Do Khertwisi dojezdzamy stopem. Z daleka widac juz ogromna twierdze górujaca nad wioską.
Poczatkowo planujemy spac gdzies na dziedzincu (spodobalo nam sie w Gori spanie w twierdzach). Niestety jednak Khertwisi jest na trasie wszystkich zorganizowanych wycieczek jadacych na jeden dzien do Wardzi.. Chyba by nas zadeptali- co chwile bowiem pojawia sie tłumek, ktory w szalenczym pędzie przegalopowuje przez zamek..
Namiocik stawiamy nad rzeka, za fajna kładka.
Mamy widok na zamek a jest tu cicho i spokojnie. Nocą twierdza jest podswietlona (wiec pewnie tez lataja nietoperze ze swiecacymi brzuszkami!!).
We wsi trudno kupic domowe wino. Zagadywani ludzie mowia, ze maja tylko czacze, a wogole w ich oczach widac, ze maja powyzej dziurek w nosie wszelakich kontaktow z turystami.. To juz nie Gory Samsarskie, to nie Achalkalaki... gdzie kazdy miejscowy sie cieszyl widokiem nieznajomego, usciskiwal łapke i zyczyl szczescia..
W koncu w sklepie zakupujemy domowe wino w butelce po coli.. Degustacja jednak konczy sie po pierwszym łyku.. Mnie ow napoj przypominal troche barszcz..Toperz mowil cos o zielonej plesni ;) Pożeramy zatem ser i warzywa zakupione jeszcze w Achalkalaki a "Marusia" pelgajac płomieniem konkuruje z podswietlonym zamkniem.
Rano zimno , wiatr i leje.. W potokach deszczu wypelzamy na droge aby cos złapac w strone Wardzi. Tu nam idzie znacznie gorzej ze stopem niz na bocznych drogach. Mijaja nas glownie autokary pelne turystow albo auta na rosyjskich blachach. Smiga tez jakas wielka terenowka i za chwile wraca. Wyglada, ze odbyla sie jakas narada rodzinna, przemysleli sprawe i jednak nas zabiora! Miejsca maja bardzo malo i duzo bagazu. Wszyscy musza wyjsc z samochodu i ulozyc sie powtornie z torbami, walizkami i plecakami na kolanach. Nam rozkladaja jakies male foteliki w bagazniku, dostajemy na kolana i głowy kolejne bagaze. Caly zaladunek odbywa sie w ulewnym deszczu. Jedziemy "na glonojada", woda z mokrych plecakow ścieka po szybach i po naszych pyskach- ale jedziemy! Bardzo jestesmy wdzieczni tej gruzinskiej rodzince, ze zdecydowala sie nas zabrac!
Skalne miasto w Wardzi usytuowane jest na zboczu góry Eruszeli. Jego początek istnienia datuje się na XI wiek, służyło jako schronienie podczas najazdów mongolskich, mogło pomieścić nawet do 60 tys osób.
Pod wzgledem architektonicznym i krajobrazowym jest rzeczywiscie bardzo ciekawe.
Ale mamy poczucie, ze spoznilismy sie tu z 5 lat.. Zupelnie inaczej wygladalo to na zdjeciach znajomych. Wszedzie porobili nowe barierki, poręcze, wybetonowane schodki i przewala sie tłum prawie jak w sloneczną niedziele w Karkonoszach. Co ciekawe dziki tłum wystepuje tylko i wyłacznie w skalnym miescie. Cała miejscowosc u podnóża, okoliczne knajpy, wąwozy i inne skalne miasta wygladaja o niebo lepiej. Tłum wystepuje glownie na trasie parking z autokarem- skalne miasto Wardzia.
Odwiedzamy tez drugie skalne miasto Vanis Kwabebi. Wciaz mieszka tu 4 mnichow. To miejsce podoba sie nam znacznie bardziej. Tu rzeczywiscie mozna odrobine poczuc klimat klasztoru wsrod skał a nie kiczowatego muzeum..
Robi wrazenie malutka cerkiewka przyklejona wręcz do skaly. Az sie nie chce wierzyc, ze da rade tam wejsc!
Oprocz skalnych wnęk i grot sa tu takze wewnetrzne korytarze. Niektore z nich są pionowe i włazi sie po drabinach. Przy drabinie czatuje miejscowy, ktory prowadzi nas dalej. Od kazdego obowiazkowo kasuje drobna oplate i wrzuca ja pozniej do skrzynki z napisem "Dobrowolne datki na rzecz klasztoru".
Jeden z mnichow daje mi kisc winogron.
Na nocleg zatrzymujemy sie w schronisku przy moscie.
