Leje caly czas.. Nie tylko nad jeziorkiem pod Aragatsem, nie tylko w Biurakanie.. W Erewaniu tez leje, zimno, mgliscie.. Uderzamy do Stiopy- i faktycznie liczy nam za pokoj mniej niz poprzednio.
Od dzis takze wiem ze telewizor w pokoju sie bardzo przydaje!
W sasiednich pokojach nocuje dzis caly bus Gruzinow, ale sa dziwnie cicho i nie zapraszaja na zadna impreze. Zagadani jakos odpowiadaja polslowkami i znikaja...
W kapturach i pelerynach ruszamy powloczyc sie po miescie. Na bazarze "Wernisaz" obkupujemy sie w pamiatki. Szkoda ze nie udalo sie tu trafic sobota-niedziela. Ponoc wtedy jest tu ogromny targ.. w tygodniu tylko kilka kramow..
Szukamy knajpy "ZSRR". "Ulica Aram 22. Potrawy i gadzety z calego bylego sajuza". Tyle z przewodnikowego opisu. Knajpa zapewne istnieje w tej samej rownoleglej rzeczywistosci co dworzec kolejowy Arabkir i butle gazowe w sklepach Tashiru ;) W miejscu gdzie powinna byc knajpa sa jakies rozwaliska, wysokie ploty, plac budowy.. Rozpytujemy w okolicznych butikach , restauracjach i przechodniow. Jak przystalo na Erewan- nikt nic nie wie...
Rano a raczej kolo poludnia ruszamy do Eczmiadzyna bedacego sakralna stolica Armenii bo tam urzeduje ich glowny duchowny zwany Katolikos, bedacy patriarcha calego kosciola ormianskiego. W zwiazku z tym miasto faktycznie bije wszystkie inne jesli chodzi o ilosc swiatyn i wszelakich klasztorkow. Wspolpasazerka z marszrutki mowi mi ze jest ich tam ponad 40, ale nie wiem czy ciut nie koloryzuje.
Inny wspolpasazer dlugo sie nam przyglada, kreci glowa i w koncu na przystanku nie wytrzymuje i pyta: "Czemu u was trzech muszkieterow i ty jedna "dartanianka"? W waszym kraju to normalne?"
Glowny kosciol niestety siedzi w rusztowaniach.. Poza tym to pamiatki, blyski fleszy, sporo turystow, wycie rozkapryszonych dzieci...
W sciane nieopodal wmurowane sa ladne chaczkary.
Widac ze Eczmiadzyn jest spokojnym, bezpiecznym i bezkonfliktowym miasteczkiem- policjanci umieraja tu z nudow i musza sobie szukac innych rozrywek.
Z daleka widac dachy innej swiatyni wiec ku niej zmierzamy przez ogromne place gdzie akurat odbywa sie pochód zakonnikow
Przypadkiem tez trafiamy na cmentarzyk. Jest on jakis taki dziwny. Nagrobki na pierwszy rzut oka przypominaja mi wagony kolejowe. Duzo pordzewialych cystern stojacych na bocznicach obserwowanych z wiaduktu..
Ale nie... To rudy wulkaniczny kamien porosly bladozielonym porostem, ktorego gałazki plataja sie z krzaczkami ormianskich liter..
Nigdy nie widzialam takiego cmentarza...
Cerkiewka na uboczu podoba mi sie znacznie bardziej niz ta glowna. Cienista aleja, wielka brama, podcienia i odwrotna niz w poprzedniej proporcja miejscowych do turystow..
W ciemnych wnetrzach wlasnie odbywa sie chrzest. Chowam sie za filarem. Spiewaja. Spiewa ksiadz, spiewa rodzina i znajomi. Jakos tak na glosy. Nic nie gra. Popiskiwanie niemowlecia miesza sie z muzyka i odbija echem po surowym wnetrzu budynku.
