bubabar

sobota, 6 września 2025

Góry Łużyckie cz.3 (2025) - Klič

Gdzieś przy drodze napotykamy niesamowite drzewko. Uschnięte, ale ktoś wpadł na pomysł dania mu nowego życia. Wprawdzie nie ma już liści czy owoców, ale całe obwieszone jest kubeczkami! Nieraz spotykaliśmy w Czechach kubeczki zatknięte na sztachety na płocie - ale takie drzewko widzimy po raz pierwszy! Nie ma rady - musimy koniecznie zostawić też kubeczek od siebie :)


Zajeżdżamy pod sklepik po chleb i piwo. Nie spożywamy jednak tego na miejscu - chleb będzie na jutrzejsze śniadanie, a piwo zamierzamy otworzyć jak wypleziemy się na jakąś górkę. No jedynie kabak zjada loda pod sklepem, no bo jego nie możemy zabrać na wycieczkę w bardziej widokowe miejsce ;)


Niedaleko miejscowości Svor zatrzymujemy się przy takiej oto wiatuni. Fajna taka, z drewnianą podłogą. Kabak początkowo jest trochę nieufny, bo z właśnie identycznej (podczas zeszłorocznego pobytu bardzo niedaleko stąd) wyleciał rój os. Tu jednak mieszkaja tylko poczciwe mrówki.


I ruszamy w stronę Kliča. Ech... ile razy żeśmy obserwowali z daleka tą górę, zachwycali się jej pięknie stożkowatą sylwetką, powtarzając: "ho ho, trzeba by tam się wybrać". Już prawie 3 lata (bo od pierwszego naszego wyjazdu w te rejony we wrześniu 2022) zawsze ten Klič migał nam za busiowym oknem, przypominając o swoim istnieniu, a my ciągle i ciągle odkładalismy bliższe spotkanie na później. No i w końcu nadszedł jego dzień!


Kiedyś dawno temu tu na szczycie była fajna chatka! Ciekawe gdzie dokładnie stała, bo idąc na górę nie wpadły nigdzie w oczy ruiny czy choćby zarys fundamentów.


Po drodze mijamy konstrukcje z kamieni, które u nas niektórych strasznie oburzają.


Pełzniemy w górę przez gołoborza.


Widoczki po drodze mamy całkiem przyjemne.


Na szczycie jest skałka tzn. cały dość rozległy skalisty placyk. Jest tam też dużo innych rzeczy: krzyż, tabliczka, skrzynka z wpisownikiem, ławeczki itp


Chwilę posiedzielim i wracamy na dół. Piwo spod sklepu się zużyło. Trzeba pomaszerować gdzieś dalej, szukać szczęścia i przygód.


Tu dla odmiany porosty na kamieniach są pomarańczowe lub czarne.


Przechodząc koło jeziorka postanawiamy się w nim wykąpać. Mamy 2 maja, więc kąpiel nie trwa długo ;) Woda jest orzeźwiająca i jakaś taka jakby gęsta, jak w kamieniołomach. Idealnie gładka powierzchnia i cudny zapach! Pierwsza przekąpka w tym roku zatem zaliczona! :)


Idziemy jeszcze w stronę Rousinovskiego vrchu, ale zaznaczona na mapie ścieżka okazuje się praktycznie nie istnieć. Po kilku metrach zmienia się w bagno, a jego obchodzenie niewiele pomaga, bo im dalej tym owego bagna więcej. Idziemy więc dalej stokówką, próbując obejsć od innej strony, ale kolejnej ścieżki również nie ma. Tu dla odmiany jest wiatrołom ;)


Na Rousinovski vrch więc tym razem nie docieramy, ale połaziliśmy sobie trochę asfaltem z widokiem na ładną sylwetkę Kliča.


Wracamy nad jeziorko, gdzie robimy ognisko.


W czasie gdy tu siedzimy, w terenie nadjeziornym przewijają się dwie ekipy, których obserwacje skłaniają do pewnym wniosków. Po pierwsze Czesi są jakoś mało wrażliwi na chłodną wodę - pływają dosyć długo jakby im w ogóle nie było zimno! Poza tym bardzo mi się tu podoba jakoś większe społeczne przyzwolenie dla kąpieli na golasa. Jakoś tak bezproblemowo, jakby właśnie taka forma kąpieli była naturalna i właściwa. Przechodziła rodzinka z dwójką dzieci - chlup do wody. Popływali, wytarli się, ubrali, poszli. Przyszło trzech kolesi z plecakami - chlup do wody. Bardzo ubolewam, że tak blisko, a u nas jednak większość ludzi kąpie się w szmatach, nawet w bardziej pustych miejscach, a na golasów patrzy się nieprzychylnym okiem.

Nie siedzimy długo przy ognisku, jako że zaczyna być słychać odgłosy nadchodzącej burzy. Nie mamy stąd daleko do wiaty i busia, ale jednak głupio jakby nam dopuckało na ostatnich metrach.

Wieczór spędzamy przy wiacie. Burza jednak nie przychodzi tak szybko, mruczy ze wszystkich stron, ale nad nami wciąż i wciąż jest pogodnie. Odkrywam, że mamy w busiu całkiem spory zapas świeczek! Musiałam je powsadzać do skrzyni chyba dawno temu - i zapomniałam. Teraz mamy radochę ze znaleziska :) Gotujemy kaszę, niezliczone herbatki i biegamy wokół robiąc zdjęcia przyjemnego blasku naszych ogarków, rozświetlających mrok wieczoru.


Już mamy się układać spać, gdy na parking wjeżdża auto. Już myślimy, że to pewnie jakaś parka na wieczorne bara-bara, bo to taka pora. Ale jednak nie tu, nie tym razem. Z auta wysiada ekipa, zaczyna pakować plecaki, karimaty, śpiwory i ruszają w stronę Kliča. Chwilę później pojawia się drugi samochód, potem trzeci, a ich pasażerowie postępują w sposób analogiczny. Wyraźnie idą na nocleg, acz mamy wrażenie, że namiotów nie zabierają. Myślimy, że jak nic musi tam gdzieś być jakaś chatka czy inna dogodna wiata z pięterkiem. Szkoda, że o niej nie wiemy!

W nocy mamy kilka pobudek. Pierwsza z nich to burza. Jednak przyszła! Grzmi, błyska się, leje - jak to w czasie burz bywa. Klasyka. Tu jednak mamy atrakcje dodatkowe, bo kilkakrotnie mamy wrażenie, że walą się na nas drzewa, bo rozlega się solidne ŁUBUDUBU!! po busiowym dachu. Gałęzie jednak nie spadają urwane, a jedynie tak sprężynują szarpane huraganowym wiatrem. W półśnie co chwilę mam wrażenie, że zaraz któraś z tych gałęzi jednak przebije dach i walnie mnie w nos, dodatkowo zalewając wodospadem ulewy. Dach jednak wytrzymuje. Widać całkiem solidne blachy robili 30 lat temu ;) Drugą pobudkę mamy gdy słyszymy tupoty w wiacie i feeria świateł tańczących latarek zalewa cała okolicę. Wygląda na to, że pierwsza ekipa spłynęła z Kliča. Chyba dosłownie, bo wracają ze śpiworami i karimatami w rękach. Nie próbują rozkładać się na nocleg w wiacie jak początkowo myśleliśmy. Może są zbyt przemoczeni? Pakują się jedynie pośpiesznie, wsiadają do auta i odjeżdżają. Jakieś pół godziny później w wiacie pojawia się kolejna ekipa - ta akurat mniej tupie, ale donośniej powietrze przecinają rozliczne przekleństwa. Niektóre brzmią podobnie do polskich, inne są zupełnie niezrozumiałe, acz można podejrzewać, że one również wyrażają solidne emocje. Oni również pakują się do aut i nikną w ciemnej dali. Trzecia ekipa spływa z kolejną fazą najsilniejszego deszczu. Nie idą do wiaty. Od razu wskakują do auta. Może byśmy ich powrotu w ogóle nie zauwazyli, gdyby nie to że jedna z dziewczyn z dużym impetem wpada na busia (chyba biegła). Łomot jest więc solidny (znów myślałam, ze drzewo na nas spada) i z racji różnic gabarytu (dziewczyna kontra busio) okazuje się, że chyba ona bardziej ucierpiała i lekko kulejącą towarzysze odprowadzają do ich pojazdu. Znika więc przedostatni wehikuł z leśnego parkingu pod Kličem. Ostatni warkot silnika i błysk reflektorów w oddali. Jest 3:30. Do rana nie pojawia się już nikt. Rano zresztą też nie.

Chyba więc nie było tam w górach żadnej solidnej chatki, a lokalne ekipy próbowały spać pod gołym niebem? Może dlatego, że dzisiejsza burza była kompletnie nieprzewidziana w prognozach? Telefony mówiły, że czeka nas ciepła, gwiaździsta noc. A tu taki brzydki dowcip ;)

Kolejny dzień - dzień naszego powrotu, okazuje się chłodny i deszczowy. Po ciepłym i słonecznym kwietniu nadchodzi wściekle zimny i deszczowy maj. Ale tego jeszcze nie wiemy na tym etapie. Wracamy więc sobie radośnie, bo jakoś tak zawsze serce rośnie, gdy spędziło się ponad tydzień w górach przy pieknej pogodzie, a na powrocie ulewy zalewają szyby. Nie jest żal wracać.

KONIEC

Śladami malowniczych jaskiń cz.3 (2025) - Vidim, Buschkeller

Dziś zaczynamy wycieczkę w miejscowości Vidim. Busio zostaje pod kościołem, a my dalej tuptamy piechotą, z ciekawością rozglądając się na boki.


