Miejsce akcji - obrzeża Legnicy, Lasek Złotoryjski.
Czas akcji - niby styczeń według kalendarza, ale pogoda iście wiosenna. Było chyba z kilkanaście stopni. Łaziło się więc całkiem przyjemnie, wyciągając gęby do słońca.
Miejsce owo było szpitalem. Wybudowali go Niemcy (jako że to Dolny Śląsk), po wojnie przejeły go wojska radzieckie (jako że to Legnica). W latach 90-tych przeszedł w polskie ręce (jako że Sowieci wyjechali). No i popadł w ruinę - jako że ostatecznie okazał się nikomu niepotrzebny. Potrzebny był tylko szabrownikom, dzikim eksploratorom i poszukiwaczom przygód. Czyli historia taka dość klasyczna dla tych okolic. Można by ją opisywać w różnych relacjach za pomocą kopiuj/wklej.
Do lasku docieramy w promieniach słońca. Dość szybko przez zimowe, bezlistne konary przeziera cel naszej wędrówki. Widać, że to las solidnie nafaszerowany betonem. Lubię bardzo ten moment, gdy z chaszcza zaczynają wyłaniać się ruiny i człowiek wie, że zwiedzanie zaraz się zacznie i jeszcze wszystko jest przed tobą. Takie wewnętrzne rozemocjonowanie i radość połączona z niepokojem. Że miałoby się ochotę biec, aby jak najszybciej dopaść zdobycz. Żeby zdążyć, żeby nikt cię nie przepędził, żeby coś nie zakłóciło poznawania miejsca, które jest już tuż - w zasięgu ręki.
Z zarośli przyglądają się nam dziwne stworzenia.
Pierwszy zwiedzamy takowy zielonkawy budynek. Ze środka wieje chłodem, wilgocią i wonią pieczarkarni. I teraz pytanie - czy ten budynek był najbardziej zgniły? Czy po prostu potem nam się stępił węch z racji przyzwyczajenia do otaczającej przestrzeni??
Potem zaglądamy na basen.
Przestronna hala, acz już niekoniecznie zachęcająca do kapieli.
Chociaż? W sumie czemu nie?? ;)
Tu wyraźnie mieli kino czy inny teatr ze sceną. Odrobinę podobne miejsce jak niegdyś napotkaliśmy w Trzebieniu, ale w nieporównywalnie gorszym stanie.
Najwiekszy tutejszy budynek. A przynajmniej najdłuższy. Zdaje się niknać gdzieś na horyzoncie.
Ma to przełożenie na jego przepastne korytarze. Prora to może nie jest, ale też robią wrażenie.
Jak się można domyslać, mają tu kilka klatek schodowych, z których każda jest nieco inna.
Krajobraz z oknem. Rzut oka z ciemnych wnętrz na jasne, rozświetlone słońcem dziedzińce. Widok ze zmurszałych, walących grzybem pomieszczeń na kolejną porcję ruin siedzących wśród zapachu lasu i wiatru (no i trochę palonej opony, bo niestety ktoś niedawno się zabawiał w ten sposób w okolicy)
A skoro juz mowa o oknach - w większości pomieszczeń (a i na zewnętrz) leżą wyprute ramy okienne. Ułożone są w stosiki tak jakby przygotowane były do wywózki. Nie wiem do jakiego celu mają być przeznaczone. Może na opał? Bo raczej do zastosowania zgodnie z przeznaczeniem to juz się średnio nadają.
Sporo drzew się tu wykopyrtneło, co dodatkowo nadaje okolicy posępnego klimatu.
Wiele wiatrołomów postanowiło się przytulić do budynków.
Do ścian tulą się też bardziej typowe rośliny np. bluszcze.
Wyłazimy też na jedno z poddaszy.
Są z niego całkiem fajne widoki, jako że tutejsze dachy są dosyć niekompletne.
Na ścianach udaje się znaleźć tylko jeden niemiecki napis. Przyczaił się nad krętymi schodami i wylazł spod tynku.
Z podobnych czasów pochodzą chyba te odrzwia rzeźbione w szpitalne węże.
Mozaiki napotykamy dwie - basenową i w kaplicy. Tematyka więc nieco odmienna.
Nie zachowało się zatem zbyt dużo pamiątek przeszłości. Jest za to trochę nowych malunków ściennych. Niektóre nawet całkiem ciekawe.
Najdłużej się przyglądamy temu okazowi i jego ciekawym szczegółom. Co to może symbolizować? I kim jest ta smutna, mało ozdobna postać po prawej stronie?
Na cienistych, ponurych dziedzińcach człowiek sobie przypomina, że to styczeń. Że mimo zaskakującego ocieplenia - to jeszcze nie wiosna. Kałuże skrzypią pod nogami, a trawy czy opadłe liście pokrywa szron.
Szybko stamtąd zwiewamy, w poszukiwaniu słońca i odkrytych przestrzeni pełnych płowych ziół. Są tu i takie miejsca, których klimat nieco przypomina dawne ośrodki wypoczynkowe.
Nieopodal jest też wspomniana wcześniej kaplica.
Są też garaże...
Kompleks jest naprawdę ogromny - łaziliśmy chyba ze dwie godziny!