Obsluga mowi wyłacznie po gruzinsku, ale zawsze w okolicy kręci sie jakis mnich ktory robi za tłumacza. Pokoj dzielimy z dwoma sympatycznymi Niemcami, ktorzy przyjechali tu niwą przez Rosje (chyba jeszcze nigdy nie widzialam niwy na niemieckich blachach :) ). Jest tez rowerzysta z Łodzi, ktory polowe nocy spi na werandzie. Wczesniej załapal sie na impreze z grupa Gruzinów. Impreza musiala byc mocna! Widzielismy wczesniej jak babki z baru sie do niej szykuja, dziesiatki talerzyków roznych pysznosci i dzbany wina przypominajace raczej wiadra! Jest jeszcze w schronisku grupa Czechów. Jeden z nich polecal mi jakas ciekawa ksiazke o swoim kraju (po polsku) ale niestety zapomnialam tytułu. Dwie dziewczyny z ich ekipy bez przerwy sie smieją, a smiech maja tak glosny i świdrujący, ze po godzinie juz wszystkich w okolicy boli głowa. (nawet barmana- a on by sie wydawalo przyzwyczajany do roznych dziwnych dzwiekow). Czesi poczatkowo planuja dzis jeszcze jechac na rowerach gdzies dalej, ale po wizycie w knajpie osiedlaja sie w niedokonczonym domku kolo schroniska.
W schronisku grasuje bardzo sprytny kot. Wynosimy go na zewnatrz, Niemcy wyciagaja go kilkakrotnie z torby z jedzeniem, wystawiaja na werende i zamykaja drzwi. Nie mija 10 minut a pod łozkiem znowu cos miauczy i zaczyna szelescic w plecaku
Koło schroniska biega kilka psów. Sa raczej przyjacielsko nastawione do ludzi i milo popatrzec jak dokazuja w grupie i sie ze soba bawia. Najbardziej zabawny jest jeden szczeniak ktoremu co chwile przydarza sie jakies nieszczescie. To wlezie w kolczaste rosliny, to spadnie z murku, to sie potknie o wlasna łape. W ktoryms momencie szczeniak znika nam z oczu na pewien czas i chwile pozniej rozlega sie strasznie żalosny skowyt dochodzacy z okolic rzeki. Inne psy biegna w tamta strone. Mija chwila a wycie sie nie konczy a raczej nasila. Ide wiec na brzeg i okazuje sie, ze szczeniak wpadł do rzeki i nie potrafi sie wygramolic na wysoką skarpe. Zimna woda i bardzo bystry nurt mu raczej tego nie ułatwiaja. Nie jestem w stanie tam ani zejsc ani dogodnie złapac psiaka bo sama wlece do wody. Kłade sie na brzuchu i jedyne co moge zrobic to złapac go za ogon albo za skóre na karku. Wybieram to drugie. Nie bylo to dla niego chyba mile bo zawyl okrutnie ale udaje sie go wydobyc na brzeg i posadzic w bezpiecznym miejscu. Acz obserwujac tego pieska przez okolo godzine wydaje sie bardzo prawdopodobne, ze nie dozyje on doroslosci i wczesniej lub pozniej to sobie jakas krzywde zrobi...
Odwiedzamy tez basen z termalna woda solankowa. Nie udaje sie nam namowic nikogo z turystow na wspolna kapiel. Natomiast bardzo lubia tu bywac mnisi z okolicznych skalnych miast. Co zagladamy do srodka to moczy sie tam jakis mnich.
Miejsce robi wrazenie troche opuszczonego. Na drzwiach wejsciowych wprawdzie wisza jeszcze tablice, po rosyjsku i gruzinsku, z opisem jakie jony wystepuja w wodzie, jaka jest jej temperatura oraz na jakie schorzenia pomaga.
Wiekszosc pomieszczen w srodku jest pusta. Widac ze kiedys robily np. za szatnie a teraz sa chyba jakimis prywatnymi skladzikami. Do pomieszczenia z basenem wchodzi sie od tyłu budynku. Jest ono dosyc przewiewne, częsc dachu sie juz zawaliła, przez dziury widac gwiazdy..
Ale rura wciaz pompuje ciepła wode do basenu. Zapach siarki i innych minerałow unosi sie w powietrzu. Miło wsadzic kuper do cieplej wody i troche poplywac, zwlaszcza w taki zimny wieczor! Spłukujemy z siebie pył sześciu dni- az od Tbilisi. Smar gruzawików i wąskotorowek, kurz pylistych drog Gór Samsarskich, pajęczyny starych twierdz...Im dluzej sie siedzi w basenie tym trudniej potem wyjsc na lodowaty swiat.
Wydaje sie, ze nietrudno by na obecnym etapie załatac dziury w dachu, nawet metoda gospodarcza, kilka desek, jakas folia.. Bez małej naprawy raczej nie wytrzyma on kolejnej zimy..Ale chyba nikomu nie zalezy specjalnie na ocaleniu tego miejsca w obecnym stanie.. Pewnie wszyscy czekaja az sie calkowicie rozpadnie by postawic tu jakis eksluzywny hotel albo SPA. Obok byl jeszcze kiedys basen zewnetrzny ale juz nie spływa do niego woda, zarastaja go chwasty i coraz wyzsza trawa..
Rano opuszczamy Wardzie i suniemy w strone wioski Tmogwi. Robimy sobie mała przerwe nad kanionem rzeki Mtkwari. Wąwóz zupelnie przypomina scenke z mojej indianskiej koszulki, ktora wlasnie suszy sie na plecaku.
Przygladamy sie od dolu twierdzy Tmogwi przucupnietej na szczycie wysokiej góry. Nie zostalo z niej duzo, a fragmenty scian i baszt zlewaja sie z pobliskimi skałami.
Wogole cale zbocza gory sa usiane jakimis murkami, basztami i innymi tworami wskazujacymi, ze jakis czlowiek kiedys przykladal ręke do ich powstania.
