Sama miejscowość, położona u podnóża rudych skałek, jest spokojna, sielska i prawie wyludniona. Domy oplatają winorośla, ryneczek z betonowym gierojem jest pełen kwiatów, a uliczkami czasem przemknie jakaś furmanka.
U wlotu dróg prowadzących na skałki stoją różne budy sugerujące, że czasami sprzedają w nich bilety wstępu czy pamiątki. Dzisiaj wszystko jest pozamykane. Może wieczór? Może środek tygodnia? Może przedsezonie? Trochę miałam obawy, że to miejsce może być zbyt turystyczne i tłoczne, ale widać moje obawy były zupełnie nietrafione. Na całej wycieczce nikogo nie spotykamy.
Miasteczko z góry prezentuje się równie miło jak z wcześniejszej perspektywy przemierzania krętych uliczek.
A tu chyba kiedyś była rzeka, ale jednak potem wybrała inne miejsce. Może jej się nie spodobało, że ją tak zabetonowali?
Początkowo w ogóle zaczynamy się zastanawiać czy poszliśmy w dobrą stronę. Pagórki są zielone, obłe, mało przepaściste. Tylko takie urwiska mijamy ;) To raczej nie to co widzieliśmy z oddali ;)
Pniemy się pod górę. Miejscowość zostaje gdzieś tam daleko u podnóża.
Mijamy szczątkowe podmurówki dawnej cerkwi. Na jej miejscu obecnie stoi kapliczka.
W końcu jednak coś rudego zaczyna majaczyć na horyzoncie!
Coraz bardziej malownicze wąwozy pojawiają się przed naszymi oczami!
W końcu docieramy nad te najbardziej spektakularne rozpadliny, najeżone dziesiątkami gliniastych kolców. Tutaj też pojawia się wiatr. Momentalnie - jakby wiatr był sprzężony z tym poszarpanym, rudym widokiem! Wcześniej na podejściu było duszno i jakby przedburzowo. A tu nagle powiew świeżości i jakby chłodu gór znacznie wyższych. Zabawne zjawisko!
Ciekawe, że to wszystko nie są twarde skały, tylko to jest zrobione jakby z błota? Gdyby się chcieć wspiąć na taką "skałkę" to ona by się zapewne pokruszyła. Zwraca uwagę też, że sporo słupów ma "czapeczkę" z dużego kamienia! :)
W innych miejscach też wyrastają ze zboczy piramidki. Jak grzyby po deszczu!
Skałki skałkami, ale przemiło się tu wędruje głównie ze względu na dywany kwiatów pod nogami, na okolicznych łąkach czy zwieszających się nad urwiskami!
Całe dywany kwiatów, w większosći nieznanych nam gatunków. W sporej części kojarzą mi się z kwiatami ogrodowymi.
Dmuchawiec? Taki dość spory!
Fragmenty trasy są nieco przepaściste. Śmiejemy się, że to nasza mini - grań Konczeto. Bo rozważaliśmy czy nie spróbowac tam uderzyć w tym roku, mając pewien żal, że pogoda pokrzyżowała nam plany 18 lat temu. Ale nic z tego nie wyszło i tym razem - Piryn cały czas siedzi w chmurach... Mamy więc tu swoją "grań" - rudy mosteczek, gdzie na długości chyba 3 metrów można się nacieszyć przestrzenią pod stopami. Chyba dla większego komfortu psychicznego ludzie oblepili boki ścieżki wałem z gliny, przez co ten kawałek trasy przypomina tor bobslejowy ;)
Rozsiadamy się w jednym z bardziej widokowych miejsc. Tam gdzie ruda glina przeplana się z suchą, ostrą trawą, na którą stopniowo wkraczają pnące kwiaty. Ich kłosy kołyszą się na wietrze, a jego podmuchy w zależności od siły i kierunku wydobywają z poszarpanych fragmentów zboczy tak różne odcienie świstów, że nawet zastanawiamy się czy jakoś nie spróbować ich nagrać. Najpiękniejsze jest to, że siedzimy tu z pół godziny, rozkładamy cały piknik i nikt nie wchodzi nam na plecy. W Polsce w tak ładnym i łatwo dostępnym miejscu to byśmy już mieli na karku przynajmniej kilka ekip, drona nad głową i psa na kolanach. Tu na spokojnie pijemy jogurty, wcinamy banany i tylko z brzoskwiniami się nie udało, bo wybrały wolność. Wszystkie trzy, jedna za drugą, ślicznie i gęsiego, potoczyły się w przepaść. Fajnie skakały po obrywach w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca...
W oddali widać góry innego rzędu - czarne, zimne, pełne jeszcze płatów śniegu - zbocza Riły, które przeważnie siedzą w gęstej mgle.
Wieje stamtąd zimnem jak skurczybyk! Cieszymy się, że jesteśmy tu, a nie tam!
Kolejne miasteczko na naszej trasie zwie się mało oryginalnie jak na te okolice - Riła. Niebo staje się coraz bardziej... bułgarskie... Chyba jednak to byłby jakiś cud, jak by nam już pierwszego dnia nie dolało w tym pięknym kraju.
Przez miejscowość przemykamy bez zatrzymywania. Naszym celem jest wcześniej upatrzone miejsce, zdające się być dogodne biwakowo.
Po drodze miłe źródełko.
Droga pnie się na wzniesienie górujące nad miejscowością.
Docieramy na taką jakby hałdę, płaską u góry, wysypaną żwirem. Jest to najprawdopodobniej zrekultywowane wysypisko śmieci. Przynajmniej takie wnioski wyciągnęliśmy z lektury unijnych tablic - no że się do tego procesu dołożyli finansowo.
Na hałdzie stoi sobie samotny baraczek. Niestety jest zamknięty i tym razem nie posłuży nam za wiatę... Sądząc po wyposażeniu używają go okoliczni robotnicy leśni.
Okolica, mimo postindustrialnego charakteru i żużlowego podłoża, obfituje w całkiem ładne rośliny, o kolorowych bujnych kwiatach.
Budynki widziane w tle to coś na kształt bacówek - słuchać stamtąd rżenie koni i beczenie. Zwierząt jednak nie widać. Jakaś chudoba widmo!
Barwy horyzontu sugerują, że czeka nas niebawem kolejna zlewa...
Poźnym wieczorem naprzykrza się czwórka znudzonych, miejscowych gówniarzy. Świecą latarkami do busia, pukają w szyby, wołają: "policja otworzyć drzwi" - i rechotają jak debile. Biorą nas chyba za parkę, która przyjechała na barabara. Miejsce chyba często do tego służy, biorąc pod uwagę rodzaj śmieci pod nogami czy kilka aut, które z żalem odjechały widząc nas. Toperz w końcu się wkurzył, wyskoczył z busia i objechał gównierzy. Twarzą w twarz już jakoś nie byli tacy odważni, zaczęli się tłumaczyć, że jakiegoś klasztoru szukają i to pomyłka. Potem tylko wznoszą głupie okrzyki z oddali, ale na szczęście szybko im się to nudzi i odjeżdżają w cholerę.
Poranek jest taki, że Riła to się chowa w gęstych chmurach, to na chwilę wychodzi. Mgieł jest chyba jednak więcej niż braku mgieł.
Idąc za potrzebą spotykam za krzakiem intrygującą brunetkę. Patrzy mi głęboko w oczy i jest jakaś taka jakby trochę przestraszona? Nie wiem co ona tutaj robi, ale na wszelki wypadek idę szukać kibelka gdzie indziej. Nie lubię jak ktoś mi się przygląda w takiej sytuacji - nawet jak jest płaski i papierowy.
Później, gdy jemy śniadanie, przejeżdżają obok Niemcy w terenowych kamperach - jeden zrobiony na bazie niwy a drugi uaza :) Z tyłu na jednym wisi rower o dwóch różnej wielkości kołach, a na drugim hulajnoga z kierownicą z jelenich rogów! Oba auta są tak cudownie poobijane i pordzewiałe, że poczułam nagłą, palącą potrzebę nauki niemieckiego, aby się z tą ekipą zaprzyjaźnić! Niestety przejechali bez zatrzymania, tylko nam machali wesoło i titali klaksonami, więc nawet nie udało mi się zrobić zdjęcia ich wspaniałych wehikułów.
A na koniec ciekawostka - co robią Bułgarzy, aby kierowcy respektowali zakaz wyprzedzania? I tak przez kilkadziesiąt km! I nikt nie wyprzedzał! Magia! ;)
cdn