bubabar

czwartek, 10 października 2024

Mazury bez deszczu cz.5 - Skandawa (2024)

Droga wśród pól dłuży się niemiłosiernie. W końcu Kaśka łapie stopa. Ładujemy się we dwie do auta. Ufff... Dziś jakoś wybitnie nie chciało mi się już iść, a plecak dosłownie wbijał w asfalt. Nasz kierowca jedzie do Momajnów, więc wysadza nas pod kościołem w Skandawie. Początkowo plan był jechać/iść gdzieś dalej, no ale tak wypadło. Tu więc będziemy czekać na resztę, a jak się pozbieramy do kupy to podejmiemy decyzję co dalej robimy. Zwiedzanie koscioła idzie szybko, jedno co mi się wyraźnie rzuca w oczy - to bardzo przyjemny ogród wokół kościoła, pełen pięknych iglaków.


Aż by się chciało gdzieś pod którymś namiot postawić! Acz wiem, że Polska to nie Armenia i pod kościołami biwakować nie wypada. Zaraz by nas ktoś pogonił! Tu by z baranem i winem na piknik raczej nie przyjechali ;)

Szybko dociera Piotrek na swoim rowerze. Opowiada, że zwiedzał po drodze opuszczony baraczek pszczelarza z ciekawym, tematycznym wyposażeniem. O takie zdjęcie tam zrobił!


W trójkę ruszamy dalej, gdyż na mapie znaczona jest jakaś wiata na skraju wsi. Może to miejsce nada się na nocleg? Wiata na mój wzgląd nie nadaje się zupełnie dla naszych celów - zaraz przy szosie, między budynkami. Jak na patelni. Zaraz za płotem stoją dziwne silosy na nóżkach.

(zdjęcie Pudla)

Zostaję pod wiatą pilnować plecaków. Kaśka z Piotrkiem idą obczaić czy nie ma drugiej wiaty, przy bocznej drodze, w bardziej kameralnym miejscu. Nie ma ich dłuższą chwilę. Wyjmuję więc mój notesik, żeby opisać dzisiejszy dzień. Mamy godzinę 16:30. Zapisuję kilka zdań, ale mimo że pora jest już mocno popołudniowa, to nie bardzo jest co opisać. Jakoś dzisiaj praktycznie nic się nie wydarzyło. Szliśmy i szlismy. Tyle... I jakoś tak dziwnie jest, że jeśli taka myśl pojawi mi się w głowie podczas pisania relacji - to automatycznie aktywuje to jakąś lawinę zdarzeń, otwiera magiczne wrota przygody! Nie zawsze w sensie pozytywnym niestety. Dziś jednak mamy szczęście :) Nie wiem kompletnie jak to działa. Takie pstryk! i inny świat się załącza!

I nagle pojawia się Kaśka. Z wózkiem. A w wózku dziecko. Specyficzne. Takie "dożynkowe" :)


Kaśka się śmieje, że wczoraj spała z Pudlem w jednym namiocie i proszę! są rezultaty! I że jak Pudel się nie przyzna - to będzie trzeba złożyć podanie o alimenty. Chociaż już na pierwszy rzut oka widać podobieństwo :P


W międzyczasie dociera reszta naszej ekipy, zapoznaje się z nowymi rekwizytami i całą zaistniałą sytuacją.

(zdjęcie zrobione przez Pudla)

Kolektywnie zmierzamy do miejsca skąd pochodzi wózek. Kaśka z Piotrkiem nie znaleźli wiaty, ale natrafili na coś o niebo lepszego. Coś jakby dawny ośrodek wypoczynkowy? A nie - z tabliczek wynika, że szkoła.



Taka szkoła z dawnych lat. Otwarta. Łazimy korytarzami. Dziwne wrażenie. Bo taka ni opuszczona, ni czynna. Ki diabeł?





Na ścianach dyplomy i obrazki.