Ponoc w ktoryms ze zboczy byl tunel ktory prowadzil do zamku. Nie mamy czasu tak dokladnie obejrzec terenu ale udaje sie wypatrzec schody wychodzace z jakiejs szczeliny, ktory prowadza prosto do spienionych nurtow rzeki.
Łapiemy stopa do Achalcyche. Kierowca zaprasza nas do siebie do domu, ale niestety zaczyna nas juz troche gonic czas. Zostaniemy dzis w Achalcyche to nie zdążymy do przemyslowych miasteczek na ktorych zalezy nam chyba bardziej.
Kazda z mijanych wiosek zasluguje aby sie w niej zatrzymac i powczuwac w lokalne kliamty przynajmniej przez dwa dni.. Ech.. tak na pol roku tu przyjechac, nie miec zadnego planu, tylko isc przed siebie...
W Achalcyche nad miastem góruje twierdza. Wyglada na nowo zbudowana albo swiezo odnowiona wiec chyba nam sie nie chce tam podreptac.
Zwlaszcza, ze wlasnie podjechala marszrutka do Khaszuri. Na dworcu zwraca uwage kibelek tak ciemny, ze musze zapalic czołowke. Nie wiem czy wszyscy tu nosza latarki czy miejscowi maja rozwiniete jakies specjalne zmysły ktore u mnie niestety zanikły? Podroz z latarka wokoł kibelka okazuje sie nie byc bezcelowa- znajduje na scianie tabliczke o ciekawym przesłaniu " Szanujcie prace sprzataczek".
W podskakujacej na wybojach marszrutce mijamy twierdze w wiosce Atskura i druga miedzy Atskura a Kvabiskevi. Wogole ilosc twierdz w tym kraju jest niesamowita. Prawie z kazdego wzgorza patrzy na okolice jakas zruinowana baszta.
Mijamy tez transport kolejowy pilnowany przez wojsko. Żołnierze wyłozyli sie tłumnie przy torach i grzeja sie w sloncu. Na wagonach jadą czołgi i wozy pancerne. Hmmm.. Jada do jakiejs Osetii, Abhazji czy po prostu wybory ida?? ;) Pociag jest dosyc długi. Zdjecia nie wyszly za dobrze.. Juz ktorys raz sobie obiecuje , ze zanim wejde do marszrutki to potajemnie umyje swoje okno ;)
Wysiadamy w Khaszuri i kierujemy sie na bazar, bo juz prawie nic do jedzenia nie mamy. Obkupujemy sie w lokalne specjaly i szukamy jakiejs knajpy. Handlarze kieruja nas do malutkiego przybazarowego baru.
Pytamy czy jest moze chinkali albo chaczapuri. Babka mowi, ze sa tylko "kebaby" i wskazuje na dymiacą patelnie, na ktorej smażą sie jakies grube parówy z mielonego mięsa. Potrawe podaje nam w miseczce, zalaną pomidorowym sosem i posypana zielenina. Myslalam, ze to chinkali bedzie potrawą, ktora najbardziej przypadła mi do gustu. A jednak nie.. Kaszurskie kebaby- ponad wszystko!!!! Przy innych stolikach miejscowi pożeraja z apetytem kolejne porcje, a osmolona patelnia na kuchence zaraz za lada nie przestaje skwierczec i roznosic smakowitego zapachu na cala okolice!
Pelzniemy potwornie zatłoczona i pelna ryczacych ciezarowek droga w kierunku Zestaponi i lapiemy stopa. Facet poczatkowo mowi, ze nie jedzie do samego Zestaponi tylko do wioski nieopodal, do Szoropani. Postanawiamy jechac z nim, z mapy wynika, ze jest tam jakas twierdza. Postawimy namiot i jutro pojedziemy dalej. Nawet sie dobrze sklada bo idzie ku wieczorowi i co bysmy ze soba zrobili w miescie.. Droga jest bardzo ruchliwa i nieprzyjemna, prawie same tiry, ledwo wyrabiajace na zakretach. Przy drodze bazary oferujace gliniane dzbany, rogi do wina, slodkie chlebki i inne pamiatki, identyczne jakie mozna dostac we wszystkich turystycznych miejscach na calym swiecie. Kierowca mowi, ze pamiatki tu sa wyjatkowo drogie, dopasowane do portfeli turystow przemierzajacych trase Tbilisi- Batumi. Przejezdzamy nowowybudowany tunel i tym samym wjezdzamy do Gruzji zachodniej.
Skrecamy gdzies w boczna droge i zaczynamy sie bardzo piąc do gory. Mijamy kolejne wioski, kazda z nich polozona wyzej i wyzej i droga coraz bardziej stroma. Z mapy wynika, ze Shoropani zostalo gdzies z boku a my suniemy gdzies w strone Kharagauli. Dopytujemy skad taka zmiana, a kierowca mowi, ze jedzie jeszcze po swoich znajomych. Zajezdzamy pod jakis zaklad z ktorego akurat cala zmiana wychodzi z pracy. Czekamy na kolege kierowcy ale kolo samochodu zaczyna sie tez krecic babka z malym chlopcem. Okazuje sie ze wszyscy jada z nami. Toperz dostaje na kolana dzieciaka, ja plecak i jedziemy dalej. Zaczynamy gdzies kołowac po wsiach, zapewne celem odwiezienia tych znajomych do domu. Na tym etapie trasy trace juz calkowicie rozeznanie gdzie jestesmy. Teren przestaje sie zgadzac z mapą a mijane wioski chyba nie sa zaznaczone. Zreszta i tak nie wiem jak wiekszosc sie nazywa bo nie ma zadnych tabliczek. Wjezdzamy na widokowe przełecze skad widac blyskajace na horyzoncie szczyty pokryte lodowcem.
Pojawiaja sie masowo wozy ciagniete przez woły.
We wsiach cielęta rzucaja sie pod koła, w aucie wszyscy pokrzykuja cos po gruzinsku a z radia puszczonego na full leci po raz dziesiaty refren "Dawaj za mnoj, ja lublu ruskuju ziemlu" albo "Guliaj krasawica, żyzń tolka adna"
Okazuje sie, ze kierowca postanowil nam pojsc na ręke i zawozi nas do samego Zestaponi.. Szukamy wiec miejsca na nocleg. Wszyscy kieruja nas do hoteliku gdzies na wylotówce z miasta. Przy pomocy starszego pana i taksowkarza udaje sie dotrzec na peryferie miasta. Rycząca droga, stacje benzynowe.. Pierwszy przydrozny motel ma cene masakryczna.. Ja juz totalnie padam na pysk wiec jest mi naprawde wszystko obojetne, ale toperz zachowuje zimna krew i odmawia noclegu w takim paskudnym przybytku. Szukamy zatem dalej. Na namiot ciezko tu znalezc miejsce, coby nie przelazic przez płoty jakis fabryk ani nie rozbic sie w miejscu gdzie moze w nas wjechac jakis manewrujacy tir.. Kolejny przybenzynowy motel jest ciut tanszy.. Mowimy, ze nie chcemy telewizora, łazienki a tak naprawde to mozemy spac w komórce na miotły. Cena spada wiec o 1/3 ale i tak ladujemy w pokoju z telewizorem i łazienka.
W pokoju mamy tez tajemnicze dziury w suficie. Zastanawiamy sie nad ich pochodzeniem. Moze ktos pociagnal seria z kałacha? Albo szczury sie przegryzały aby złozyc wizyte poprzednim lokatorom?
Żadna relacja bubowa nie bylaby kompletna gdyby sie w niej nie pojawily jakies klimaty postindustrialne. To prawda, ze Gruzja jest krajem bardzo malo przemyslowym, ale i tu udalo nam sie takowe miejsca odwiedzic. Własnie w Zestaponi zaczyna sie "manganowy szlak". Niedaleko miejsca gdzie wypadlo nam nocowac wlasnie takowa fabryka sie znajduje. Na wszystkich bramach znajduje sie symbol "Mn" wskazujacy jakiego pierwiaska przetworswem sie ona zajmowala.
Poczatkowo myslimy ze fabryka jest opuszczona. Jednak wewnatrz jezdzi pociag, ciagnacy ogromne kotły i kręci sie sporo ludzi w roboczych ubraniach.
Fabryka jest udekorowana roznistymi mozaikami i malowidlami
W centrum Zestaponi tez mozna odszukac płaskorzeźby odnoszace sie do przemyslowego charakteru miasta
Idziemy w strone skrętu na Cziature i w zakolu koło wraku auta decydujemy sie złapac stopa.
Idzie nam nieszczegolnie, po godzinie wciaz tkwimy w tym samym miejscu. Wiekszosc przejezdzajacych aut jedzie tylko kawałek, tylko do nastepnej wsi, nikt nie jedzie do przełeczy a co dopiero do Cziatury.
Zagaduje nas miejscowa babka i zaprasza do domu na herbate, ktora konczy sie poczęstunkiem chlebem, serem i ciasteczkami. Przychodzi tez jej mąż i druga babka z malym chlopcem. Wszyscy sie bardzo ciesza ze spotkania, bardzo pragna kontaktu, jednak rozmowa prowadzona wylacznie po gruzinsku pozwala nam jedynie kiwac głowami , szczerzyc zęby w usmiechu i oblizywac sie na potwierdzenie, ze poczestunek nam smakuje. Żegnamy sie padajac sobie w objecia i machajac rekami na wszystkie strony.
Wracamy pod nasz wrak. Po jakims czasie zatrzymuje sie marszrutka i jakos upychamy sie tam z plecakami. Miejscowy mowi, ze jedzie ona az do Saczkere wiec sie sie dobrze sklada bo i my sie tam wybieramy.
Droga do Cziatury wiedzie w gore, w gore i w gore. Z kazdej kolejnej wioski roztaczaja sie coraz piekniejsze widoki na dalekie osniezone szczyty.
A poza tym jak zwykle, krowy, osły, kury, kaczki i domy oplecione dorodną winorośla. Zdaje sie, ze mijane wioseczki leżą gdzies na koncu swiata, a jednak w prawie kazdej jest sklep, szkoła, ludzie tłumnie gromadza sie na przystankach.
