bubabar

czwartek, 9 maja 2024

Ciepły czeski kwiecień (2024) - Drakov, Quinburk, Medvědí vrch

Wycieczkę rozpoczynamy z leśnego parkingu Drakov. Tu też zamierzamy wrócić na nocleg. Bardzo przyjemne miejsce - z wiatą, wychodkiem, miejscem ogniskowym i jeszcze potoczek ciurka obok! :)






Jako że to miejsce jest położone blisko granicy, Czesi postanowili również po polsku napisać, żeby nie zostawiać tu śmieci. Chyba ;) Najbardziej ujęła mnie konieczność narysowania służb :D Może warto by narysować śmieciarki i tu przypiąć?


Po powrocie do domu wpisałam w pierwszy lepszy translator i to bez tych wszystkich kreseczek nad literami. Z "lądowaniem" troche zaszalało, ale jest nieco bardziej zrozumiałe.


No to ruszamy w dal. Początkowo tuptamy stokówką.



Mijamy malutką, leśną chatkę, która niestety jest zamknięta. Pewnie należy do jakiegoś klubu, stowarzyszenia czy innych myśliwych lub drwali.



W dole meandruje potoczek, czasem szumiąc całkiem solidnymi wodospadami! Krajobraz pełen brązowych liści na drzewach sprawia wrażenie nieco jesienne. Temperatury mamy zupełnie letnie, a jest pierwsza połowa kwietnia!





Skręcamy potem w ścieżkę, która bardzo szybko zanika. Pniemy się więc pod górę bezdrożem i różnej maści wąwozami.



Jak to w Czechach często bywa - zwykły las szybko zaczyna przerastać coraz to liczniejszymi skałkami.




Tak w ogóle to zmierzamy do ruin zamku Quinburk. Ponoć zachowały się jakieś relikty murów, ale nieco uprzedzając fakty - nie znaleźliśmy ich. Ale co najważniejsze - ma tam być spora i widokowa skałka.

Docieramy do skupiska skałek, najeżonego sporą ilością malowniczo powalonych drzew.









Skałki są, widoki są, korzeniowiska są. Stwierdzamy więc, że to chyba tu i rozkładamy się na piknik, jako że już wszyscy zgłodnieli.





Rodzina jenotów również cieszy się wycieczką!



Dochodzimy jednak do tego, że ów Quinburk to jest jeszcze kawałek stąd! Siedliśmy sobie na pierwszych skałkach i zadowoleni. A tu trzeba jeszcze kawałek podymać do góry. Trasa jest jednak na tyle malownicza i ciekawa, że nie ma czasu i ochoty narzekać :)













Trasa, którą idziemy, nie jest chyba oznaczona żadnym szlakiem. Bo ani na mapie, ani w terenie szlaku nie widzieliśmy. Acz raz, jeden jedyny, napotykamy znak. Czarny szlak widmo.


Obchodzimy główną skałkę dookoła, bo nie z każdej strony da radę na nią dogodnie wejść. Znajdujemy w końcu szczelinę, którą (będąc również nie-wspinaczem) można się wywindować na szczyt.



W skałę wmurowana jest ciekawa płaskorzeźba, opatrzona jedynie datą 8.12.1880. Czy może to na pamiątkę po kimś, kto tu wtedy zginął? Innych napisów czy dodatkowych wyjaśnień niestety brak.


Sam szczyt jest miły, ale raczej bez szału. Jakiś widoczek jest, ale lekko przysłonięty. W zacisznej niecce umieszczono miejsce ogniskowe. Śladów po dawnym zamku nie znaleźliśmy.


Nie brakuje fajnych, rosochatych drzew, występujących w postaci zarówno żywej jak i uschniętej.



Ciekawsze miejsca można za to znaleźć dalej - przyskalne szałasy aż się proszą o zasiedlenie :)




Podążamy wciąż w górę i w górę dość stromym zboczem, pełnym omszałych skał o najróżniejszych kształtach.





Czasem pod nogami pojawiają się duże ilości połamanych desek. Jakby z dawnego płotu? Gdyby zebrał wszystkie do kupy - to można by zbudować chatkę! Hmmmm... Może to brzmi jak plan na przyszłość? Szkoda wielka, aby tyle budulca się marnowało!


Dalej wędrujemy lasami przesianymi słońcem. Taki teren mocnych kontrastów, gdy co chwilę otacza cię ciemność zwartej ściany drzew, a zaraz potem musisz mrużyć oczy, bo znienacka daje promieniami jak cholera!



Na Medvědí vrch podchodzimy jakąś przecinką. Początkowo wzięliśmy to za ścieżkę, ale co chwilę potykamy się o pieniek, a gałęzie powalonych drzew zdają się chcieć zerwać z nas spodnie, łapiąc co chwilę i nie chcąc puścić ich fragmentów.



Sam szczyt Medvědíego vrchu w terenie mało się wyróżnia - jest płaski, zarośnięty i niewiele z niego widać.


Stoi tu jednak rzeźba niedźwiedzia i jest ponoć zwyczaj przynosić swoje miśki.



Na zdjęciach w internecie widziałam, że czasem bywa ich masa. Przykładowe zdjęcie z googlemaps:


Obecnie misiaków jest jakby mniej. Nie wiem czy ktoś je ukradł, czy rozpuściły warunki atmosferyczne? My jednak postanowiliśmy dołożyć swoją cegiełkę do tego sympatycznego zwyczaju :) Brązowy jegomość trafił pod zadaszenie - może przetrwa ciut dłużej?


Trochę więcej przestrzeni pojawia się na zejściu. Tutejsze góry (niby całkiem spore, bo Medvedi ponad 1200 m. npm) a są jakieś takie na oko plaskate...




Piknik z herbatką musi być! :)


W powrotną drogę podążamy świetlistymi stokówkami, a wieczorne promienie są ciepłe nie tylko w kolorze. Początek kwietnia, a prawie jak lato! Tak to można żyć! :)



Mijamy różne wydziwiaste maszynerie, które nie mamy pewności do czego służą - albo jakieś robaczki do tego łapią, albo zapewnia to kontakt z cywilizacjami pozaziemskimi?




Przypadkiem trafiamy też na chatkę. Na mapach znaczona jest jako wiata/miejsce odpoczynku. Solidność konstrukcji miło nas zaskoczyła!






A to jedna z ciekawszych i bardziej zaskakujących rzeczy napotkanych na trasie. Tak jakby kapliczka wmontowana w drzewo. Ale przy bliższym przyjrzeniu się wychodzi, że wszystko jest zrobione z kory i jest integralnym fragmentem drzewa. Fakt, że kora jest ewidentnie nacięta w ten sposób, ale jak uformowano postać? Ktoś to rzeźbił w żywym drzewie?


Wieczorne stokówki wiją się wśród świerkowych lasów.


Wieczór przy wiacie w Drakovie.