Zazwyczaj opuszczone miejsca czy ruiny odwiedza się jednokrotnie i ponownie już do nich nie wraca, bo są inne miejsca, które warto odwiedzić. Czasem do niektórych może zagląda się z sentymentu po latach albo przychodzi tam kolejny raz, aby pokazać je komuś znajomemu. Rzadko chyba tak bywa, aby jakieś opuszczone miejsce odwiedzać przez trzy lata praktycznie dzień po dniu. Widzieć przez pryzmat tych samych starych murów jak przeplatają się pory roku, jak zmienia się samo to miejsce w wyniku działalności ludzi i przyrody, jak rozpadają się dachy, jak znikają maszyny, jak pojawiaja się różne, nowo przyniesione przedmioty.
Zazwyczaj w wilgotnych wnętrzach ceglanych murów byłyśmy same, towarzyszył nam tylko dźwięk chlupoczacej wody, która przepływa pod budynkiem. Czasem jednak natknęłyśmy się na jakis ludzi. Najczęściej były to lokalne menelki, spożywające "płynne złoto", z takiej firmy jakowe promocje akurat oferował pobliski malutki sklepik. Rozsiadali się zazwyczaj na samodzielnie przygotowanych konstrukcjach wypoczynkowych i cieszyli otaczającą przyrodą (a chyba głównie tym, że tutaj nie dociera straż miejska z bloczkami mandatowymi). Trafiało się spotkać dzieciaki, które popalały papierosy albo robiły demolkę w tutejszych sprzętach. Były też zakochane, obłapiające się parki w wieku bardzo różnym. Kręciła się młodzież w kłębach aromatycznego dymu i z dudniącym termosem. Miejscowe babuszki zbierały jeżyny, a czasem przewinął się z taczkami jakis kolekcjoner cegieł. Przewijali się też ukraińscy robotnicy na wagarach, którzy dali dyla z pobliskiej fabryczki. Spotkaliśmy też rodzinę kun. Ta napędziła nam najwięcej strachu, bo zrobiła taki harmider jakby cała hala się waliła. Raz jeden spotkałyśmy dwóch kolesi, niemiejscowych, były to zdecydowanie nieznane nam twarze (a chodząc codziennie miałyśmy raczej już większość bywalców obejrzanych, nawet z rozkładem godzinowym, wiedząc gdzie i kiedy kto się przewinie). Owym kolesiom wybitnie źle z oczu patrzyło, wyglądali jakby zwiali z pierdla i ukrywali się w nieznanym sobie mieście, albo szukali miejscówki, żeby ukryć zwłoki. Byli to też jedyni , którzy nie odpowiedzieli na "dzień dobry". Z ich powodu zrezygnowałyśmy z chodzenia przez ruiny chyba na 2 miesiące. Na szczęście już nigdy więcej ich nie spotykamy. Poruszyliśmy kiedyś później ten temat z lokalnymi menelkami i oni też tylko raz ich spotkali - właśnie tego dnia. I też im się przybysze bardzo nie spodobali. Również nie nawiązali z nimi kontaktu innego jak krótki wzrokowy, o małej dozie sympatyczności.
Stopniowe pustoszenie fabryczki sugerowało, że bywają tu również złomiarze, ale musieli przewijać się w innych niż my godzinach.
Dwukrotnie namierzyłyśmy kryjówki. Jedna była najprawdopodobniej dzieciaków, a druga zdecydowanie nie...
Padały śniegi i deszcze, wiały wiatry ciepłe i zimne, słoneczko dogrzewało po letniemu lub pod stopami szeleściły opadłe liście. A my dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu mijałyśmy ceglane mury, stare, zatęchłe hale, ocembrowane odnogi Odry. W pierwszym roku naszych wędrówek w ogóle ciężko było wejść na teren, trzeba było przeciskać się pod płotem. Potem brama się otwarła, ale budynek wciąż był zamknięty, więc chodziłysmy tylko mostkami, zaglądając do okien. Później otwarły się hale, więc mogłyśmy urozmaicić sobie naszą wędrówkę przechodząc przez nie - wchodząc jednymi drzwiami, a wychodząc innymi po przeciwległej stronie. Potem nasze główne drzwi ktoś zabarykadował, ale otwarła się wielka brama na tyłach - zmieniła się więc nasza ruinowa trasa nabierając długości, różnorodności i atrakcyjności.