Przed cerkiewka czeka juz slub. Panna mloda ciagnie za soba dwumetrowy tren. Jej kuzynki i kolezanki chyba zrobily sobie konkurs ktora bedzie miala wyzsze obcasy i mimo wszystko da rade pokonac dystans auto- kosciol. Mała dziewczynka w bialej sukience, z koszyczkiem z ryzem i płatkami kwiatow donosnie placze. Nawet duzy czerwony lizak wreczony przez dziadka zupelnie nie pomaga. Kilku chlopakow wbitych w garnitury, kreci sie nerwowo, poprawia ciemne okulary i zlote łancuchy. Widac ze w dresie czuli by sie lepiej niz w krawatach. Obok stoja rzedy wyblyszczonych, wypasnych aut o grubych brzuchach..
Gdzies na przycerkiewnej rabatce poznaje swiat malutki kotek. Goni chwiejace sie na wietrze kwiatki, sciga sie z wlasnym cieniem. Donosnym miauczeniem kwituje kazdy poznany element- kolczaste lodygi rozy, bloto, siadajace na nosie muchy.
Wracamy do Erewania fajnym starym autobusem, w ktorym nie udalo sie nam rozszyfrowac przeznaczenia niektorych wewnetrznych konstrukcji. (acz napewno na zielonym sznurku mozna powiesic i wysuszyc mokre skarpetki! Zaluje ze takowych przy sobie nie mam.
Po drodze blokowiska z rozowej kostki, miejskie zagrody dla owiec i spokojne zycie upalnego popoludnia..
Dzis chyba caly narod w Erewaniu wylegl na ulice. Wojskowi grupkami i samotnie podazaja w strone przeciwna od centrum. Dziewczyny prezentuja swoje wdzieki na glownych ulicach. Chlopcy staraja sie glosno rozmawiac przez komorki, tak trzymajac aparaty aby przypadkiem nie zaslonic emblematow firmy. Jedni i drudzy rzucaja wzrokiem wokolo czy przypadkiem ich wysilki nie sa daremne.. Kłebi sie w drogich knajpach i sklepach oferujacych wszelaki chłam w kolorowych, firmowych opakowaniach.
Jeden ze zwyklych dni scislego cetrum stołecznego miasta...
Choc mam wrazenie ze dzis wyjatkowo wszedzie sie kłebi od ludzi. Niby swieto narodowe mieli w pare dni temu.. Jest srodek tygodnia.. Wszesniej nie bylo tak gesto na ulicach.. Jutro tez nie bedzie..
Nawet w "naszej" knajpie "Kaukaz" nie ma dzis miejsc. Mowimy wiec ze poczekamy i rozsiadamy sie na schodach na zewnatrz. Co chwile kelnerki informuja kolejnych gosci ze "miest niet". Dla nas jednak szybko znajduje sie stolik. Nie wiem czy ujela je za serce nasza wytrwalosc czy moze przypyleni turysci siedzacy na progu nie zostali uznani za wlasciwa reklame przybytku? ;)
Roi sie tez od policji, ktora wymysla sobie rozne zadania np. zamyka glowne ulice, konwojuje notabli w czarnych limuzynach, cieszy sie gwizdkiem i swiecaca pałeczka, doglada licznych "stłuczek" gdzie lekko zarysowaly sie wypolerowane zderzaki. Wszedzie slychac ich syreny i migajace czerowno-niebieskie swiatelka.
Acz ich wszechobecna mnogosc nie przeszkadza wyrostkom rzucac w turystow kamieniami.
Probujemy dzis dotrzec do tzw "Matki Armenii" sporego pomnika gorujacego nad miastem. Wedrujemy jednak od jakiejs zlej strony bo dochodzimy tylko do opuszczonych hoteli i plataniny autostrad. Do samego pomnika dzieli nas nieduzy dystans. Odstrasza nas jednak wizja pokonania kilku nitek drog wypelnionych po brzegi rozpedzonymi autami. Po drodze tez nam sie jakos konczy dzien..
Widac ze nie jestesmy pierwszymi Polakami wedrujacymi ta okolica!
Na Placu Republiki zalapujemy sie "tanczace fontanny". Pokaz jest chyba codziennie o 22, a podswietlone kolorowo "sikniecia" sa wtedy polaczone z muzyka.
Po raz kolejny mijamy skladowisko toreb na jednym z glownych skrzyzowan. Widzielismy je juz dwa tygodnie temu. Nie zrobilo wtedy specjalnego wrazenia- ot ktos poukladal torby na lawkach- pewnie gdzies jedzie.