W Cziaturze jakis miejscowy zaczyna do nas pokrzykiwac, ze musimy sie przesiasc na inny autobus do Saczkere.. Szybko, szybko, musimy sie spieszyc bo zaraz odjedzie.. Zahaczam sie plecakiem o siedzenie, nie moge go wyjac, gosc coraz glosniej pokrzykuje trzymajac juz druga marszrutke za drzwi. Biegne wiec z obłedem w oczach i jakos udaje sie zdążyc. Gdy juz odjezdzamy uswiadamiamy sobie, ze zapomnielismy w tamtym busiku zaplacic za przejazd i jest nam troche głupio...
W marszrutce do Saczkere nie ma juz miejsc siedzacych. Kierowca zaraz zgania dwoch Gruzinów i nas tam sadza, bo "to nasi goscie". Starszy facet usmiecha sie do nas miło natomiast mlody wdaje sie w ostrą kłótnie z kierowca, widac ma inna wizje okazywania goscinnosci przybyszom..
Migaja nam za oknem kolejki linowe - praktycznie to z ich powodu tu przyjechalismy. Mijamy tez podupadle kopalnie i zaklady manganowe.
W Saczkere nie ma juz zadnych kolejek, o twierdzy zaznaczonej na mapie tez nikt nie slyszal. Miejscowosc jest dosc spora wiec bedzie nam ciezko znalezc dogodne miejsce na namiot. Decydujemy wiec sie wracac do Cziatury.
Stoimy juz na przystanku gdy z piekarni wybiega facet. Przedstawia sie jako Waża, mowi ze nas ugosci, pokaze okolice i mamy na niego czekac. Gdzies dzwoni, a za chwile podjezdza autem jego przyjaciel- Kola. Pakuja nasze plecaki o odjezdzamy gdzies w dal. Najpierw zapraszaja nas na piwo. Potem jedziemy na peryferie miasteczka, gdzie domki sa juz niewielkie i wszyscy sie znaja, witaja i koniecznie ucinaja sobie choc krotka pogawedke.
Zawijamy pod malutki sklepik. Waża kładzie 50 lari i zaczyna pakowac co sie da: ciasteczka, pierniczki, piwo, koniak, słone paluszki, landrynki, chleb, rybke w puszce, orzeszki, lemoniade. Jako, ze puszka rybek nie ma otwieradełka zabiera tez nóz ze sklepu.
Tak wyposazeni jedziemy na piknik "na prirodu". Rozkladamy sie na kamienistej wysepce na rzece. My skaczemy po kamieniach a miejscowi ida po prostu wbrod przez rzeke nie przejmujac sie przemoczonymi spodniami az do kolan i chlupotaniem w butach. Waża opowiada, ze tu wszedzie w okolicy biją mineralne źródla i za sajuza byly tu sanatoria.
Rozpoczynamy konsupcje pozyskanych w sklepie specjalow.
Waża pokazuje nam rozne sztuczki karciane. Najbardziej niesamowita jest dla mnie jedna. Pokazuje mi wachlarz kart i mowi zebym sobie zapamiatala jedna dowolna karte. Potem sklada wachlarz, tasuje go i wyrzuca jedna karte... Tą moja! Ki diabeł? Jak on to zrobil????? Waża twierdzi, ze byl kiedys w Australii i tam sie tego nauczyl. Koledzy mówia na niego "awstralijski żulik"
Spiewamy tez rozne piosenki, raz my, raz oni. Okazuje sie tez, ze znamy kilka wspolnych "Padmoskownyje wiecziera", "Pidmanuła", "Czeremszyna". Te odspiewujemy wyjatkowo ochoczo, az echo niesie po okolicznych dolinach!
Gdy wieczor zaczyna wpełzac w doline przenosimy sie do domu Koli.
Kola jest samotny, nie ma rodziców,dzieci chyba tez nie. Żona zmarła dwa lata temu. Wisi na scianie jej zdjecie i mam wrazenie, ze przyglada sie imprezie. Ponoc razem z Ważą czesto chodza na jej grób i biesiaduja tam przy stoliku.
Ucza mnie jak pić z rogów, ale jako ze niestety wina nie mamy, pijemy tak lemoniade.
W miedzyczasie toperz wchodzi w posiadanie noża pozyskanego od babki ze sklepu. Jest to prezent od Waży.
Sporo osob ogladajac to zdjecie twierdzi, ze z calej trojki tylko toperz wyglada na Gruzina! :-D
Zanim kładziemy sie spac ma miejsce jeszcze dosyc zabawna sytuacja. Toperz akurat jest w drugim pokoju , ja rozwijam spiwor a tu przychodzi Waża i zaczyna mnie ciagnac za reke w strone balkonu. Pamietam, ze balkon ma lekko niekompletna podloge wiec nie chce spaść z pierwszego pietra na grzadki pietruszki, wiec sie zapieram i nie chce isc. Waża cos mowi, ale niestety pod koniec imprezy zaczal wplatac juz tyle gruzinskich slow ze przestalam go rozumiec. Zgłupiał czy co? gdzie on mnie ciagnie? Ciągnie mnie coraz mocniej, ja sie wyrywam, juz nawet przychodzi mi do glowy, zeby zaczac sie drzec, moze toperz przyjdzie na pomoc. Jak sie okazuje na balkonie na poreczy balkonu rozsiadly sie dwa piekne puszyste koty, a Waża chcial mi je pokazac, bo wczesniej mowilam, ze bardzo lubie koty! :-D
Ukladamy sie do snu na skrzypiacych metalowych łózkach, pod czujnym okiem dziesiatek małych ikon na domowym ołtarzyku.