Dużej części wyposażenia, sprzętów czy maszyn już tam nie ma. Pozostały tylko w naszej pamięci i na poniższych zdjęciach.
Ruiny młyna.
Młyn widziany od strony kanału młyńskiego.
Fragment torowiska wąskotorówki przebiegających przez kamienny mostek i skręcający w stronę młyna.
Wnętrza młyna. Od kiedy pamiętam była to niezadaszona ruina. W którymś momencie naszych wędrówek był tam spory pożar, który pożarł większość wewnętrznych belkowań. Nawet cała kabacza grupa z przedszkola tu przyszła z paniami, obserwować pracę strażaków przy dogaszaniu. Zdjęć niestety nie robili. Tym bardziej nie mam zdjęć gdy hulał ogień, bo było to chyba jakoś w nocy.
Skąd ta piła? Czy ktoś, jeszcze przed pożarem, próbował pozyskiwać drewno i piła mu utknęła w twardym filarze? Tak, że nie dość, że go nie uciął - to jeszcze piły nie zdołał wyszarpać???
Widok na młyn i na hale, po których codziennie łazimy (ceglany budynek po prawej). Ze znalezionych w środku dokumentów wynikało, że była to niegdyś elektrownia wodna.
Latem w podobnym rzucie młyn ledwo przeziera przez krzaki! (po lewej)
Ceglane oblicze przymłynowego zakładu - głównego bohatera tej relacji.
Bramy na teren.
Betonowy mostek nad kanałem młyńskim, przytykający z jednej strony do owych naszych ruin.
Dolny poziom. Pod całym budynkiem są betonowe pomieszenia, gdzie przepływa woda.
Również od wewnątrz można zajrzeć w dół. W podłodze jest sporych rozmiarów otwór prowadzący na niższy poziom budynku. Jednak nie jest to zwykła piwnica - wyraźnie słychać, że szumi tam woda! Gdzieś tu pod spodem przepływa jedna z odnóg Odry! Kusi, aby tam zejść i dokładnie się przyjrzeć podziemnej rzece, ale niestety nie widzimy technicznych możliwości dla naszej ekipy... Budynek z obecnością podziemnego przepływu przypomina nam szumiący bunkier/śluzę przy moście w Ołoboku
Schodki w stronę kanału młyńskiego.
I on - ciek wodny nurkujący zaraz pod ruiny.
Kolejny mostek, którym można przekroczyć kanał młyński. Na nasze potrzeby nazywamy go "mostkiem imprezowym", jako że często spotykamy tu miłośników porannego browarka.
Latem mocno tu wszystko zarasta.
Mechanizmy otwierające śluzę.
Zbierają się tu różne namulenia, inne w zalezności od pory roku.
Tworzą się tu na bieżąco kąciki wypoczynkowe. Czasem nawet zadaszone, innym razem aby wygodnie się rozsiąść.
Widok z mostku na kanał i w tle prezentuje się kolejna śluza.
Widok na to miejsce od strony wody.
Silos. Ponoć na cement.
Skrzynka elektryczna utopiona w zaroślach.
Hale widziane od strony silosa i chaszczy jeżynowych.
Hale widziany od strony parku, zza żółtej kładki.
Hale widziany od strony drogi
Wnętrza budynku po prawej.
Kiedyś przy jednej ze ścian pojawiło się mini wysypisko śmieci. Ktoś wywalił tu sporo zabawek. Zrobiliśmy z nich wystawkę.
Stare tabliczki na pobliskich zabudowaniach.
Kolejny mosteczek jest nieopodal, zaraz przy jednym z prywatnych domów. Nazywamy go więc "mostkiem przydomowym". Od strony drogi zabezpiecza go brama, która czasem jest otwarta, a czasem zaryglowana na amen. Od strony ruin można się tam dostać, ale lepiej to robić w bezlistne okresy roku, bo chaszcz jest nieprzebrany.
Na mostku też są urządzenia przypominające o "śluzowatym" niegdysiejszym przeznaczeniu tego obiektu. Na mapach miejsce czasem podpisywane jest jako "jazy młyńskie".
To samo miejsce w okresie letniego zarośnięcia.
A tak prezentuje się to miejsce z oddali, z "rybiego mostu" (tego białego, łukowatego mostu drogowego, nazwałyśmy go "rybim" bo zawsze kabaczek dostaje tu witaminowy żelek o kształcie rybki). Zdjęcie jest z lekka przyzoomowane.
Gdy stoimy na "mostku przydomowym" i patrzymy na "mostek imprezowy" - to takowoż się on prezentuje :)
Na metalowych fragmentach sprzętów zachowały się dobrze widoczne niemieckie napisy.
Widok na biurową część hali.
Wnętrza biur znajdujących się na piętrze.
Jedne z naszych drzwi wejściowych.
Wnętrza pierwszej hali. Ta hala zawsze była przestronna i dosyć pusta. Nie wiem co mogło się w niej mieścić w czasie działalności zakładu.
Wewnętrzny baraczek.
Wnętrza drugiej hali. Tu chyba mieli magazyn. Zgromadzono tu wiele rzeczy - obrotowych krzeseł, foteli, podłużnych lamp świetlówek, gąbek, kontaktów i innych drobnych śrubkopokręteł rozrzuconych wszędzie pod nogami
Maszyny to głównie jedno pomieszczenie. Z początku było tam ich bardzo dużo. Z czasem ubywało. Nieraz docierałyśmy do przedszkola uwalane smarem, bo co trzeba przyznać - maszyny były dobrze naoliwione. Jeśli ktoś na podstawie wyglądu tych fragmentów przyrządów jest w stanie określić do czego służyły, jak się nazywały - będę bardzo wdzięczna za informacje i postaram się uzupełnić ten wpis.
Zdjęcia pochodzą z różnego czasu, więc kompletność i rozmieszczenie maszyn może być nieco różne na poszczególnych zdjęciach.
Tu już mało zostało... Po naszej maszynowni zaczął hulać wiatr...
Panele sterownicze - te zniknęły najszybciej.
Ciemny pokoik z szafami.
Pojawiające się napisy zostawiane przez bywalców.
Któregoś razu rzuciła się w oczy popisana markerem tabliczka. Wydawało mi się, że teraz już dzieci nie grają w “państwa, miasta”. A może to nie dzieci? Bo skądinąd dosyć ciekawe “kategorie”. Myśmy w szkole takich pomysłowych nie mieli!
Sporo takich wizytówek się walało we wnętrzach. "Kartex" było chyba ostatnią firmą jaka się mieściła w tych wnętrzach. Z informacji znalezionych w internecie zajmowała się energetyką. Oficjalnie zaprzestała działalności w roku 2020.
Ciekawy schowek.
Kiedyś, już na sam koniec naszych wędrówek tą trasą, zbliżając się do naszych ruin czujemy zapach ogniska. Coś się pali, ale miło pachnie, raczej jak drewno, a nie jakaś opona czy śmieci. Co sie okazuje - płoną grube drewniane słupy, będące podparciem dachu głównej hali.
Ten sam rzut w różnych warunkach naświetlenia. Nie wiem który najbardziej oddaje atmosferę tej chwili - deszczowy dzień, cisza i tylko chrupanie ognia w grubej beli.
Ten słup juz sam zgasł... Ale zdecydowanie utracił zdolności podpierające...
Jak to ktos podpalił?? Że nie gaśnie tylko tak się tli, powoli a skutecznie? No i po kiego diabła to zrobił?? Nie wiem na ile te bele miały charakter nośny, ale od tego czasu już boimy się wchodzić do hal, chodzimy tylko zewnętrznymi mostkami. Głupio jakby sie nam dach na łeb zwalił. Szkoda naszej trasy, ale to już późne lato 2022, więc i tak nasze codzienne wycieczki tą trasą dobiegają końca...