Cieszę się przeogromnie. Jest to coś, co praktycznie najbardziej lubię na wyjazdach. Nie tylko realizację założonego planu, ale niespodzianki na trasie, zaskoczenia i atrakcje wyskakujące spontanicznie. Ten plan, który los pisze sam.
Nitka starego, poprzerastanego trawą asfaltu wije się w pagórkowatym terenie, mija małe zagajniki i ociekające deszczem skałki.
Zapach tajnej bazy już tutaj unosi się w powietrzu. Nie wiem czy tak pachną jakieś odpady wywalone w krzaki czy sama świadomość, że do górskiej jaskini nikt pod bramę asfaltu nie prowadzi. Czy raczej nie prowadził dawniej, bo teraz to różne odchyły występują i są wdrażane rozwiązania nie zawsze mające sens. No ale asfalt pod naszymi stopami kilkadziesiąt lat ma... Idziemy pieszo, bo droga jest wąska i nie wiemy jak wygląda - w razie jakiejś wtopy busio nie zawróci.
Wlot do jaskini (jak przystało na te okolice) jest spory, ale dużo mniejszy niż w Devetaszce czy Prohodnej.
Ale nie wielkość jest mocą tego miejsca... Po wejściu całkiem zbieramy szczęki z podłogi... Ta "równa podłogowa tafla" to betonowa płyta, którymi jest wyłożona pierwsza ogromna komora. Panuje tu straszna wilgoć i zapylenie, co uniemożliwia zrobienia zdjęcia z błyskiem, a i światło latarki rozprasza się kilka metrów od ciebie na ścianie pyłu, nie wchodzi w grę więc dobre oświetlenie dalszych ścian czy sufitów. Stają mi przed oczami ogromne komory sztolni w gruzińskim Khaiszi, gdzie z identycznego powodu nie mogłam zrobić zdjęcia oddającego ogrom pomieszczeń.
Jaskinia jest z gatunku ciemnych - nie ma dziur w suficie. Pewnie z tego powodu niegdyś wnętrza oświetlały latarnie.
Takie warunki w wielkim, zamkniętym pomieszczeniu dają odczucie lekkiego osaczenia, bo widoczność jest mocno ograniczona. Wzrok bardzo powoli się przyzwyczaja do patrzenia w dal przez pył, bez wyostrzania się na wirujące w powietrzu drobiny. Poza tym panuje tu ogromny smród. Mamy różne hipotezy na temat jego pochodzenia. Mogli tu składować jakieś nawozy. Może to gówna nietoperzy, których jest tu totalne zatrzęsienie i od ich pisku trzęsą się ściany. Mogą to też być kupy ludzkie, bo komora z betonową płytą usiana jest też gęsto kupkami papieru, a domniemujemy, że lokalne skrzydlaste takowego nie używają. Miejsce przed jaskinią nosiło też ślady użytkowania imprezowego, więc może początek jaskini jest uznaną powszechnie srajnią?
Idziemy dalej. Nacieki na ścianach mają niesamowite kształty i też wyglądają jak zrobione z gówna albo przynajmniej z gliny i błota. Wiele z nich ma w sobie jakąś drapieżność lub przypomina zarysy postaci. Konie, duchy, anioły, pazury - czego my tu nie widzimy! Albo wpatrzone w nas oczy - niby trochę podobne w kształcie do tych z Prohodnej, ale jakieś zdecydowanie mniej przyjazne...
W sufitach widać okrągłe wgłębienia, póki co są to tylko wnęki, ale może to właśnie proces formowania się jaskiniowych oczu? ;)
Rozważamy czy zaraz się to wszystko nie urwie i nie poleci nam na łeb, jako że co chwilę słychać takie CIAP, bo z góry leci coś zdecydowanie większego niż kropla wody i o nieco gęstszej konsystencji. Może zjawiska krasowe, a może dobrze odżywiony nietoperz? ;) Świeże ciapnięcia mają barwy od bieli po ciemny brąz...
Niektóre części jaskini są przegrodzone ceglanymi ściankami.
Betonowe schody prowadzą do kolejnych, podziemnych światów.