O 7 rano wpada Waża z dwulitrowa butelka piwa. Piwo jest akurat ostatnia rzecza na ktora mamy ochote o tak nieludzkiej godzinie. Chetnie bysmy jeszcze ze dwie godzinki pospali. Wzrok Koli mowi, ze on tez. Ale Waża juz sie rozsiadł w pokoju, przychodza tez jacys inni jego koledzy. Ktos komus probuje sprzedac jakies złote branzoletki i pierscionki ale w koncu jakos nie dochodzi do transakcji.
Planujemy dzis pojechac do Cziatury zobaczyc kolejki, wiec Waża zaraz organizuje transport- Zacziko zawiezie nas swoja niwa.
Kola przygotowuje nam na droge cala paczke jabłek, ciasteczek i cukierków.
Cziatura to miasteczko polozone w dolinie wsrod skalistych gor, ktore opadaja prawie pionowymi scianami do rzeki. Domy stoja i na gorze, i na dole. Jedynym transportem łączacym rozne czesci miasta sa wagoniki linowych kolejek. Jest ponoc 20 linii ale nie wszystkie sa ogolnie dostepne. Niektore wożą tylko robotnikow, inne urobek z kopalni manganu, rozciagajacych sie od Zestaponi po Saczkere.
Ponoc za sajuza kwitł tu przemysl a miasto bylo jednym z bogatszych w calej Gruzji. Potem wszystko upadlo i popadlo w ruine na 20 lat. Kilka lat temu czesc kopalni przywrocono do uzytku. Znow w okolicznych zakladach wyplukuja czysty mangan potrzebny do produkcji stali i innych stopow. Ponoc wagoniki kolejek sa w duzej czesci wykonane ze stopow manganu.
Mamy okazje przejechac sie dwoma kolejkami. Niesamowity jest ten mały bujajacy sie wagonik sunacy gdzies pod niebo, ktorego okienka tworza wyciete w metalu otwory- w sam raz aby wsadzic tam glowe.
Dopiero z wagonika zawieszonego miedzy skalami widac kolejne linie i nawleczone na nie koraliki wagonikow.
Dzieki Waży mamy mozliwosc zobaczyc maszynownie kolejki- wielkie koła zębate, kable, pokrętła i liny wychodzące z sufitu.
Waża sie smieje, ze kiedys jechal kolejka z turystami. Dwie godziny pozniej owi turysci mieli oplacony transport do Suchumi. A tu myk i przerwa w dostawie prądu. Caly dzien spedzili w wagoniku bujajacym sie na wietrze, wysoko nad wiezowcami Cziatury.
Nasza kolejka jest niezalezna od dostaw prądu, dziala glownie na zasadzie przeciwwagi- jeden wagonik jedzie do gory, drugi w doł. Obslugujacy maszynownie pokazuje nam tez wielką korbe- ratunek na takie przypadki aby sciagac wiszace wagoniki.
Fajne jest to ze kolejka po prostu sluzy miejscowej ludnosci. Ludziska jada nia do pracy, po zakupy, dzieciaki do szkoly. Jak najnormalniejszy srodek komunikacji miejskiej. A tu przyjechaly takie Polaki i jak dzieci z buszu ciesza sie tramwajem ;) Fajnie, ze poki co, nie jest to cepelia i atrakcja tylko dla turystow. Fajnie, ze mamy okazje obejrzec linowa kolejke ktora zyje naprawde!
Przejazdy kosztują jakies tam grosze, ale Waża załatwia nam , ze jezdzimy wszedzie za darmo.
A ze sciany glownej stacji w Cziaturze łypie na nas dwóch powaznych panów ;)
Wracamy do Saczkere. Waża i Zacziko bardzo emocjonuja sie wyborami, ktore maja byc za kilka dni. Beda glosowali na Iwaniszwilego, ktory pochodzi gdzies z tego regionu. Specjalnie wiozą nas pod nowy szpital zbudowany przez ich kandydata. Jest tu wiele oddzialow, duzo nowoczesniej wyposazonych niz najlepsze szpitale w stolicy. Mieszkancy miasta i okolicy moga sie tu leczyc za darmo, ludzie z innych regionow Gruzji musza zaplacic za pobyt. Ponoc 3/4 szpitala jest wciaz nieczynne bo obecny prezydent nie pozwala na otwarcie. Sale juz sa gotowe i wyposazone. A Iwaniszwili mowi- glosujcie na mnie to wam otworze szpital... W ramach kampanii wyborczej polozyl tez nowe dachy z czerwonej blachy falistej wszystkim chetnym z miasteczka.. Faktycznie... W Saczkere jest ponad polowa czerwonych dachow...
Wracamy do Tbilisi. Po drodze widzimy ze w gorach obserwowanych jakis czas temu z Gori spadl juz snieg..
Kolejnego dnia jedziemy do Mcchety.To chyba najcieplejszy dzien z calej naszej wycieczki- jest chyba z 50 stopni! Zwiedzamy tamtejsza cerkiewke.