Przedwczoraj, w zacinajacym deszczu spotykamy te same torby tylko pod folia!
Dzis torby nadal tkwia w tym samym miejscu, jak poprzyklejane do ławek. Jest noc. Wokol kreci sie jakas para. Ktos spi na lawce. Ki diabel? Bezdomny? Dziwne miejsce sobie wybral na koczowisko. A moze to jakas demonstracja?
Poczatkowo troche sie wstydze podejsc i zagadac.. bo co powiem: "dzien dobry, czemu tu siedzicie z torbami od dwoch tygodni?". Ale dzielny Młody ochoczo biegnie w strone tych ludzi i sie wita. Jest ich tu czworo. Facet, babka i dwojka dorastajacych dzieci. Sa ormianskiego pochodzenia, babka ma obywatelstwo ormianskie, reszta rosyjskie. Dlugo mieszkali w Petersburgu, ale z niewiadomych przyczyn musieli/postanowili z niego wyemigrowac. Osiedlili sie we Francji. Jednak i stamtad musieli wyjechac, bo skonczylo im sie prawo pobytu albo cos w tym stylu. Zostali wiec przywiezieni tu, do Armenii, ale nie moga dostac prawa stalego pobytu i sa tu nielegalnie. W miedzyczasie skonczyla im sie waznosc paszportow... Jak zrozumialam na przeszkodzie stoi francuska ambasada, naprzeciwko ktorej koczuja juz kilka miesiecy. Mowia ze chcieliby zyc normalnie, osiedlic sie gdzies w Armenii, pracowac.. Ponoc słali juz listy do licznych ambasad, a takze do Putina i Sarkozego.
Chcemy im jakos pomoc, ale twierdza ze nie potrzebuja ani jedzenia, ani pieniedzy ani ubran. Faktycznie -nie przypominaja bezdomnych. Czysci, zadbani, najedzeni. Bagaze rowno ulozone, zabezpieczone folią.
Mowia ze najwieksza pomoca i pozytywnych gestem w ich strone jest to ze podeszlismy, ze cenne dla nich jest nasze zainteresowanie ich losem, mila rozmowa. Licza ze im wiecej ludzi ich zauwazy, tym wrosnie szansa ze los sie w koncu do nich usmiechnie, ambasady zmiekna i beda mogli zaczac gdzies, w jakims kraju, normalne zycie.. Acz widze tez pewna sprzecznosc- mowia ze nie sa zadowoleni ze jakas francuska dziennikarka napisala o nich artykul do gazety... Im dluzej rozmawiamy tym bardziej sie gubie w ich historii, tym bardziej zaciera sie cel do ktorego dążą...
Momentami mam wrazenie ze sa juz tak nakreceni scieraniem sie z roznymi urzedami ze manifestacja stala sie celem samym w sobie i w pewnym sensie sie w niej odnalezli. Ze pobyt na ten lawce na skrzyzowaniu jest checia pokazania swiatu bzdurnosci prawa i klopotow w jakie moze sie wpedzic "bezpanstwowy czlowiek zawieszony w przestrzeni".
W ktores popoludnie postanawiamy odwiedzic tunel dla pieszych w Erewaniu. Opisywany byl w ksiazce "Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych". Czytajac odnioslam wrazenie ze tunel jest dlugi, ciemny i troche straszny. Nabralam wiec niepohamowanej ochoty aby zobaczyc to miejsce na wlasne oczy. Ciemnosc, polamany beton, przemykajace postacie i fakt ze z jednej strony ponoc wchodzimy w miescie a wychodzimy gdzies nad rzeka, na totalnym zadupiu.. Chyba mnie poniosla wyobraznia bo widzialam juz polaczenie opuszczonych tuneli kolejowych pod Wałbrzychem z bunkrami MRU i jeszcze to wszystko we wschodnim wydaniu...
No i tunel niestety mnie rozczarowal.. Ani on dlugi ani ciemny, ani pusty. Tzn tunele sa dwa obok siebie (no wlasnie- nie mam pojecia po co dwa?) Jeden tunel jest oswietlony, czysty i w miare uczeszczany.
Drugi tunel jest niby zamkniety- tzn z jednej strony zabezpieczony blaszanym parkanem a drugiej strony krata. Krata jest rozwalona, a parkan odgiety. W srodku lezy duzo gruzu, smieci (glownie strzykawek) a zapach wskazuje ze w najblizszej okolicy bardzo brakuje kibla miejskiego. W srodku faktycznie jest ciemno i mozna sie potknac o cos lezacego na ziemi.
Na drugim koncu tunelu tez jest gwarne , ruchliwe miasto. Nie wiem gdzie byl autor ksiazki, ale chyba gdzie indziej albo kilka lat temu tunel wygladal inaczej.
W Erewaniu trudno znalezc jakas dzielnice o starej zabudowie. Ponoc w 2005 roku byly jeszcze takowe resztki ale cala starowka zostala ostatecznie wtedy wyburzona aby ustapic miejsca nowym ulicom i placom. Udaje nam sie jednak znalezc kawaleczek miasta nie bedacy ani komunistycznym osiedlem z wielkiej plyty, ani nowym wiezowcem. Przy jednej z ulic stoi kilka zruinowanych niskich domkow. Wewnetrzne podworka porosle winorosla, piwniczki pachnace wilgocia, sypiace sie sciany. Na pierwszy rzut oka ulica ta wyglada jak po jakiejs wojnie. Domy jednak nie sypia sie od bomb. Zdecydowanie nie rozpadaja sie tez same z siebie. Dzielnica jest w trakcie wyburzania aby ustapic miejsca nowym biurowcom, apartamentom i butikom o lsniacych krysztalami zyrandolach. Po drugiej stronie ulicy widac juz swiat luster, chromowanych barierek i zlotych okuć. Tu rozpadajace sie truchełka dawnego swiata jeszcze sie trzymaja, ledwo co ale jeszcze stoja. Co ciekawe, w domach tych mieszkaja jeszcze ludzie! Jakas babka robi na podworku pranie, dziecko jezdzi w kolko na rowerku, facet wnosi do piwnicy sloiki z przetworami. Toczy sie zycie jakby na przekor, jakby udajac ze swiata wokol nie ma wcale..
Gdy wsadzam nos w jedno z podworek rzuca sie na mnie pies. Chyba to cud ze uniknelam pozarcia zywcem. Zarloczny zwierz wybiega daleko za nami na ulice, rzuca sie do łydek, dlugo nie odpuszcza pogoni.. dawno nie spotkalam tak przesiaknietego agresja bydlecia. Potem tak sobie myslalam ze moze pies byl tak specjalnie wyszkolony aby gryzc kazdego kto zajrzy w podworko? Ciekawski turysta zapewne kręci sie tu rzadko. Moze czesciej zagladaja rozne sluzby chcace wysiedlic ostatnich mieszkancow walacych sie chałup i cienistych piwnic...
Stary i nowy Erewań.. Jeszcze razem..
Od poczatku wyjazdu do Armenii nastawiamy sie aby zjesc gdzies raki. Najwieksze nadzieje na takowy posilek mamy nad jeziorem Sewan, jednak tam znalezienie jakiejkolwiek knajpy graniczy z cudem. Taksowkarz z Sewanvanku, Garnik, mowi nam ze to potwornie drogie danie...Drogie, trudno dostepne- raki wiec poszly w zapomnienie.
Na chwile przypomnialy sie przy szosie kolo Noratus, gdy łapiac stopa rzuca sie nam w oczy hałda odpadow w rowie
I nagle dzis, gdy siedzimy w naszej ulubionej erewanskiej knajpce bez nazwy, babka sie nas pyta czy moze mamy ochote rakow pokosztowac. I to zupelnie za darmo! Pewnie ze mamy ochote!
Danie rzeczywiscie bardzo smaczne, ale malo sycace.
Nie tylko nam raki posmakowaly!
Pozniej jeszcze w jednej z knajpek przy dworcu autobusowym widzimy akwarium. Acz nie jest to element dekoracyjny wnetrza- mozna chyba sobie ulowic i dac obsludze do przyrzadzenia.
CDN
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz