Budynek stacyjny sprawia wrażenie używanego. Jednak część pełniąca niegdyś rolę poczekalni, kas itp. jest niestety zamknięta na głucho.
Otwarte okazuje się boczne wejście do budynku - na klatkę schodową o drewnianych skrzypiących schodach, wyślizganych przez kroki wielu pokoleń. Nie omieszkam tam zajrzeć. Miejsce wyraźnie ma swoich lokatorów, więc staram się zachowywać cicho, coby mnie nie poszczuli psami. Bardzo ciężko jednak zachować ciszę, gdy każdy krok powoduje melodyjną feerie dźwięków, które echo roznosi wokoło.
Stacyjkę otaczają niezliczone przybudówki, garaże, kamerliki i inne zaułki pełne sprzętów wszelakich.
Nie brakuje też ptactwa - również egzotycznych gatunków.
Piwniczki, hangary, gdzie pordzewiały metal upodabnia się barwą do cegły lub odwrotnie.
Odwiedzamy też "peron wąskotorowy" - od jakiegoś czasu pełniący już tylko rolę muzeum.
Pobudowali tu też całkiem solidne, "szachulcowe" wiaty, wyglądające wręcz jak małe domki. Szkoda, że nie są położone gdzieś bardziej na uboczu, bo świetnie by spisały się na biwak. Jest nawet wolnostojący kominek!
Wypuszczamy się też na mini wycieczkę wzdłuż toru - w krainę starych bocznic, rozjazdów, na wpół opuszczonych ramp i baraków o nieznanym nam przeznaczeniu.
Budynki chyba dawnych biur, już nie używane, ale wciąż słychać w nich kroki i sapanie. Zwiedzanie jest więc szybkie i zarządzamy ewakuację. Nie wiadomo co tu zyje i czy będzie rade naszym odwiedzinom ;)
Przysiadamy za to na jednej z opuszczonych ramp, malowniczo oplecionych przez pnącza.
Pobyt umilają nam śmigające od czasu do czasu pociągi...
I śpiew wczesnowiosennego ptactwa. Zwłaszcza ten osobnik, który przysiadł na drucie, roztacza wokół wyjątkowo przecudne trele.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy - trzeba wracać na właściwy peron i zdążyć na swoją przesiadkę. Acz biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe - pobyt w Miliczu uważam za niezwykle udany!