W srodku ma miejsce jakis specyficzny obrząd.
Idziemy tez na twierdze, na jej zboczach rosna dziwne rosliny- cos jakby skrzyzowanie trawy i kaktusa.
Rozglądajac sie z twierdzy z radoscia stwierdzamy, ze nie musimy wracac do miasta, jest drugi most, a raczej grobla ktora mozemy pokonac rzeke. Poczatkowo mamy plany aby pomoczyc sie w rzece, jedna im blizej podchodzimy tym bardziej jej zapach zaczyna przypominac śląskie ścieki ktore pamiatam z dziecinstwa.
Suniemy w strone Dżwari, cerkiewki polozonej na szczycie góry. Według tradycyjnych źródeł Święta Nino, która nawróciła Gruzję na chrześcijaństwo, zatrzymała się tu własnie na modlitwę, na najwyższym wzniesieniu Mcchety i postawiła na nim krzyż. Z daleka miejsce sie wspaniale prezentuje.
Od twierdzy musimy isc wzdluz autostrady. Idzie sie ogolnie mowiac beznadziejnie. Co chwile pęd powietrza od przejezdzajacego tita zrywa czapke z glowy albo co gorsza sypie kamieniami. Probujemy obejsc polem ale tam chca nas zjesc wsciekle psy.. No to chyba wole juz tiry..
Na gore wpełzamy stromym zboczem, z ktorego otwieraja sie coraz ladniejsze widoki na Mcchete i cala okolice
Po drodze urocze zrodelko w cienistym lasku. Akurat skonczyly sie nam wszelakie napoje wiec rzucam sie na zrodelko jak smok wawelski. I tylko donosne siorbanie niesie sie po okolicy. Toperz zwraca uwage ze woda z owego zrodelka jest jakas podejrzanie ciepla.. Faktycznie- zwykle zrodlana woda jest lodowata! Nie wiem na ile rzeczywiscie zrodelko mialo cos z tym wspolnego, ale od tego momentu oboje z toperzem mamy problemy z żoladkiem, nie jakies powazne ale ciagnace sie jeszcze z tydzien. Wiec ogolnie jesli ktos bedzie korzystal z tego wodopoju to polecam wieczorem wypic duzo czaczy celem "odkazenia" ;)
Cerkiewka Dżwari robi na nas jakies bardzo nerwowe i nie za przyjemne wrazenie. Cala okolica to jeden wielki parking i tłum. Wnętrze cerkwi mało przypomina obiekt sakralny, raczej krzykliwy sklep z pamiatkami. Wszedzie chodza przewodnicy i cos glosno opowiadaja. Drzwi cerkwi sa oblepione rysunkami czego nie wolno (kobietom wolno palic i wnosic broń)
Opadaja nas tez stada straszliwie nachalnych żebraków, ktorzy prawie czepiaja sie ubran i wołaja "money, money"
Widok z gory potwierdza nasze najgorsze przypuszczenia- nie ma zadnego dodatkowego mostu ani nawet kładki aby wrocic do Mcchety. Trzeba albo znow wracac godzine wzdluz autostrady do wiaduktu i do grobli kolo twierdzy albo przekicac przez kilka ruchliwych rozjazdow autostrady i isc naokolo do mostu. Cokolwiek zrobimy nie zdązymy dojsc do Mcchety przezd zmrokiem.. Hmmmm.. ciekawe do ktorej godziny jezdza marszrutki do Tbilisi? Chyba przemieszczanie sie pieszych miedzy Mccheta a Dzwari nie bylo nigdy brane pod uwage.. Przez chwile rozumiem co moze czuc żaba , dla ktorej nie ma zbyt czesto przepustow pod autostrada...
Żadne marszrutki nie dojezdzaja tu pod Dzwari... Ciekawe wiec jak tu dodarly te stada żebrakow? Babuszki, beznogie kaleki, matki z dziecmi? Nie widze, zeby szli tą stromą trasa od autostrady... Swoimi autami przyjechali? Albo ktos ich tu musial przywiesc i kolektywnie wystawic na zarobek..
Probujemy zatem złapac stopa, niezaleznie w ktora strone, grunt zeby do jakiegos normalnego miasta lub wsi. Wszystkie mijajace nas auta sa jednak wypelnione po brzegi pasazerami, dopchane po dach dziecmi, psami i bagazami.. A czas plynie i slonce coraz nizej... W koncu zaczepiona na drodze parka, wygladajaca na faceta z kochanka decyduja sie nas zawiesc do Mcchety.
Kolejnego dnia juz sie staramy nie oddalac z Tbilisi, bo jak sie zepsuje autobus albo co innego nas zatrzyma to nam zwieje samolot i bedzie niewesolo. Idziemy wiec na twierdze Narikala, skad roztacza sie fajny widok na cale miasto.
Odwiedzamy tez sympatyczna knajpe gdzie zjadamy czkmeruli- jest to kurczak w sosie czosnkowym, posypany serem i razem z nim zapieczony- przepyszne!!
Ze scian samej knajpy i okolicznych budynkow usmiechaja sie do nas fajne malowidła.
Wieczorem odwiedzamy jeszcze glowna ulice miasta zwana Rustaweli, ktora wyglada jak wszystkie glowne ulice wielkich nowoczesnych miast we wszystkich krajach.. Totalna unifikacja.. Zakupujemy kilka pamiatek ktore obiecalismy znajomym. Juz mamy sie zwijac z tego niebubowego miejsca- ale odkrywamy w jednym z podworek antykwariat. Kupujemy tam okolo 7 kg ksiazek, w tym np. album o "wielkiej wojnie ojczyznianej", "bajki narodow CCCP" i jakas bardzo stara i dziwna ksiazke pisana niemieckim gotykiem z ładnymi ilustracjami. Niestety wiecej sie nie da, bo bagaz przekroczy norme w samolocie.. a zapewne bysmy jeszcze poszaleli.. Wiec i ta glowna ulica wydaje nam sie teraz przyjazniejsza gdy targamy przez nia opasłe tomiska :-)
Metro jezdzi w Tbilisi dopiero od 6 rano wiec umawiamy sie z jednym z taksowkarzy, ze zawiezie nas rano na lotnisko. I okazuje sie ze za calkiem normalna cene a nie jak ci lotniskowi zlodzieje.. Taksiarz jest wielkim milosnikiem obecnego prezydenta Gruzji. Jest caly dumny, ze ma tak samo na imie - Misza. Mowi, ze wszystko co Gruzja osiagnela to zawdziecza temu czlowiekowi, a glownie bezpieczenstwo w górach i na ulicach miast. Zlikwidował bandy rozbojnikow w Swanetii a ich szefow kazał rozstrzelac. Miejskie gangi i mafie obsadzil swoimi ludzmi, wiec sa spokojni bo wiecej dostana słuchajac sie władzy i z nia wspolpracujac. "Tak, tak- cale Tbilisi kocha Misze!! Cala Gruzja tez"... Hmmmm....acz jak mielismy okazje sie przekonac- Saczkere i Kazbegi niekoniecznie....
Kierowca jednoczesnie z ogromnym szacunkiem i sympatia wyraza sie o naszym byłym prezydencie- Kaczynskim. Zreszta nie dziwi nas to- w rozmowie z kazdym ze spotkanych Gruzinów (a nawet Ormian) rozmowa zawsze schodzila w koncu na Kaczynskiego, ktory napewno w Gruzji ma wiecej wielbicieli niz w Polsce. Irina z hostelu w Tbilisi miała zdjecie pary prezydenckiej na scianie nad biurkiem, gdzies widzialam tez takie zdjecie w domowym ołtarzyku, wcisniete miedzy portret swietych i krolowej Tamary. Gruzini nigdy mu nie zapomna, ze przyjechal tu gdy wybuchła wojna z Rosja. Wszyscy wiedzieli, ze ani Kaczynski, ani Polska wielka obrona nie beda jakby przyszlo co do czego.. Ale wszyscy powtarzali to samo " w tym trudnym dla nas momencie wiedzielismy, ze tam, daleko na polnocy, jest taki kraj ktory o nas mysli i pamieta. A slowo, pamiec i usmiech to wielka pomoc , mogąca zdzialac cuda"
Trasa samolotu wiedzie nad Kaukazem. Musze przyznac bez bicia- byly to najpiekniejsze widoki gorskie jakie udalo mi sie w zyciu zobaczyc.. Tyle pasm gorskich naraz, takie mgly w dolinach, taka gra swiatła, taka przestrzen, takie spojrzenie w niedostepne doliny i przelecze.. Zapewne nawet z Elbrusa w najladniejsza pogode takiego widoku nie ma! Jedno zastrzezenie- samolot mogl leciec troche nizej, troche wolniej i zeby sie dało odkrecic szybe i wystawic glowe za okno :-P
Wrocimy jeszcze zapewne na Kaukaz.. W samej Gruzji tyle zostalo do zobaczenia.. Nie bylismy w Swanetii, w Tuszetii, nie pilismy kachetyjskiego wina, nie bylismy nad morzem, na grzbiecie Gór Samsarskich, w skalnym miastach pod azerska granica.. a ile bocznych drog, a ile gorskich dolin, a ile ruin twierdz rozproszonych po calym kraju... Praktycznie mowiac to prawie nigdzie nie bylismy.. Bo co to sa trzy tygodnie, to tylko jak mgnienie by przekonac sie, ze jest fajnie, by zaciagnac gorskiego powietrza, rozprostowac nogi... i juz trzeba wracac.. Nie mielismy okazji i czasu poznac Gruzji. Mielismy tylko okazje zorientowac sie, ze mimo ostatniej popularnosci i mody wsrod turystow na ten kraj- jest tu jeszcze co zobaczyc, da sie jeszcze bez problemu znalezc miejsca gdzie jest normalnie, gdzie czas plynie powoli i lokalne klimaty nie zostaly sprowadzone do roli cepelii na sprzedaz, ze nawet w samej stolicy sa miejsca gdzie mozna poczuc magie Wschodu..
wiecej zdjec:
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Kertsivi
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Wardzia_i_okolice
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Trasa_AchalcycheKaszuriZestaponi
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Zestaponi
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Saczkere
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_Cziatura
https://picasaweb.google.com/upieczone.piwozlopy/201209_Gruzja_McchetaJvari
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz