sa ubrani w czerwone identyczne kombinezony. Nie wiem jaki jest tego powod- zeby ich bylo widac z daleka?
Na przełecz podjezdzamy gruzawikiem. Jedziemy na pace razem z workiem ziemniakow. Kierowca przed odjazdem wychyla sie z szoferki i prosi nas o niesiadanie na ziemniakach. Gruzawik pokonuje wysokosc rzężąc i dławiąc się na niskich biegach oraz sprawnie sie przedziera przez potoki owiec.
Na przeleczy znow nam sprawdzaja paszporty a ja bawie sie z dwoma młodymi pieskami, ktore probuja mi zjesc aparat.
Dalej na wzgorzu czają sie betonowe, poradzieckie ruiny. Ponoc byla tu jakas baza wojskowa i budowali stacyjke kolejki wagonikowej. Dzis tylko wiatr wyje w pokruszonych scianach a wiszace żelbetowe kawałki bujaja sie w jego podmuchach..
Kawałek dalej spotykamy dwoch bardzo milych pasterzy. Opowiadaja, ze sa z Kachetii i przyjechali tu ze swoimi owcami na cale lato. Niedlugo beda spędzac owce w doliny. Tysiace sztuk kudłatych, białych i łaciatych , beczących biegajacych kulek bedzie podążac zwarta kolumna ku cieplejszym terenom, gdzie latwiej wyskubywac trawe, nawet spod sporadycznie zalegajacego sniegu.
Pytaja czy w Polsce tez mamy wypasy w gorach i ile u nas kosztuje baran. Bardzo sie wstydzimy, ale nie znamy nawet przyblizonej ceny. Oni swoje barany sprzedaja glownie Turkom na kebaby. Pytaja czy lubimy baranie mięso i czy w naszym kraju sie je czesto jada. Bardzo je reklamuja, ze jest smaczniejsze od swinskiego, od wołowiny i drobiu. Proponuja abysmy z nimi zostali i wspolnie spedzili wieczor. A my popełniamy najpaskudniejszy i najbardziej karygodny błąd na calej trasie wycieczki.. Odmawiamy! Mowimy, ze jest jeszcze wczesnie (chyba kolo 9-10) i musimy isc dalej, tłumaczac sie zaplanowana trasa. . Nie mozemy sobie tego wybaczyc do konca wyjazdu. Ba! Nawet teraz jak o tym mysle to pluje sobie w brode i mnie po prostu skręca ze zlosci! Ale jestesmy tak niewyspani i zmeczeni, ze marzymy tylko o namiociku postawionym gdzies w zacisznym miejscu i zeby nam wszyscy dali swiety spokoj! Dlaczego imprezy z miejscowymi tez musza chodzic stadami? Jak te owce na halach? Albo nic, totalna posucha, nikt nie chce sie z nami bratać, integrowac, zapraszac i kazdy miejscowy zapycha przed siebie z oczami wbitymi w niebo.. A potem wystepuje takie zagęszczenie imprez , ze nie sposob stawic im czoła! Dlaczego wlasnie dzis, dlaczego nie jutro albo przedwczoraj? Juz widze oczyma wyobazni jak idziemy do goscia do bacowki. On zażyna barana (byla cos mowa o degustacji mięsa), piecze szaszlyki, wyciąga dymion czaczy wlasnej roboty, cieszy sie na przyjazn miedzy narodami, a my z toperzem zjadamy po kawalku, wypijamy po kieliszku i idziemy spac o 20 jak niemowleta.. Nieee, to juz chyba lepiej odejsc z honorem.. Dlaczego nie spotkalismy ich dzien pozniej??? Dlaczego??
Idziemy sobie wiec droga wsrod połoninnych gór, ziewając donosnie. Mijamy kolejne stada a chmurki na niebie ukladaja sie w tak piekne kompozycje jakby jutro mialo nam solidnie dolać.
Wiekszosc spotykanych po drodze pojazdow to sama radosc! Machaja nam, trabia radosnie, albo wrecz zatrzymuja sie, pytaja czy nie pomoc, nie podwiesc czy mamy wode i jedzenie. Albo po prostu przystaja z ciekawosci na krotsza lub dluzsza pogawedke.
Stawiamy namiot w widokowym miejscu i chyba jeszcze przed zapadnieciem zmroku kładziemy sie spac.
Ciekawa rzecza jest w tych gorach, acz wogole chyba w calej Gruzji jest tak- ze jest albo za goraco albo za zimno. Jak wyjdzie slonce to piecze jak w tropikach, jak sie schowa to nagle znikad pojawia sie lodowaty wiatr przewiewajacy do kosci. Amplitudy temperatur wynosza chyba po kilkadziesiat stopni! Zdarza sie , ze czlowiek siedzi w podkoszulce i łapczywie pije wode z upału a 15 minut pozniej szczęka zębami w trzech polarach!
Jednym z powazniejszych problemow na tych poloninach jest wyprawa do kibelka. Do tego, ze nie ma sie za co schowac i teoretycznie widza nas wszyscy pasterze w zasiegu 20 km, mozna jakos przywyknac. Gorsza rzecza jest występowanie groźnych latajacych węży, formujacych z uzytej srajtasmy. Podstawowym wiec wyposazeniem polowego kibelka wietrznej poloniny jest duzy kamien, ktorym zawczasu przyciskamy owego "węża" do ziemi.
Wita nas sloneczny dzien.
Wygrzewamy sie przed namiotem obserwujac gory zamykajace horyzont i wirujace po łakach stada owiec. Patrzac z daleka takie stado przypomina jeden wielki organizm. Cos jakby wielka biala ameba, wyciagajaca to kurcząca na wszyskie strony nibynóżki. Najciekawiej wyglada gdy "ameba" przelewa sie przez wzgorze. Wtedy przypomina wode albo lawine.
Wleczemy sie pylista droga i udaje nam sie złapac kolejnego stopa. Busikiem jedzie dwoch kolesi z Bakuriani. Jeden prowadzi tam hotel. Daje nam jego wizytowke i zaprasza na zime, na narty. Gosc bardzo zachwyca sie Polską, twierdzi, ze musi to byc bardzo bogaty kraj- tak sądząc po wygladzie i zachowaniu polskich turystow , ktorych spotyka w Gruzji. (my mu chyba ten obraz lekko zaburzamy ;) ) Bardzo sie dziwi, ze nie mamy ze soba laptopa. Chyba wogole w jego wyobrazeniu (albo w doswiadczeniu ;) ) polski turysta chodzi opleciony w zwoje kabli, a z kazdej strony dynda mu inna elektronika za grube dolary..
Na pace auta jada materace, opony i owieczka. Mamy spore podejrzenia, ze godziny owieczki sa policzone. Zapewne nie wiozą jej do weterynarza ani na wystawe.. Dzis jest piatek.. zapewne juz dzis skonczy na talerzu, suto zapita czaczą..
Milo, ze udalo sie przejechac troche kilometrow.. Ale złapalismy tego stopa w wyjatkowo zlym momencie.. Kawalek dalej mijamy baraczek Paszy. A tak chcielismy do niego zajrzec i pozdrowic go od rowerzystow, ktorzy goscili u niego w zeszlym roku!
W mijanej okolicy wystepuja jakies stare kopalnie odkrywkowe, kamieniolomy albo inne zapadliska.
Wioska, do ktorej docieramy to Gadolari.
Rozsiadamy sie z piwkiem pod barakosklepem, takim jakich bezskutecznie szukalismy nad Bialym Czeremoszem. Mily sprzedawca przynosi nam krzesła i buduje nam stoł z roznych paczek i kartonów, m.in. po ukrainskich czekoladkach.
Wreszcie udaje sie naładowac wszelakie bateryjki. (Od dwoch dni robie zdjecia na "auto" z wylaczonym wyswietlaczem, na ślepo celujac w obrany obiekt..) Probujemy tez nabyc litr benzyny. Sprzedawca probuje poczatkowo wyslac po benzyne chlopca grajacego nieopodal w piłke. Młody ma ogolnie w d.. pomoc komukolwiek, zaczyna cos strasznie pyskowac, rzuca butelke w kąt i odchodzi z obrazona mina. Ostatecznie sprzedawca wstaje, wzdycha, zamyka sklep i po chwili wraca z butelka żółtego plynu. Pachnie rzeczywiscie jak paliwo, acz nie mamy zludzen, zeby mialo powyzej 70 oktanow a nawet moze jest ropą spuszczona z traktora?
W calej wiosce suszy sie nawóz, najprawdopodobniej przeznaczony na opał. Najpierw suszy sie na gnojowce, potem formuja z niego kostki i lezy ułozony w rowne stosiki kostek przy drodze, na polach, przy domach i płotach.
Wszedzie na polach pracuja miejscowi, trwaja wykopki. Wiekszosc ludzi ma scisle pozawijane twarze roznymi szmatkami. Zwykle widac tylko oczy. Nie wiem czy od pylu czy od slonca? Pracują cale rodziny, ale glownie kobiety.
Faceci jezdza traktorami, ostro biora zakrety, hamuja wznosząc tumany pyłu. Co chwile zajezdzaja traktorami pod sklep po kolejne piwo. Wiekszosc z nich albo nas kojarzy albo o nas slyszala od znajomych- ze dwoje takich dziwnych idzie pieszo od Bakuriani..
Na nocleg zatrzymujemy sie za wsią, przy sosnowym lasku. Jest tam tez wielkie rumowisko kamieni, wygladajace jak jakis stary kurhan.
Wieczorem mijaja nas wracajace z pola traktory oraz stada krow. Z jednym stadkiem gospodarze maja spory problem, nie moga go zagnac do wsi. Krowy przechodzily akurat przez zdziczaly sad, caly wypelniony dywanem strasznie kwasnych jabłek. (Wiem, probowalam. Uwielbiam kwasne jabłka ale tych sie zjesc nie dalo..). Juz kiedys na wsi w Bieszczadach widzialam, ze takie dzikie, lekko nadgniłe jablka to dla krow najwiekszy przysmak. Bydlątka maja wiec ogolnie gdzies popedzanie ich bacikami i glosne pohukiwanie opiekunów. Żarłocznie pochłaniają wiec jabłuszka, grzdykajac i ksztuszac sie z łapczywosci.
Jako ze mamy benzyne wreszcie mozemy sobie ugotowac duzo zarcia i do woli herbaty. Wczoraj mielismy strasznie dziwne doswiadczenia z gazowa butla. Wiem, ze bylo zimno, wiem ze byl wiatr! Ale przez ponad godzine nie moglismy zagotowac porzadnie wody, mimo zawiniecia w karimate.. Woda byla z dosc niepewnego zrodelka wiec chcielismy aby sie chwile pogotowala. A tu woda zaczynala lekko bulgotac, na sekunde, dwie i przestawala.. I znowu oczekiwanie 10 minut na pare bąbelkow i dalej nic.. Nigdy nam sie jeszcze takie cos nie zdarzylo.. W koncu po godzinie sie poddalismy, zalalismy makaron ciepla wodą i zjedlismy taki pol twardy bo oczywiscie nie zmiękł odpowiednio niezalany wrzatkiem..
Benzyna kopci niemilosiernie, zaraz cala maszynka i my jestesmy upaprani w sadzy. Ale herbatka i cieple zarcie jest w 5 minut. Kuchenka jest z nami na drugim wyjezdzie a juz zdążylismy sie bardzo do niej przywiązac i ogromnie ją polubic. Dziś nadalismy jej imie- bedzie sie nazywac "Marusia".
Dzis niestety zaden pasterz nas nie zaprasza na barana... :-(
Rano udaje sie złapac stopa do Ahalkalaki, jedziemy z bardzo malomownym kierowca.
W Achalkalaki jest fajna stara twierdza, niektorzy mowili, ze raczej warowny klasztor. Tak sobie mysle, ze jakby to bylo w Polsce to pewnie zaraz obok by byla budka z hot-dogami i napojami dla turystow. A okazuje sie, ze i tutaj jest podobnie! Niedaleko przy twierdzy stoi sobie baraczek a w srodku trzech facetow popija wodeczke.
Toperz zaglada do srodka i zaraz dostaje kielonka oraz bulke z parowka. Ja rowniez. Podzamkowy "hot-dog po ahalkalacku" jest wyjatkowo smakowity!
Probuje sie popisac znajomoscia paru gruzinskich slow. Okazuje sie jednak, ze nasi wspoltowarzysze sa Ormianami i wolą rozmawiac po rosyjsku, a na dzwiek gruzinksich slow krzywia sie z obrzydzeniem. Kurcze! nie wpadlam na to aby nauczyc sie choc jednego slowa po ormiansku! Ciezko sie polapac na tym Kaukazie w tych ich wzajemnych antypatiach! Gruzini lubia Azerów, a z Ormianami i Rosjanami sie nie lubią.. Ormianie nienawidzą Azerów ale za to lubia Rosjan. Czeczenów nikt nie lubi, no moze troche Azerowie. Wszyscy robią interesy z Turkami i sprzedaja im barany! Pasterz wczoraj nam jeszcze mowił ze Kachetyjczycy, Adżarowie i Swanowie nie do konca są Gruzinami i maja swoj język, kulture i z Gruzją niekoniecznie sie identyfikują.. Ale w tym to sie zaczne łapac pewnie dopiero jak bede tu dziesiaty raz ;-)
Kolesie z barakowozu nic nie sa nam w stanie pomoc w sprawie lokalizacji mostu z wagonu, ktory pamietam z jakiejs relacji i gdzies tu, w Achalkalaki powinien sie znajdowac.
Idziemy na twierdze, ktora malowniczo sobie stoi na gorce. Bardzo dogodne miejsce na biwak by tu bylo! Cudny kraj do wolnej włóczegi- wszedzie mozna biwakowac, na stopa chca zabierac..
Z twierdzy najbardziej nam sie podoba budynek z kopuła. Mozna wejsc do srodka. Po ilosci nawozu na ziemi widac , ze czesciej od turystow bytuje tu bydelko.
Toperz zostaje na twierdzy z plecakami a ja ide do pobliskiego kafe po piwo. Otwieram drzwi baru a tam schody prowadzace na gore. Na gorze dlugi korytarz, jedne drzwi otwarte. W srodku kanapa, stolik, szafka, telewizor. Widac jakis hotelik. Na scianie w korytarzu wisi kartka a na niej napis "kafe-bar" i strzalka. Ciągne wiec za klamke najblizszych drzwi... a tam... jakas parka sobie w najlepsze baraszkuje! Zupelnie nie przejmujac sie naglym najsciem i nieproszonym gosciem w drzwiach.. Eeeeeeee.. Tak jakos wyszlo, ze trafilam wlasnie przypadkiem na lokalny burdel! :-) Z konca korytarza przybiega jakas babka i wskazuje mi drzwi do wlasciwego baru. Zaczyna tez bardzo przepraszac za zaistniala sytuacje i lekkomyslna pracownice, ktora nie zamknela drzwi od pokoju. Babka tłumaczy mi tez, ze to budynek dla kierowcow, głownie tirowcow z Turcji. Maja tu co dusza zapragnie- full wypas! Jest wulkanizacja, czesci zapasowe do ciezarowek, mechanik, hotel, bar i oczywiscie panienki. "Tak, tak, Turcy uwielbiaja nasze piekne ormianskie dziewczyny! I nasze barany! Jedno i drugie wychowane tu, w naszych Gorach Samsarskich!". Przychodzi sie tez przywitac wlasciciel obiektu, bardzo dumny z szerokiego asortymentu proponowanych usług. Mowi, ze lubi Polaków i jesli jacys koledzy z mojej ekipy chcieli by skorzystac z usług- to 50% znizki!!! Pyta tez gdzie reszta ekipy. Mowie mu wiec , ze ekipa niewielka i tylko jest moj mąż, ktory czeka w twierdzy na piwo, ktore mam przyniesc z baru. Tu twarz burdel-taty sie rozpromienia! Zaraz woła swoja żone i widze, ze stawia mnie za przyklad odpowiednich zachowan w rodzinie ;)
Pytaja tez czy bylismy juz w Armenii, bo tam pieknie, ciekawe zabytki i mili ludzie. Mowie im wiec, ze po co jechac do Armenii skoro w Gruzji sami Ormianie! Na tym etapie oboje rzucaja mi sie na szyje, wznoszac okrzyki o polsko-ormianskiej przyjazni!
Pytam o most z wagonu. Tłumacza mi, ze to zapewne gdzies kolo ruin rosyjskiej bazy wojskowej- wiec brzmi zachecajaco.
Babka odprowadza mnie do drzwi "coby zaden klient mnie nie zaczepil"
Obiekt pt: "wszystko dla kierowcow" prezentuje sie tak:
Wracam na twierdze. Jest kupa smiechu jak opowiadam toperzowi moja przygode. Wypijamy piwko z widokiem na stare kamienne mury i nowsze jakies ruiny postindustrialne , zamykajace płowy, pylisty horyzont.
A wokół góry, wąwozy i ogolnie cala okolica bardzo nam przypadła do gustu:
Obkupujemy sie na targu w rozne pysznosci. Jedno jest pewne- Ahalkalaki zostanie nam w pamieci jako najmilsze i najbardziej przyjazne miasto na trasie naszej włóczegi. Wszyscy chcą nam tu pomóc, zagadują, usmiechaja sie i zycza wszystkiego najlepszego na przyszlosc, udanej wędrowki, zdrowia i szczescia do piątego pokolenia! Nie wiem czy ma to jakis zwiazek, ale nie spotkalismy tu zadnego turysty.. (no chyba ze mianem "turysty" nazwac tureckich tirowcow ;-) )
Zjadamy pierozki w malutkiej przybazarowej knajpce. Na zapleczu jest bardzo klimatycznie, babka lepi ciasto, dymi żeliwny piecyk, skwiercza osmolone wielkie patelnie.
Szukamy dalej mostu z wagonu. Miejscowi robia wrazenie jakby kompletnie nie mieli pojecia o jakim miejscu mowie.. Kazdy chce nam pomoc i kazdy kieruje nas w inna strone. Trafiamy do wiszącego mostu nad wąwozem albo do starego wagonu kolejowego w czyims ogrodzie. Po kilku godzinach poddajemy sie. Nie bedzie mostu z wagonu. Ale plus taki , ze dokladnie obejrzelismy cale miasteczko obchodzac go kilka razy dookola.
Wychodzimy serpentyna z miasta i na zakrecie probujemy łapac stopa w strone skalnych miast. Lapanie stopa w tym kraju to bajka, poezja po prostu!! Nawet jak ktos nas nie moze zabrac to czesto sie zatrzymuje, pokazuje ze nie ma miejsca, albo mowi, ze jedzie w inna strone. Jakos tu nikomu nie przeszkadzaja ani wielkie plecaki ani odrazajace elementy wygladu , ktore muszą napawac panicznym strachem lub odrazą 99% polskich kierowcow.
Gdy suniemy juz autem w strone Kertwisi, pare kilometrow za miastem, mijamy nasz most z wagonu. Mignął tak szybko, ze nawet nie zdążylam zrobic zdjecia...
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ahalkalaki świetne miejsce, nocowaliśmy nieopodal w wiosce Kartikami pod górą Obol czy Abul, bardzo gościnni i mili Ormianie tam mieszkają. Same dobre wspomnienia :)
OdpowiedzUsuń