Tu na Mazurach mieli chyba zupełnie inny gatunek kur niż u nas na południu. Jakies takie bardziej wypasione. Ta piłka, którą dzieciak trzyma w obu rękach, to chyba jajko?? Szczerze mówiąc - ja bym nie chciała mieć takiego ptaszora za plecami! ;)


Czy aby to nie jest ofiara tej zmutowanej kokoszki?? ;)


W sumie wszystko tu jest spójne - w Skandawie na furtkach wieszają takie ostrzeżenia. Kto by tu straszył psami! Psy to chyba chowają się w mysią dziurę na samo wspomnienie takiego drobiu! :P



Przed szkołą na schodkach siedziały miejscowe dzieciaki i chyba się bardzo zaniepokoiły, gdy jakaś nieznana ekipa (i to dosyć spora!) nagle spada z Księżyca i wbija do ich szkoły. Zaraz dali znać dorosłym, że tu jakiś tajemniczy desant się odbył!

Za niedługą chwilę zjawia się dziewczyna, która mówi nam, że szkoła nie działa od 20 lat, ale opuszczona nie jest - służy obecnie na różne lokalne imprezy, coś na kształt świetlicy wiejskiej. Pytamy o możliwość noclegu na boisku, ale ona nie może podjąć takiej decyzji. Musimy poczekać na panią sołtys, która niedługo przyjedzie.

Czekamy. Oglądamy szkołę i otaczający ją park jeszcze raz. Niejeden by chciał mieć w ogrodzie takie dorodne paprocie!



Mam niesamowity sentyment do placów zabaw z dawnych lat! A tak mało się już ich zachowało! Już mam wizję rozbicia namiotu koło tych drabinek! Ale będzie klimatycznie!



Siedzimy nas schodkach, napawamy się panującą tu ciszą i urokiem majowego wieczoru.




Jest i moja ulubiona trylinka! Być może mając takie boisko to nawet grę w kosza bym polubiła? (za szkolnych czasów to był jeden z bardziej znienawidzonych przeze mnie sportów...)


Piotrek jedzie rowerem obejrzeć pobliski staw - i tam znajduje w trawie telefon.


Próbujemy rozkminić czyj on może być i w tym celu zadzwonić do kogoś zapisanego w pamięci telefonu. Jednak problem zaczyna się na etapie odblokowania klawiatury - nijak nie może się nam to udać.

W końcu pojawia się pani sołtys, która okazuje się przesympatyczną babeczką. Nie ma problemu żebyśmy tu nocowali, obojetnie czy chcemy na boisku czy w samej szkole. Włącza nam wodę, prąd na sali gimnastycznej i co najważniejsze - kibelki. Nawet cebrzyk na kąpiele dostajemy! :) Atmosfera obiektu przypomina PTSMy sprzed 20 lat. Moje ukochane PTSMy, gdzie spało się w szkolnych klasach albo na sali gimnastycznej, na skórzanych materacach albo łóżkach polowych. Gdzie nad głową wisiała tablica albo drewniane drabinki gimnastyczne, a bujna zieleń zaglądała do okien.




Teraz już chyba takich PTSMów nie ma. Zostały jakieś hotelopodobne twory. A tu nagle mamy niepowtarzalną szansę na podróż w czasie! To właśnie coś, co najbardziej uwielbiam na wyjazdach!

Ale póki co nie czas myśleć o noclegu - nasza nowa znajoma zabiera nas na wycieczkę po wsi.


Niesamowite jest, że tak niewielka miejscowość a może zawierać tyle atrakcji, ciekawostek i niesamowitych historii. A dla miłośników miejsc opuszczonych (a mamy takowych w ekipie niemało :) ) to już dosłownie raj!!! Miejscowość dawnymi czasy była dużo większa, więc co chwilę napotykamy na oddech przeszłości - jakieś pamiątki, pozostałości dawnych dni.