"Tu chyba jest ta baza UFO" - zauważa kabak. Oglądała kiedyś z babcią w telewizji taki program: "Starożytni Kosmici" i tam była mowa o bazach obcych w głębi ziemi. Wloty do tych baz miały być ukryte w górach, wśród skał lub w jakiś na wpół opuszczonych kamieniołomach. No więc już wiemy, że to było w Bułgarii, między Czavdarcami a Aleksandrowem ;) Ufoki ufokami, ale ta jaskinia jest najdziwniejszą w jakiej byłam i skłamałabym twierdząc, że takie komentarze kabaka spływają po mnie jak woda po kaczce i nie robią wrażenia. Inaczej patrzę na to teraz, pisząc sobie w domciu relację i czytając w necie o owej jaskini opisy innych ludzi. Wśród ciemności, nieznanego smrodu i odgłosów rozpływającej się mazi ścian i sufitów... hmmm... jakby to ująć - umysł staje się bardziej otwarty :)
Industrialny klimat nie zanika po opuszczeniu pierwszej, płytowej komory. Idzie on dalej wgłąb. Walący z wnętrza jaskini potok ujęty jest w rury i betonowe koryta.
Po murku trzeba obowiązkowo przejść przynajmniej 10 razy tam i z powrotem. Wycieczki z niespełna siedmiolatkiem mają swoje prawa ;)
Jaskiniowy korytarz prowadzi dalej. Tam zdaje się już znikać przemysłowy nalot i miejsce staje się tylko malowniczą, górską jaskinią.
Dalej już nie idziemy. Nie to, że nie podejmuje próby, ale zapadając się w mazi po kolana zapał nieco opada. Płynąca korytarzem rzeka jest otoczona namulonym piachem, który nie bardzo jest jak ominąć. Trzeba by brnąć nim, a to chyba nawet powrót po gumiaki nam nie umożliwi. Trzeba byc mieć chyba wodery. Stamtąd właśnie płynie ta woda, która w kolejnej komorze jest ujmowana w rury i betonowe koryta.
I tam, w tej ciemności, której nie przenika nasze światło, co chwilę coś robi "umpfff". Jest to dźwięk regularny, który przebija się głośnością przez jednolite odgłosy lejącej się wody. Może to od ścian odpadają kawałki błota i tak brzmią waląc się w koryto mulistego strumienia? Może tak ściany powtarzają piski nietoperzy? Stamtąd co chwilę wylatują ich całe klucze. Tu nietoperki nie latają pojedynczo - jak już to chmara dziesięciu naraz.
Wycofujemy się nie obejrzawszy jaskini do końca. Pozostaje więc niedosyt i nutka tajemnicy, na bazie której można sobie potem snuć domysły i wieczorne opowieści. Miejsce pozostanie w naszej pamięci jako najbardziej niesamowite z całego wyjazdu. Miejsce jednocześnie fascynujące i przerażające, gdzie identycznej mocy siła jednocześnie pcha cię wgłąb jak i próbuje przekonać do jak najszybszej ewakuacji na światło dzienne. Miejsce ciekawie łączące klimat dzikiej przyrody i starego industrialu przypominajacego o ludzkiej działalności. I myślę, że Czavdarska, mimo swej dość posępnej atmosfery na długo pozostanie moją ulubioną jaskinią. Może nie taką, w której bym chciała spędzić noc i zapodać biwak, ale takiej, która zostawiła w pamięci niezacieralny ślad. Bo napewno była "jakaś".
Z nalotów, który na nas skapywał czyścimy sie jeszcze długo. Niektórych fragmentów ubrania nie mogę doprać nawet kilka dni później w ciepłej wodzie z proszkiem. Jest pokryte mazią - ni to śluz, ni to żywica. Jakby ktoś cię osmarkał, ale tak trochę na plastikowo. Dopiero kilkudniowe odmaczanie w słonej, morskiej wodzie rozpuszcza to dziwne coś. Kabacze buty trzeba niestety wyrzucić, bo mimo kilkakrotnego prania śmierdzą tak potwornie jakby coś zdechło i leżało na słońcu przez miesiąc...
Jak tylko wracamy do domu to przekopuję internet w poszukiwaniu informacji o tej jaskini. Polskie źródła są mocno zdawkowe, więc próbuję się zarejestrować na bułgarskich forach miłośników podziemi. Z informacji tam zawartych wynika, że ponoć dobrym pomysłem jest wjechanie do pierwszej komory autem i próba zrobienia zdjęć przy maksymalnym świetle reflektorów. Swój przemysłowy charakter jaskinia uzyskała dzięki mieszczącej się tutaj niegdyś mleczarni. Potem był też magazyn i pieczarkarnia. Walący z wnętrza lodowaty potok, przeciągi i zimna temperatura wnętrza ułatwiały przechowywanie produktów. W latach 2009-2012 jaskinię próbowały zagospodarować na swoją bazę jakieś kluby motocyklowe, robiąc imprezy czy koncerty na kilkaset osób. Jednak w miarę rośnięcia tych imprez spowodowało to konflikty z miejscowymi i policją. Pewnie to taki odpowiednik dawnych festiwali bunkrowych na MRU - niesamowity klimat + ból d... tych co zazdrościli.
Moja bytność na bułgarskim forum nie trwała długo - po kilku dniach mnie wywalili. Nie wiem czemu kilka moich zdjęć + pytania o jaskinie wywołały sporą gównoburzę, gdzie część forumowiczów odnosiła sie do mnie z dużą dozą sympatii, a część wręcz przeciwnie (oględnie mówiąc ;)) Niestety administracja poparła tych drugich... O co chodziło - chyba nigdy się nie dowiem (w politykę ani sprawy obyczajowe się nie wdawaliśmy ;) ) Niestety nie porobiłam kopii zapasowych naszych "rozmów", a po kilku dniach moje konto zniknęło. Założyłam oczywiście nowe, ale okazało się, że zniknął cały, czavdarski wątek mający kilka stron. Ciężko rozkminić o co poszło, kogo i czym mogłam tak szybko urazić. Dyskusje na forach w oparciu jedynie o googlowy translator niestety nie umożliwiają zrozumienia niuansów ;) Internetowa odsłona mojej Czavdarskiej została więc również owiana nutką tajemniczości, pasując jak ulał do swojej przedstawicielki w realu ;)
Nocujemy niedaleko Aleksandrowa na ogromnych betonowych placach wśród pól.
Ponoć to ruiny "oranżerii" jak potem rano nam mówił zbieracz ślimaków.
Wieczór mija przyjemnie na obserwacji burzanów, które wręcz roją się od świetlików. Dziesiątki i setki osobników, błyskających, o ciepłym świetle.
A rano co? Niespodzianka! Leje!
Poławiaczy ślimaków jest dwóch. Każdy ma wiadro, kijek i grubą rękawicę, jakby te ślimaki kąsały albo przynajmniej parzyły. Pierwszy zagaduje nas rano. Jego monologu (mimo najlepszych chęci) nie możemy skumać. Koleś nawet nie próbuje dobierać słów czy mówić wolniej, zaczyna tylko krzyczeć jakby brak zrozumienia leżał wyłącznie w naszym upośledzeniu słuchu. Drugi pojawia się za jakąś godzinę i co ciekawe - idąc dokładnie po śladach pierwszego ma w wiadrze dużo więcej ślimaków. Wygląda więc na to, że pierwszy ich nie zbierał tylko rozrzucał. Ten drugi też do nas podchodzi tzn. głównie do busia i próbuje rozkminić naszą rejestrację. Mówi, że stawiał na Palestynę, sugerując się literami i wyglądem kierowcy ;) Z tym ślimakołowem udaje się wymienić szeregiem informacji (bo rozmową nadal nie bardzo można to nazwać). Acz koleś jest napewno bardziej bywały w świecie, a przede wszystkim się stara. Twierdzi, że zna bardzo dużo obcych języków tzn. angielski, niemiecki, rosyjski, turecki, włoski a polski trochę też. Co do ostatniego myśleliśmy, że ściemnia zupełnie, ale na odchodnym nam powiedział "do widzenia". Z jego opowieści udaje się zrozumieć, że ślimaki oddaje się do skupu za 1 lewa za kilogram. Potem one jadą tirami do Włoch. Duże trafiają na stoły a mniejsze mieli się jako dodatek do kremów na zmarszczki. I we Włoszech kilogram kosztuje już 10 euro, a kasę zgarnia pośrednik. Ba! Ponoć są całe mafie ślimakowe. On sam chętnie woziłby do Włoch swój urobek, ale nie ma ani tira ani znajomości. A bez tych drugich strach się brać za handel. Ogólnie nie lubi obecnej Bułgarii. Mówi, że tu gdzie się znajdujemy była kiedyś "oranżeria", w której pracowała cała ich wieś. Hodowali pomidory. Ale potem "poszły komunisty a przyszły satanisty" i wszystko "w pizdu". Tylko ciągle pada i jest dużo ślimaków. Taki kraj. Koleś wnioskuje, że w Polsce musi być dobrobyt. "Bo tu stoicie już którąś godzinę, ślimaki wam łażą po aucie, a wy ich nie zbieracie". Mówimy, że po prostu boimy się lokalnej mafii i to przysłania nam żądze zarobku. Chyba zrozumiał, bo się śmieje. Ot taka ślimakowa pogawędka.
Potem długo jedziemy, nawet w miarę głównymi drogami - Wielkie Tyrnowo, Omurtag, Trgowiszcze, ocieramy się o obrzeża Szumenu. Cały czas pada i jest dużo ślimaków. Mafii na szczęscie nie spotykamy, a przynajmniej nie nawiązujemy z nią kontaktu.
cdn