bubabar

środa, 4 października 2023

Kleszcze na bengajach czyli Roztocze Południowe (2023) cz.1 (Lublin, Tomaszów)

I znów przychodzi ten piękny czas. Późna wiosna, kwitnące krzewy, świergot ptaków i dzielna ekipa sunąca na kolejną, przygraniczną wędrówkę :)

Tym razem przyszła kolej na południowe Roztocze - okolice Horyńca, tereny rozciągające się między Tomaszowem a Lubaczowem. Cerkwie, sosnowe lasy, łagodne pagórki. Teren, gdzie miałam okazję bywać już wielokrotnie i zawsze miło jest tam wracać. Na tegorocznej wycieczce często będą mnie nachodzić różniste reminiscencje z przeszłości, które zapewne też trafią do relacji.

Pociąg wiezie nas do Lublina. Tzn. mnie i Pudelka póki co, bo w takim składzie rozpoczynamy wyprawę. Reszta ekipy gdzieś się pozbiera po drodze i będzie dołączać w kolejnych godzinach lub dniach. Pociąg jak pociąg, jedno co pozostaje mi w pamięci to obecność stolików - chyba po raz pierwszy przy takowym siedzę. Na stole jednak nie bardzo jest co położyć, bo nogi to nie wypada, a jedzenie i picie odpada, bo czeka nas potem jeszcze jazda busem do Tomaszowa więc trzeba suszyć...

W Lublinie musimy dotrzeć z PKP na dworzec autobusowy. Dobrze, że tym razem mój przezorny współtowarzysz pospisywał rozkłady autobusów miejskich. Docieramy więc bardzo szybko i sprawnie. Po drodze rzucił mi się w oczy ciekawy mural. I pociąg na nim taki jak trzeba!


Trylinkowa droga nurkuje gdzieś za kamienice. A tam... czai się dziwna zabudowa.


Na pierwszy rzut oka przypomina kamerliki. Ale z balkonem? Z suszącym się praniem? Naławeczkowe babcie bardzo bacznie mi się przyglądają.


Mamy jakąś godzinę na przesiadkę. Pudel leci pozwiedzać starówkę. Ja zostaję z plecakami pod wiatą i sobie siedzę, chłonąc atmosferę tego miejsca. Lubię bardzo dworce, które są dworcami i nie zostały jeszcze pożarte przez galerie...



Ostatnio byłam tu dwa lata temu, gdy jechaliśmy w stronę Hrubieszowa. Już wtedy dworzec miał zdecydowanie wschodni charakter, co zresztą nie dziwi w tej części Polski. Acz coś się jednak zmieniło i tym razem siedząc tu mam coraz bardziej okragłe ze zdumienia oczy. Gdzie ja jestem?? Co chwilę wjeżdżają lub wyjeżdżają pełne ludzi autobusy, chyba bezpośrednie do wszystkich miast i miasteczek Ukrainy. I to nie jakieś malusie busiki - ogromne, kursowe autokary nabite ludźmi po brzegi. Dosłownie jeden za drugim!




Dwóch miejscowych widzi, że robię zdjęcia. Zagadują mnie więc: "Ty nie stąd, co? Widzisz tak tu mamy. Kręcą się jakby się wściekli, nie? Wte i wewte! Po pińcet-plusy tak jeżdżą". Z rozmowy z nowo poznanymi kolesiami wychodzi, że przyczyną wzmożonego ruchu jest konieczność comiesięcznego pojawiania się osobiście przez przybyszów ze wschodu, aby odebrać wszelakie zapomogi socjalne, hojnie rozdawane przez naszych rządzących. "Kasa w kieszeń i do domciu, gdzieś tam setki kilometrów na wschód. A za miesiąc z powrotem. Głupi by nie korzystał jak rozdają." - "A do mojej wioski, 30 km stąd, zlikwidowali połączenia - bo nierentowne" - wzdycha drugi mój współrozmówca.

My, nietypowo jak na lokalną modę, jedziemy niedaleko, bo do Tomaszowa. Busik mały, stanowisko na drugim końcu dworca, mamy w ogóle problem go znaleźć.

Aha! Pudel coś opowiadał o upale na starówce. Ja siedząc pod wiatą zmarzłam - musiałam wyciągnąc z plecaka koszulę...

Tomaszów wita nas dużymi, pustymi przestrzeniami i sporą ilością baraczków handlowo-usługowych, z których większość chyba obecnie nie działa.




Resztki starej zabudowy zapadają się jakby do wnętrza. Warto też zwrócić uwagę na ścianę, zawierającą na sobie cień dawnych domostw. Ich już nie ma, a wspomnienie odbite w murze się zachowało i przypomina o tym, co dawniej istnialo w przestrzeni.


W Tomaszowie zasiadamy w knajpie. Nie mamy się dokąd śpieszyć. Plan na dzisiejszy dzień praktycznie został już zrealizowany. Pozostaje nam dotrzeć na miejsce biwaku. Nasza jadłodajnia:


Wciągamy kotlety, surówki i przepyszne piwo z mnichami na etykiecie. A może dlatego mi tak smakuje, że tak długo siedziałam o suchym pysku? W Lublinie to już z pożądliwością patrzyłam na błotniste kałuże!

(zdjęcie z aparatu Pudla)

Na raty idziemy pooglądać miasteczko. Do bólu zabetonowany ryneczek, dawna herbaciarnia (to drewniane), murowana cerkiew zamknięta na cztery spusty.




W jednej z bocznych uliczek jest też drewniany kościół o dwóch wieżach, gdzie właśnie się kończy majowe nabożeństwo.

Pogasły już światła, ostały się ostatnie, najbardziej rozmodlone babuszki.


Mnie najbardziej interesują boczne, ciche uliczki, pełne kwitnących bzów i wypełnione śpiewem wieczornych ptaków. To taki specyficzny urok majowego późnego popołudnia w małym miasteczku, gdzie w co bardziej zarośniętych ogrodach rozpoczynają się wieczorne trele. Kolory stają się ciepłe, a w człowieka wlewa się spokój. Snuję się więc tymi uliczkami, chłonąc te piękne chwile.




Niezmiernie cieszę się, że zaraz wyjdziemy z miasta, rozbijemy namioty gdzieś na skraju lasów i otaczająca nas cisza przerywana ptasim koncertem będzie jeszcze piękniejsza! Ech... Jak bardzo można się pomylić...

Mijamy stary, betonowy pomnik. Toż cud, że się uchował! Łyknęli radzieckich partyzantów i lud pracujący?




Na skraju lasu też siedzą pomniki. Te zdecydowanie nowszej produkcji i występują stadami!


Z planem biwaku idziemy na leśny parking na obrzeżach miasteczka. Jedna z wiatek jest już zajęta. Kilku miejscowych robi sobie imprezę, muzyka łupie, oględnie mówiąc jest mało przyjemnie. Wizja spędzenia całego wieczoru (a szlag wie czy i nie nocy) w hałasie nie napawa mnie optymistycznie. Gdyby ode mnie tylko to zależało, to bym od razu, jeszcze za jasności poszła sobie gdzieś dalej, szukać innego miejsca na nocleg. Pudelek jednak nie podziela moich rozterek, twierdzi, że miejsce jest świetne - są wiaty, jest miejsce na ognisko, a odporność na walory dźwiękowe mamy widać inną ;) Póki co czekamy na Szymona i Iwonę, bo to kolejny powód - tu się z nimi mamy spotkać. Pociąg z Krakowa był jakoś znacznie później niż nasz.

Krakusy przyjeżdżają już po zmroku. Szymon nawet znajduje położoną niedaleko miła polankę, gdzie nie dochodzą muzyczne łupanki, ale też nie chcemy zostawiać tu Pudla, który odmawia ewakuacji w inne miejsce.

Rozpalamy drugie ognicho.


Może ostatecznie dobrze, że tu zostaliśmy? Z krótkiej rozmowy z ekipą z sąsiedniego ogniska wynikało, że tam gdzieś dalej mieszka Bożenka. I że tam znikają koty. Może z braku kotów - akurat my byśmy zniknęli?? Może pasztet z kota czy z buby smakuje dla Bożenki podobnie? :P Poza tym melomani odjeżdżają przed północą. W nocy przewija się jeszcze jedna ekipa, która nas częstuje bimbrem z sokiem brzozowym. Niezwykle ciekawy bukiet smaku ma ów trunek, a i ekipa jest bardzo sympatyczna.

W nocy z Pudlem i Iwoną widzimy dziwną rzecz - jakby zielona flara na niebie! Co to u licha? Meteoryt czy rakietę zestrzelili? Niedaleko stąd już rakiety spadały. Całkiem niedaleko...

O 4 rano przeciagam namiot o jakieś 10 metrów. Tym razem przeszkadza mi w spaniu chrapanie z sąsiedniego namiotu! Ech! Że też ludzie nie wykształcili ewolucyjnie jakiś wbudowanych, dobrych zatyczek do uszu! O ile życie byłoby prostsze! ;) W momencie przepychanek z namiotem mam wrażenie, że ktoś siedzi w wiacie, ale nie przywiązuje do tego dużej uwagi. Siedzi to siedzi. Jak się potem okazuje - może powinnam.

Poranek wita nas słoneczny i ciepły. Cudownie! Ognisko dymi, śniadanko na trawie, cały tydzień wędrówki przed nami - czy może być coś piękniejszego? :)




Po parkingu krążyli jednak jacyś złodzieje. Pudlowi zniknął serek chrzanowy, który zostawił w wiacie. Nie ma również pozostawionego tam pieczywa. Poranek też jest momentem znalezienia pierwszych kleszczy, chyba jednego złapał Pudel, a Szymon dwa. Acz to jeszcze nie te tytułowe ;)

Idziemy w kierunku miasta. Siadamy na chwilę pod sklepem.


Na tle szpitala. Pudel się śmieje, że wybraliśmy dobre miejsce na popas dla Szymona. Że jak pogryzie go pies to będzie miał blisko po pomoc.

(zdjecie z aparatu Pudla)

Był plan podjechania do Bełżca autobusem, ale rozkład okazuje się być jakiś z dupy i autobusu nie ma. Stop nie bierze w ogóle. Trochę nam zeszło na tym przystanku w oczekiwaniach, zdążyliśmy się juz z lekka zadomowić ;)


Ostatecznie zatrzymuje się nam taksiarz i za 10 zł od osoby możemy pojechać z nim. Koleś jest miejscowy, ale w ogóle nie czai gdzie w Bełżcu jest cerkiew, pod którą chcemy jechać. "Aaa pod kościół". I zawozi nas pod jakiś nowy budynek. O zabytkowej, drewnianej cerkiewce nie słyszał, dopytuje ludzi na ulicy i wywraca oczami co za dziwni i wybredni klienci mu wpadli w ręce. Kościół im nie wystarcza! Szukają nie-wiadomo-czego ;)

W końcu i cerkiew udaje się odnaleźć. Tak oto i zaczyna się piesza część naszej wędrówki.

cdn

6 komentarzy:

  1. Tytuł jest clickbajtowy, bo na bengajach akurat żadnego kleszcza nie kojarzę :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ktoś chyba miał? Ty nie, ja nie - krąg się zawęża! :P

      Usuń
    2. Krwawy miał na bengajach jakieś mrówki, ale nie kleszcza :P

      Usuń
  2. Blizna po nigdy niegryzącym psie z Dołhobyczowa do dzisiaj podczas każdego prysznica przypomina mi wędrówkę sprzed dwóch lat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurde! To on az tak mocno cie dziabnął? Myslalam, ze on cie tylko tak lekko zadrapal, a z tężcem wolales dmuchac na zimne...

      A wlasciciele psow to zawsze mowią, ze one nie gryzą, ze chca sie pobawic - a potem jest wielkie zdziwienie...

      Usuń