Vidimski kościół w innych perspektywach.


Jest tu miejsce nazywane zamkiem (choc mi by jakoś bardziej nazwa "pałac" na niego pasowała). Obecnie nie jest udostępniony do zwiedzania. W środku mieści się dom opieki.


Nieopodal stoi opuszczona kamienica.


Przy jednym z domów solidnie podeszli do tematu zapasów opału na zimę ;)


Przechodzimy przez teren jakiegoś gospodarstwa rolnego.


To się nazywa pojazd o wysokim zawieszeniu!


Za miejscowością zaczyna się teren jakby zdziczałego, przypałacowego parku, który stopniowo przechodzi w las. A w nim chatka. Gdy podejść do niej - słychać wyraźny szum i bulgotanie. W środku mieści się coś na kształt stacji pomp czy innych tam hydraulicznych mechanizmów.


Głównym celem, który nas dziś tu sprowadza, są okołoskalne formacje położone na skarpach tutejszego wąwozu. Jednym z nich jest jaskinia Buschkeller - sztucznie wykuta jama ponoć z czasu husyckich. Ściany ma porosłe mchem, a w górnej częśći malowniczo zwieszają się paprocie.


W suficie jest dziura, do której prowadzi taki szybik.


Jaskinia ze wszystkich stron jest ozdobiona napisami i datami z różnych okresów. Wnętrza zawierają duże, równo wykute litery. I misia!


Na zewnętrznych ścianach są głównie napisy z XIX wieku.


Są też płaskorzeźby - dwie gęby.


Kawalątek dalej jest dziwna, betonowa kładka, wisząca nad przepaścia. Na mapach są opisane jako "Vidimské lávky", a zdjęcia z netu sugerują, że jest ich więcej - przynajmniej trzy! Myśmy znaleźli tylko jedną. Czy pozostałe się obwaliły, zarosły czy może my nie umiemy szukać?


A wokół takowe wąwozy.


Zarówno jaskinia, kładki, jak i cały tutejszy teren, sprawiają wrażenie jakby niegdyś stanowiły ogrodowe atrakcje i przynależały do tego zdziczałego parku przy tutejszym zamku.

Potem schodzimy w dół wąwozu (nieco naokoło, bo tutaj to by trzeba posiąść umiejętność latania), a tam kolejne skalne atrakcje:


Wykuta droga.


Zadaszone ścieżki.


Polna droga prowadzi przez niewielki przysiółek w dolinie.


Wąskie przejścia...


...prowadzą w ciekawe miejsca!


Albo w jeszcze ciekawsze :)


Wracamy do Vidimu i powoli pełzniemy w stronę busia.


Utyskujemy, że tu nie ma sklepu, a gdzieś daleko do miast nie chce się nam jeździć i szukać. Szkoda czasu. Żarcia i wody mamy jeszcze na kilka dni. Ale przydałoby się piwo na wieczór. Kabak snuje marzenia o lodach - że takie to by było rewelacyjne dopełnienie tego udanego dnia. I chyba gdzieś minęliśmy złotą rybkę! Musiała siedzieć w pęknięciu któregos muru. Albo na gałęzi kwitnącego bzu? Nagle widzimy przy drodze coś takiego... Kapliczka? Plac zabaw? Wiata biesiadna?


Niby przy ulicy, ale też jakby przy domu... Może to prywatny teren i zaraz nam jaki pies d... obszczypie?


Okienko bardzo ładne.


Nieufnie obserwujemy okolicę i powiewające na wietrze piłeczki. Patrzy na nas kamera. Ktoś musi mieć niezły ubaw oglądając nasze niepewne miny i idiotyczne kręcenie się w kółko. Acz napisy sugerują, że tam się wchodzi i może jednak nic tyłka nie odgryzie?


Jest też dłuższy tekst, że Czart tu zaprasza zbłąkanych wędrówców, że będzie ich kusił, no i żeby się zachowywać przyzwoicie. Ki diabeł?? Co za miejsce dziwaczne?


Naciskam klamkę... Włażę do skalnej pieczary - takiej jakich tu wszędzie jest pełno. I natychmiast słychać śmiech i ktoś coś gada! Serio, trochę można podskoczyć do góry! ;))) Jak się okazuje gada głośniczek, ustawiony przy tych diabłach!


A miejsce jest samoobsługowym barem! I jest tu dokładnie wszystko czego potrzebowaliśmy! Jak na życzenie! Ja pierdziuuuu! Co za przedziwny zbieg okoliczności!



Coś diabelskiego wyłazi też z sufitu.


Można się ogrzać ogniem piekielnym ;)


Wieczorem podjeżdżamy w okolice miejscowości Střezivojice i tam zatrzymujemy się u wlotu polnej drogi. Wieczór mija przy ogniu, wśród skał, z różnymi diabelskimi zapasami. Bo oczywiście ulegliśmy pokusom vidimskiego czarta! Nie dało się inaczej :D