Był tu kiedyś np. bank. A zaraz obok knajpa.


Sprytne miejsce jej wybrali - coby pobierający pieniążki mieli pokusę. I jaka wygoda - w celu wydania kasy nie musisz daleko łazić. Do knajpy schody były znacznie szersze niż do banku, jako że klientom może być trudniej się na nich zmieścić ;)


(zdjęcie Pudla)

A piwnice jak w starym zamczysku!


Mały budynek zaraz obok zawiera stylistykę pomieszczeń zdecydowanie nie banku i nie knajpy ;)




Zwiedzamy też kilka opuszczonych domów. Każdy z nich ma coś w sobie charakterystycznego i niepowtarzalnego.

Jest np. ceglana chałupa o wielkim dachu.



Wnętrza przywodzą na myśl chatkę w górach czy coś na kształt hotelu robotniczego.



Dzielny Piotrek wylazł również na strychy!



Jest tu też pomieszczenie z kolumnadą! Można by z niego zrobić salę balową! Nie chce się wierzyć, że przed wojną w takich warunkach to bydełko mieszkało. Kilkakrotnie już takie stajnio - pałace zwiedzaliśmy na Dolnym Śląsku.



Kolejny dom jest tak zarośnięty wybujałą roślinnością, że nie wiedząc o jego istnieniu łatwo by go przeoczyć, nawet przechodząc zaraz obok.



Ciemne i wilgotne wnętrza przenoszą nas w inne czasy - kredensów, kaflowych pieców i ściennych monideł. Odnosi się dziwne wrażenie, że ktoś tu pomieszkuje. Albo mieszkaniec wyjechał na kilka dni? Zapach, który zazwyczaj towarzyszy zamieszkanym gospodarstwom jest tutaj nadpodziw obecny. Tylko patrzę jak ktoś wychylnie zza węgła z pytaniem: - "a wy do kogo?" - "a kto was tu wpuścił??".







Ze ścian przyglądają się nam święte obrazy i zdjecia dawnych mieszkańców w różnych stylach i odsłonach.





W bardzo różnych... Jedno ze zdjęć jest oględnie mówiąc... nietypowe... Pochodzi chyba z prześwietlenia. Obraz tej czachy prześladuje mnie jeszcze jakiś czas. Mam wrażenie, że ją widzę w obłażącym tynku, w korze drzew czy plamach na asfalcie.



A gdzieś dalej - ciekawa krata! Urząd Pocztowo-Telekomunikacyjny??




A to jest ponoć najstarszy budynek w Skandawie.




Najbardziej jednak zapadł mi w pamięć niewielki, opuszczony domek. Taki wydawałoby się - bardzo niepozorny. Jakoś tak wychodzi, że akurat do tego domu wchodzę sama.


W środku chyba były dwa niezależne mieszkania. Przez charakterystycznie skrzypiące drzwi wchodzę do kilku pomieszczeń, umieszczonych jedno za drugim. Kolejne z miejsc, gdzie się zatrzymał czas.









Jeszcze niecały rok temu poczta przysyłała tu korespondencję.


Domek. W sumie bardzo podobny do tego, w którym się teraz znajdujemy.


We wszystkich pomieszczeniach możemy znaleźć sporo świętych obrazów, figurek. Jest też buteleczka typowa dla kramów przy sanktuariach - Maryjka z korkiem w głowie.


Lodówka Mińsk. Ciekawe czy jeszcze działa? One zwykle były niezniszczalne, tylko zbyt często spacerowały po pokoju z buczeniem ;)


Najbardziej jednak w opuszczonych miejscach lubię znajdować zdjęcia dawnych mieszkańców.


Są też medale.


I książki.



Zaglądam też na strych.



Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale w opuszczonych domach boję się zaglądać do luster. Zawsze mi się wydaje, że zobaczę coś, czego zobaczyć bym nie chciała... Np. stojące za moimi plecami. Jakoś chyba wole nie wiedzieć i żyć w nieświadomości, że coś było tam wtedy za mną.


Mokra ziemia lecąca z dziurawego dachu oblepiła cała toaletkę. A tak w ogóle - to skąd ziemia na dachu?


Gdy robię kolejne zdjęcie słyszę "Iiiiiii" - charakterystyczny, dobrze mi znany skrzyp otwierających się drzwi wejściowych! Ktoś wszedł do pierwszego pomieszczenia... Słyszę kroki. Wyraźne kroki. I jakby sapanie? Wpadam w panikę. Naprawdę już mam plan schować się do tej szafy!!


Słyszę drugi skrzyp... "iiiiiiigrhhh". To już te drzwi do tego pomieszczenia. Drzwi się powoli otwierają. Nie zdążę do szafy!!! Czuję już te kropelki potu pojawiające się na czole i spływające w stronę nosa... Drzwi się otwierają, ale nie ma w nich nikogo. To dobrze czy właśnie źle?? Odruchowo odskakuję do tyłu. A w drzwach okazuje się być kot. Czarny, puszysty kot. Kot na mój widok spanikował bardziej niż ja na widok kota. Rozlega się dosnośne MIAAUUUUU KHHHH! i kot daje w długą w stronę wyjścia. Ja też. Zwiedzanie uznaję za zakończone ;)

Niedaleko kościoła stał niegdyś szachulcowy budynek. Taki ogromny! Niestety został rozebrany. Tylko fotki ze szkolnej gazetki przypominają o istnieniu takiego budynku. Jaką wspaniałą rzeczą są zdjęcia, choć odrobinę umożliwiają zatrzymanie pędzącego czasu.



Zostały tam tylko suche drzewa, które wiszą nad przystankiem PKS i niezbyt się to podoba miejscowym - tylko patrzeć jak gałęzie spadną komuś na głowę.


Ponoć nie można ich ruszyć bo to teren prywatny. Jak to działa? Tysiące zdrowych, pięknych drzew się wycina bo np. jakiś dewiant ma korbę, że za drzewem może siedzieć zboczeniec. I bęc! wystarczy. A tu suchych gałęzi wiszących nad publiczną drogą uciąć nie można?

A wracając jeszcze do znalezionego telefonu. Poszukiwanie właściciela zostaje uwieńczone sukcesem. Udało się zadzwonić do jego znajomych. Okazuje się, że telefon zgubił facet, który hoduje duże stado krów. Jak można się domyśleć, bardzo sie cieszy, gdy przynosimy mu zgubę. Mamy okazję obejrzeć cały inwentarz wraz z cielętami, które się niedawno urodziły.


Zaglądamy też do starej, nieużywanej już mleczarni.


Na kilku pobliskich budynkach można się dopatrzyć przedwojennych napisów.




Hitem gospodarstwa okazuje się traktor Belarus! I nawet mam okazję się nim przejechać! Piotrek prowadzi i całkiem mu to dobrze idzie - żadna krowa (ani stodoła) nie zostaje rozjechana ;) A tak w ogóle to ja pierwszy raz w życiu jadę w traktorze w środku!


Ktoś z naszej ekipy nawet krótki filmik nakręcił z tego, jakże ciekawego wydarzenia! :) LINK do filmu

Banan na pysku od ucha do ucha, bo co może być lepszego niż zachód słońca oglądany ze starego traktora! Ciepły wieczór niezwykle udanego dnia i świadomość, że to jeszcze nie koniec atrakcji! (zdjęcie z aparatu Piotrka)


Przez malownicze aleje, mijając klimatyczne pojazdy, suniemy w stronę starego cmentarza, położonego już dobry kawałek za wsią.



Teren cmentarza zarastają bluszcze i paprocie. Splątana roslinność pożerająca stare nagrobki, zwłaszcza w połączeniu z zapadającym zmrokiem i kalejdoskopem wrażeń z całego dnia w naszych głowach - daje przedziwny efekt. Co chwilę mi się wydaje, że widzę kątem oka rzeczy, których napewno tu nie ma. Może po prostu jest zmęczona?





Nagrobki. Prawie niewidoczne. Niemal już całkowicie zlane z otaczającą przyrodą.



Jest też sektor grobów zdecydowanie nowszych, już powojennych. Rzadko się chyba takie spotyka na leśnych, zapomnianych cmentarzach...




Takim panom możemy zajrzeć w oczy dzisiejszego wieczora...


Wracając z cmentarza jakoś rozmowa zeszła na bimbrownictwo. Pytamy jak to jest z tym tematem na Mazurach. Kasia opowiada, że na Podlasiu (skąd pochodzi) to płynie szeroką rzeką. I tak od słowa do słowa - Kasia wyciąga butelkę, która dotychczas jechała w sakwie Krwawego. I ledwo ktoś spróbował, dosłownie pierwszego kielonka - od razu rozlega się pip pip i załącza się rosyjski zasięg! Ale jaja! Przypadek?? No niby granica jest stąd zaledwie kilka kilometrów, no ale taka zbieżność w czasie? Wcześniej nikt nie dostawał powiadomień o zmianie operatora! Bimber narzędziem teleportacji?? ;) A może my jednak zawędrowaliśmy dalej niż było w planie? I prawdziwe przygody dopiero się zaczną?? ;)


Gdy wracamy do wsi na niebie zawisł już księżyc, a znad łąk podnoszą się mgły...


Dowiaduję się też ciekawej historii, że w okresie powojennym w tym rejonie przesuwały się granice! I to tak konkretnie, nie jak w Dubnicy, że chłop przeniósł słupek 50 metrów, bo mu pole za wąskie wyszło ;) Na samym początku w 1945 roku obecnie znajdujące się w obwodzie kaliningradzkim miasteczko Żeleznodarożnyj przypadło Polsce. Występowało ono wtedy pod nazwą Gierdawy i było siedzibą powiatu. Stan taki trwał kilka miesięcy, po czym władze ZSRR stwierdziły, że jednak zabieraja miasteczko do siebie. Przez pewien więc czas było zamieszanie w regionie i istniał powiat gierdawski bez Gierdaw, a starostwo powiatowe umieszczone tu, w Skandawie. Potem Skandawę włączono do powiatu kętrzyńskiego (obecnie chyba też tak jest, miejscowe auta na NKE jeżdżą) a powiat gierdawski przestał istnieć.

Temat mnie bardzo zainteresował i po powrocie do domu sobie o tym poczytałam, że granice zostały przesunięte o kilkanaście kilometrów i np. obecne Kryłowo też początkowo przyznano Polsce - występowało czasowo pod nazwą Nordenbork. Mamonowo (Święta Siekierka) czy Prawdińsk (Frydland), po których włóczylismy się 7 lat temu - również! Jak to w podróży zawsze można się dowiedzieć czegoś nowego! Myślałam, że powojenne "korekty granic" dotyczyły tylko Bieszczad i Sokalszczyzny. Acz w sumie tam była jakaś wymiana a tu wychodzi, że zajumali miasteczka, walneli granicę od linijki i tyle... Ciekawe też, że polskie nazwy miasteczek były odrobinę zmienionymi dawnym niemieckimi (lub przetłumaczonymi) - typu Nordenburg=Nordenbork, Heiligenbeil=Święta Siekierka, a Rosjanie to w ogóle sobie nazwy wzięli z sufitu!

Duża ilość wrażeń, opowieści, odwiedzonych miejsc w krótkim czasie, połączona ze sporym zmęczeniem, zawsze powoduje (przynajmniej u mnie) taki rodzaj zagmatwania wspomnień, że potem juz nie wiem co było najpierw, co było potem i czy w ogóle mi się to wszystko nie śniło. W pewnym sensie uwielbiam ten stan, bo świadczy o tym, że dzień nie został zmarnowany :) Różne opowieści z życia wsi i okolic, które podczas wędrówki opowiadała nam pani sołtys czy inni mieszkańcy Skandawy, ułożyły się w niesamowity kalejdoskop obrazów, niedokończonych migawek, jakby strzępków kartek wyrwanych z zeszytu i rozrzuconych przez wiatr. Niektóre z nich mam wrażenie, że widziałam na własne oczy - inne mają konwencję snu czy filmu oglądanego 20 lat temu. I to wszystko wrzucone do jednego wora i solidnie wymieszane. Zatem tak:

W Skandawie kiedyś był pałac. Taki rejon, że w co drugiej wsi stał pałac. Pod koniec wojny Ruscy ów pałac spalili - też typowe, takie były czasy. Jak nawet zostały jakieś cegły czy inne materiały to pojechały do Warszawy na wielką odbudowę. Na miejscu dawnego pałacu stoi teraz szkoła - ta w ktorej będziemy spać! :) Zniknęła tylka część naziemna pałacu - zostały ponoć piwnice i jakieś podejrzane tunele. Po wojnie w okolicach szkoły był korytarz, ktoś nawet nim łaził i coś ciekawego widział, ale potem go zasypali. Tzn. korytarz, nie tego co łaził ;) Do teraz są dwie dziwne wentylacje do czegoś pod ziemią, jedna w parku, druga przy kościele. Po pałacu został zdziczały park - ten za szkołą. I tam ponoć straszy. W jesienne wieczory idąc tamtędy po zmroku naoczni świadkowie mieli wrażenie jakby ktoś szedł obok. I powtarzalne wrażenie czyjejś obecności. A jak się szło z psem to pies wył.

Nie tylko tunele siedzą pod ziemią w takich przygranicznych terenach, co to przechodziły z rąk do rąk. Jeden koleś po wojnie zebrał broń, wykopał dziurę i tam wszystko wrzucił. W sensie - lepiej schować, ale może kiedyś się przyda, jakby znów była wojna. Na tym miejscu zasadził jabłonkę. Nikomu nic nie powiedział. Jak umarł to jego syn ściął jabłonkę, jak to zazwyczaj bywa - młodych boli każde drzewko, a owocowe to w szczególności. W czasie karczowania - niespodzianka! Wyskoczyły karabiny z ziemi! A przy najstarszym domu odchodzący stąd Niemcy zakopali w ziemi pakunek pełny starej porcelany. Niczego nieświadomy mieszkaniec coś sadził, kopał i przebił szpadlem zbutwiałą skrzynię. Niestety wszystko w skrzyni się rozbiło. Została w całości tylko jedna filiżanka. Można się załamać! Takie znalezisko i w tak głupi sposób zniszczone :(

Nie wiadomo więc gdzie szukać skarbów - one mogą być wszędzie. Poszukiwaczy zwykle jednak ciągneło na cmentarz. Wiele grobów było rozkopywanych bo krążyły legendy, że Niemiec to miał dużo złota i je ze sobą do trumny zabierał. Ginęły tez metalowe krzyże, które oddawali na złom.

Mieszkał też kiedyś w wiosce zabawny facet. W wiadomym miejscu miał tatuaż: "tylko dla pań". W ogóle był bardzo za babami, a pomysłów to mu nie brakowało. Przychodził nieraz do punktu medycznego (takowy też niegdyś był w Skandawie), przebierał się w fartuch i udawał ginekologa - próbował badac kobity z innej wsi, które go nie znały. A jak był pijany to klękał i wołał: "O Allachu! Spuść flaszkę z dachu!" Miał też smykałkę do interesów - kilka razy sprzedawał różnym osobom park i brał zaliczki. Realizował się też w ogrodnictwie - miał najlepszą cebulę w okolicy, bo hodował ją na ludzkim szambie, które dostawał od sąsiadki. Człowiek orkiestra! W więzieniu też ponoć siedział - tam sobie wspomniany tatuaż wydziergał.

Ile jeszcze było tych opowieści tamtego wieczora? Ile zaginęło gdzieś w odmętach niepamięci?

Wieczorem siedzimy jeszcze chwilę na sali gimnastycznej. Mamy stolik i typowo szkolne krzesełka. Za półeczkę służy nam stół ping-pongowy. Niektórzy nawet mają kanapę do spania.




Część ekipy śpi w klasie. Wybór mamy szeroki! Znaleźliśmy na zapleczu dwa materace, a Krwawy zawinął się w pozyskany gdzieś dywan! Kto by pomyślał, że będą dziś takie luksusy! :D


Tak, tak... To był piękny nocleg! :)



Rano przewija się jedyny opad na tym wyjeździe. Padało góra 15 minut i spokojnie przeczekaliśmy ten czas w szkole jedząc nieśpiesznie śniadanko. Kurtki pozostały więc suche. Potem zwiedzania wsi ciąg dalszy. Wraz z panią sołtys idziemy w odwiedziny do sąsiada, ktory był sołtysem wcześniej. Obecnie jest zapalonym ogrodnikiem i złotą rączką. Już na wstępie wita nas sprytnie zabezpieczona rynna!


Facet ma niesamowity ogród, który można zwiedzać długimi godzinami. Każdy jego skrawek zajmują altanki, stawki, jakieś ciekawe maszyny, drzewka owocowe albo konstrukcje.





(zdjęcie z aparatu Piotrka)

Mnie najbardziej urzekły samodzielnie zrobione z baniaków grille i piecyki!



Przechodzimy kurs szczepienia drzewek owocowych rozlicznymi metodami. Zwłaszcza interesuje to Kasię (która też uwielbia pielęgnować swój ogród) i Szymona, który od jakiegoś czasu jest szczęśliwym posiadaczem działeczki ROD.



(zdjęcie Piotrka)

Ja skupiam się na możliwości podjadania pysznych owoców, będących krzyżówkami tych powszechnie znanych i smak ma toto nieziemski!


Mamy okazję też pojeździć maszyną zrobioną z glebogryzarki (ja i Piotrek zwiedzamy okolicę na jej pace)



a Szymon to nawet uczył się prowadzić :)


Poznajemy też obsługę "maszyny wibracyjnej" do produkcji kostki brukowej, która jest zrobiona z opon i silniczka z pralki.


Jakoś zawsze niezmiernie podziwiam i zachwycam się ludźmi, którzy potrafią dawać rzeczom drugie życie, zrobić coś z niczego i żyć w dużej niezależności od ciągłego kupowania nowinek.

Ostatnim miejscem ze Skandawy, którego jeszcze nie obejrzeliśmy, są okolice stacji PKP, wiec na koniec tam kierujemy swoje kroki. Tory biegną w stronę rosyjskiego miasteczka Żeleznodarożnyj. Osobówki tu już od dawna nie jeżdżą, ale ruch towarowy jest zachowany.


Obecnie budynek stacyjki pełni rolę siedziby pograniczników, więc oczywiscie znów na nich wpadamy.



Zaraz obok natrafiamy na jeszcze jeden opuszczony domek.


Czy to numer domu? 45,2??


Ciekawe odrzwia! Takie promieniste!



Nie wiem czy to ten, ale przypomniała się nam tu historia opowiadana przez panią sołtys. Że na jakiś dom należący dawniej do kolei byli kupcy, chcieli go wyremontować i w nim zamieszkać. Ale PKP nie chciało sprzedać. No i domek się rozsypał...

Przykolejowymi terenami, przez jakieś dawne place przeładunkowe, ruszamy w dal.




cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz