Pełznac na gorke wogole nie wiemy jak ona sie nazywa i tez nie mamy pewnosci ktore to ze wzgorz na naszej mapie. A wogole to nasza dokladna mapa wlasnie gdzies w tym miejscu sie konczy.
Dopiero po powrocie dowiaduje sie ze szczyt na ktory wlazimy to Surpoganesi, ma 2328 m n.p.m., cerkiewka nazywa sie tak jak wioska u podnoza- Gandzani, jest z XIII w. pod wezwaniem świętego Howchanesa (święty kościoła ormiańskiego).
Taaaaa… U nas to by byly zasieki, kraty, barierki, bramy, dziesieciu straznikow, kilkadziesiat czujnikow, kamer i mury w siatce albo za szyba… I dluga lista czego nie mozna dotknac, na co popatrzec i w ktora strone zakaszlec…
A my jestesmy tu sami.. Z ptakami, kwiatami i wiatrem… I malutka cerkiewka stoi sobie na gorce nie zdajac sobie zupelnie sprawy w jaka niewole popadaja jej siostry na dalekim zlowrogim zachodzie…
Na drzwiach przybita jakas pamiatkowa blaszka z 1980 roku.. Czy dzban i stakańczyk swiadczy o tym ze byla tu jakas wyjatkowa impreza?
Zwraca uwage sposob budowania muru, w asymetrycznosc, wielonieregularnosc i "ząbkowanie" kamieni zdaje sie byc zakleta jakas tajemnicza logika..
Ciemne wnetrze swiatyni jest pelne ogarkow swiec, swietych obrazow, krzyzy i ziol..
Wszedzie lezy swieze sianko z pachnacych kwiatow porastajacych okoliczne łąki. Jakies zielone swiatki tu mieli?
Na scianie wisi szafka a w niej kilka kieliszkow i lezacych obok plastikowych butelek. Zapach ich swiadczy ze nie do przechowywania wody byly zwykle uzywane. Dokladam do szafki jeszcze jeden kieliszek. Wozimy kilka takich na specjalne okazje. Jedna z nich wlasnie nadeszla.
Robie tez czym predzej swiezy bukiet i zatykam na ołtarzu.
To jest prawdziwa swiatynia, gdzie mozna sie poczuc blizej Boga.. Wiatr, pustka, ciemnosc, odosobnienie. A nie tłum wystrojonych i wyperfumowanych ludzi i ględzenie ksiedza..
I koscielny ktory prawie batem wypedza po mszy bo przybytek trzeba zamknac na tysiac zamkow i kłodek…
Dlugo siedze wgapiajac sie w powazne twarze obrazow, w ciemnosc przesiana kurzem i niklymi promieniami padajacymi z okien, wsrod zapachu dawno zgaslych swiec.. Gapie sie w tą mala, otoczona kamiennym murem przestrzen, ktora odgradza mnie od wyjacego wiatru i pustych gor.. I nie mysle o niczym.. Jakby na chwile czas i caly swiat przestaly istniec…
Z zadumy wyrywa mnie mysz chrupiaca miotle, a echo powtarza chrup chrup chrup. Zdecydowanie powiedzenie “siedziec cicho jak mysz pod miotla” jest chybione i nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistoci.
Na zewnatrz wiatr duje jakby sie wsciekl! Najrozsadniej to by chyba spac w tej zacisznej cerkiewce ale jakos mam opory ze nie wypada.. Chyba by mnie straszylo i karcacy wzrok obrazow nie pozwalal usnac.. No i podloga jest zimna. Tak!! Zimna podloga z kamienia! Mozna “złapac wilka”. Trzeba jednak postawic namiot. A jakby przyszla burza to zawsze jest gdzie przeprowadzic ewakuacje.
Namiotowe odciagi musimy przytrzaskiwac kamieniami zeby nam nie odlecial. Skad u licha bierze sie taki wiatr ze glowe odrywa i az ciezko oddychac? Dokladnie ogladamy kazdy kamulec czy nie jest jakims sredniowiecznym chaczkarem. Bo chyba juz lepiej by spac w cerkwi niz motac odciagi o chaczkary ;)
Widoki na twierdze Abuli utwierdzaja nas w przekonaniu ze dobrze zrobilismy zmieniajac plany- cerkiewka jest duzo ciekawsza niz twierdza na ktorej siadla chmura i ani mysli odejsc.
Z gory rozciagaja sie fajne widoki na jezioro Saghamo (gdzie planujemy isc jutro)
i na kilka innych malutkich wyzej polozonych jezior o ktorych istnieniu dopiero sie dowiedzialam wlazac tutaj. Gdy slonce chyli sie ku zachodowi odlegle jeziora zaczynaja swiecic jak lustra.
Widac ze miejscowi robia tu niezle biby na tej gorce. Ale dzisiaj chyba nikt nie przyjedzie z baranem do nas.. Jak nawet by kogos naszla ochota i popatrzy na skryte w gestych chmurach szczyty szybko zdecyduje sie zrobic impreze z kumplami w garazu..
Dobrze ze mamy chociaz flaszke wodki na rozgrzewke bo noc jeszcze nie nastala a my juz widzimy ze za malo cieplych ciuchow zabralismy. A wogole to bylo wesolo z zakupem tej butelki w sklepiku w Gandzani. Wchodze i pytam czy maja domasznie wino. Sprzedawca chyba widzi ze blondynka wiec odpowiada spokojnie : -“Nie diewuszka, tu step, tu winorosl nie urosnie”.. Nie odpuszczam- “a domasznia wodka? no takie wyroby lokalne, domowe, na wlasne potrzeby..” Facet udaje ze nie wie o co mi chodzi.. -“To moze czacza?”, -“Nie diewuszka, my tu nie Gruzini”, “Tuti ara???” Na tym etapie sprzedawca juz kula sie ze smiechu pod stolem wraz z kolega ktory wlasnie przyszedl z zaplecza. Twierdza ze jakby mieli “tuti ara” to by ja sami wypili.. I dziwia sie skad ja wiem co to jest.. Opowiadam wiec ze Gruzja Gruzja ale jest jeden taki kraj ktory podoba mi sie jeszcze bardziej, i jakie pysznosci domowej roboty mozna bylo kupic na targu w Erewaniu. Jeden z nich ma tam rodzine i czesto kilka razy w roku tam bywa. Wymieniamy sie wiec roznymi spostrzezeniami odnosnie bazaru i okolicznych knajp.
Chlopaki chyba musza mowic prawde bo sam sprzedawca z kolega popijaja miedzy jednym a drugim klientem butelkowana wodke walaca perfumami. Jest to chyba Chlibnyj dar.. I taka ja zakupuje..
Wogole wedrujac tu po Dzawachetii jest pewien problem.. Czesto nie wychodzi na dobre wchodzac do wioski mowic ludziom “Gamardzioba” bo spora czesc to Ormianie i pare razy mnie pouczyli ze oni Gruzinow i ich jezyka bardzo nie lubia.. Powiedziec “Barew dzez”? Jeszcze gorzej.. trafisz na prawdziwego Gruzina to juz calkiem sie nie wybronisz czemu w ich kraju uzywasz pozdrowienia niezbyt lubianej mniejszosci.. Wiec postanawiamy pozostac w tym regionie przy rosyjskim “zdrasti” , przynajmniej poki nie nauczymy sie odrozniac Gruzinow i Ormian ;) Poki co dzialalo dobrze.
Wieczorem siedzac w cerkiewce okazuje sie mym oczom obrazek, jakby symbol tych wszystkich lokalnych zawilosci- trzy porzucone kartki- kazda w innym alfabecie..
Zachod slonca jest niesamowity. Slonce zmienia sie w wielka biala kule otoczona mglista poswiata i momentami mam wrazenie ze przemieszcza sie po niebie zygzakiem..
Zaraz potem i nasza gorka znika we mgle, a wiatr i zimno tak sie poteguja ze od razu przestaje czuc rece do łokcia i mam problem ze zdjeciem butow czy odpieciem zamka do namiotu..
Noca zapalamy swieczki...
Ranek jest srednio pogodny tzn slonce co chwile nawet przeblyskuje ale na zobaczenie duzego Abuli nie ma szans. Schowal sie w chmurze i wyjsc nie ma zamiaru..
Schodzimy dzis do Saghamo przez łaki pelne kwiatow , krow i kamieni. I caly czas towarzysza nam piekne widoki na jezioro..
Nasza gora widziana coraz bardziej z oddali
Dochodzimy juz prawie do samej wioski gdy zaczya padac i grzmiec.Widzimy domu i przystanek autobusowy w ktorym planujemy sie schronic przed deszczem i cos przekasic. Wszystko jest jak na wyciagniecie reki.. Tak blisko i tak daleko… Miedzy nami a wsia jest rzeka. Tak - oczywiscie widzielismy ją z gory. Rzeka meandruje na młakowatej łące, ma kilka doplywow po czym wpada do jeziora. Musi tu przeciez byc jakis most, kładka albo chociaz bród.. Jest kilku rybakow ale wszyscy po drugiej stronie. Za rzeczka i jej doplywami. Za daleko zeby krzyczec, zapytac jak przejsc.. Przeciez stad jest rzut beretem do wsi.. To co, nikt z wioski nie przekracza tej rzeki? Jest miejsce ktore wyglada na brod tzn tam sie konczy droga w nurtach rzeki. Gruzawik by przeszedl.. niwa chyba juz nie.. Probujemy tego miejsca ale wogole nie da rady podejsc do miesca gdzie ow brod sie zaczyna, woda rozlewa sie juz wczesniej.. Juz tu wyglada ze jest po uda, sama rzeka to chyba po pas lub wyzej.. No o ile nie porwie silny nurt.. Moze sie nie utopimy ale nie ma mowy o przeniesieniu suchych plecakow… Zesz to szlag!!! Moze dzis jest po opadach i jest wysoki stan wody? Probujemy obejsc z innej strony, ale tu trzeba by pokonac male doplywy.. Ciut za szerokie zeby przeskoczyc, a i za rzecza grunt jakis niepewny, rozlazly, trzciniasty..
Grzmi coraz bardziej, niebo sie zawleka czarnymi chmurami.. Rybacy pospiesznie zbieraja wedki, pakuja sie do swoich aut i odjezdzaja.. Zostajemy na młace sami- my, rzeka i burza…
Nie ma wyjscia- musimy wracac do Gandzani, tam byl most! Burza nie daje za wygrana. Ale to jakas dziwna burza, nigdy takiej nie spotkalam wczesniej. Wystepuje cos takiego jak grzmot ciagly. Pomruk trwa caly czas, nie wiem czy sie odbija echem dolinami czy jak.. Mruczy i mruczy bez konca..
Spotykamy pasterza z owcami..
Dochodzimy do najbardziej zachodniego mostu w Gandzani. Jest to bardzo dziwny most. Aby do niego wogole dojsc trzeba skakac po gliniastych groblach przez rozlewiska. I prowadzi donikad.. Droga sie tu konczy- i zaczyna podmokle pastwisko dla koni.
Dostrzegamy stad ciekawy budynek. Cerkiewka? Twierdza? Idziemy go zobaczyc. Okazuje sie byc calkiem nowy, betonowy, z plastikowymi oknami. Lokalny “gargamel” okolicznych mafiozow?
W dzisiejszy ponury dzien wszystko przyjmuje barwy brazu i burosci. Toperz dobrze maskuje sie w tej blotnistej okolicy
Przy drodze stoja budynki dawnego kołchozu, pelne napisow z minionej epoki. Pod budynkiem siedzi dziadek. Pilnuje czegos?Odpoczywa? Jakos dobrze wpisuje sie w klimat przeszlosci, zadumany nad kolejami losu.
Do Saghamo idziemy pieszo, co chwile zasypywani ziemia, blotem i kamyczkami przez gruzawiki pracujace przy budowie linii kolejowej. Kazdy z nich cos wiezie na pace wiec nie chce nas zabrac.. Pada i wieje wiec ⅓ ładunku spada gdzies pod drodze… My tuptamy poboczem wiec sporo leci na nas..
Saghamo… Jestesmy tu gdzie 3 godziny temu tylko wreszcie po wlasciwej stronie rzeki..
Mijamy cerkiewke w remoncie
i druga do ktorej mozna wejsc . Sa tu fajne rzezbione plyty w podlodze.
Lokalna pstragarnia jest chyba w remoncie i ogolnie jakos nie zacheca nas aby ją odwiedzic..
Pelzniemy na koniec wioski aby lapac stopa w strone Ninocmindy...
Znow zaczyna lać.. Siedzimy na chodniku za wsia i machamy na auta. Zatrzymuje sie jakis koles z dwojka dzieci. Na slowo “Ninocminda” pokazuje na jakis kartonik po kaszkach Hipp dla dzieci. Nie wiem czy mi chce dac ten kartonik, czy pyta mnie gdzie takie kaszki mozna kupic. Probuje sie dalej dopytywac czy jedzie w interesujacym nas kierunku, a on wyciaga kolejne kartoniki z napisem Hipp.. Nie dogadamy sie..
Chwile pozniej mija nas wypasna terenowka. Jedzie kawalek dalej, hamuje z piskiem opon i daje na wsteczny. Oni jada do Ninocmindy. Pakujemy sie do srodka. Z przodu siedza dwa byczki bez szyi w ciemnych okularach. Siedzenia powleczone sa marszczona beżowa skora, z tylu poręcze dla pasazerow. Ciezko ulozyc plecaki nie robiac krzywdy tym poreczom… Wyswietlacz na blacie mowi po angielsku “sprawdz otoczenie dla swojego bezpieczenstwa” i przy hamowaniu wlacza sie tylna kamera, pokazujaca co znajduje sie za autem.
Chyba zaraz zbierzemy wpierdziel za zabrudzona tapicerke…
Tymczasem nawet milo sie rozmawia tzn jest to raczej zwarty monolog kierowcy bo mnie udaje sie wtracic jedynie czasem “Ehhy, no no, aha, da da”. Kierowca mowi duzo i szybko, acz wydaje mi sie ze stara sie mowic bardzo wyraznie. Mam wrazenie ze dysponujac ograniczonym czasem chce nam przekazac jak najwiecej prawd o kraju w ktorym sie znalezlismy.
Koles opowiada ze jedziemy wzdluz budujacej sie linii kolejowej, ktorej jest udzialowcem. Pieniadze na budowe ida glownie z Ameryki i Baku. Linia ma łaczyc Gruzje z Turcja, Azerbejdzanem i Europa. Miala powstac juz dawno ale Rosja i Armenia blokowaly rozpoczecie prac. Teraz mimo blokad sie udalo wszystko ruszyc i prace postepuja. W opowiesci kilkakrotnie nawraca do tego ze kolej bedzie omijac Erewan i Ormianie zostana w tzw “czarnej dupie”. Zostana na swojej stepowej pustyni bez niczego.
A teraz jedziemy nowa droga ktora ma dopiero kilka lat. “To nasz Miszka ją postawil, to byl dobry prezydent! Ciagnal w strone Europy, Ameryki ,rozwoju i dobrobytu. Do Euro Sajuza nas prowadzil prosta droga! Promowal ludzi mlodych, madrych, przedsiebiorczych i z inicjatywami. Tak! Kiedys sie jechalo stad do Tbilisi 10 godzin a teraz dwie!” mowi nasz kierowca i po raz kolejny wyprzdza na trzeciego. Wskazowka opiera sie o 130km/h a jadacy z przeciwka tir miga swiatlami i zjezdza do rowu.
“O czym mowilismy? Aaaa, Ninocminda! Nie wiem po co wogole tam jedziecie. Tam nic nie ma ciekawego dla turysty. To niebezpieczny region. Sami zobaczycie- tam ¾ napisow jest po ormiansku. I teraz co roku tego przybywa.. To jawne łamanie gruzinskiego prawa! Za Miszki tak nie bylo. Nie myslcie ze jestem narodowcem, (np. bardzo lubie Azerbejdzan, swietnie sie robi z nimi interesy) ale ci Ormianie to juz przesadzaja! Jakim prawem wieszaja sobie w swoim alfabecie nazwy sklepow i knajp? Zobaczycie jak sie panosza! 30 km dalej jest ich kraj! Niech sobie tam jada! Tu jest Gruzja! Nic tu po nich! (ale nie myslcie ze jestem narodowcem!) Autonomi chca zboje jedne! Druga Armenie chca sobie tu zrobic! To sa Azjaci, dziki zacofany lud! Teraz jest nowy prezydent, (kto na tego durnia glosowal?) Tak, tak.. on taki ugodowy no i dzikusy popodnosily teraz glowy… Nasz Miszka im pokazal gdzie ich miejsce, bylo kilka lat spokoju, siedzieli jak trusie! Tak, tak, Miszka stawial na rozwoj i ciagnal nas do Europy…
Mam na koncu języka ze jakby mieli tu swoja wysniona, wymarzona,prawdziwa Europe to kazda mniejszosc moglaby w pelnym majestacie prawa wieszac swoje napisy. Ba! nie tylko na prywatnych knajpach i hotelach… nawet dwujezyczne tabliczki z nazwami miejscowosci, tak jak np. u nas w opolskim… Ale milcze.. Nie wiem czy boje sie zbyt grubych karkow, czy tego ze zbyt slabo znam jezyk aby taka trudna i drazliwa kwestie powiedziec jakos ladnie i skladnie i przypadkiem kogos nie obrazic..
A kierowca peroruje dalej. “Jak wysiadzie w Ninocmindzie to bardzo uwazajcie. Najlepiej od razu opusccie miasto (moze chcecie to zawioze was gdzie indziej?) Nie rozmawiajcie z nikim. Napewno was ktos bedzie zaczepial. Ormianie sa strasznie za pieniedzmi. Jak zobacza turyste to tylko patrzec jak oszukaja, naciagna , obrabuja. Jak cos- zaraz dzwoncie na policje, 022, pamietajcie ten numer w dzien i w nocy, przyda sie wam. Nasza panstwowa policja dobrze dziala, zwlaszcza tu maja wzmocniony sklad i reaguja na kazde zgloszenie.
Zegnamy sie w pogodnych nastrojach. Wysiadamy w samym centrum “zlowrogiego” miasta.
Odwiedzamy jedna z knajp.
Mila babka poleca szaszlyki, kebaby w sosie. Bierzemy te drugie, w sosie, z zielenina, serem, pieczonym baklazanem i domowym winem. Sadzaja nas w osobnym zamykanym pokoiku. Zreszta cala knajpa sie wlasnie z takich pokoikow sklada. Na stole złocona ceratka, przyswiecaja nam krysztalowe kinkiety.
Zastanawiamy sie czy zrobi sie nam slabo jak zobaczymy rachunek, ale okazuje sie ze ceny sa calkiem przystepne. Babka sie nas w miedzyczasie pyta czy do obiadu chcemy chleb czy lawasz.. Zgodnie ze swoimi kulinarnymi preferencjami mowimy ze oczywiscie lawasz. Twarz babki sie rozpromienia (i nie wiem czy na tym etapie nie polecialo dla nas 50% znizki). Mam wybitnie wrazenie ze w tym prostym i niby nic nie znaczacym pytaniu bylo duzo glebsze dno niz pozorny wybor rodzaju pieczywa..
Dzis planujemy dotrzec na nocleg nad jezioro Madatapa. Lapiemy stopa jeszcze w miasteczku. Zatrzymuje sie busik ktorym jedzie Gregor z zona. Jada tylko do Goriełowki ale zawsze to pare kilometrow w nasza strone. Plecaki trafiaja na tyl pojazdu, gdzie beda podrozowac w towarzystwie skrzyn i porozkladanej wszedzie poscieli. Gregor byl zawodowym wojskowym. W latach 82-89 sluzyl w Niemczech, bardzo mu sie tam podobalo i mial tam wielu przyjaciol takze wsrod Polakow. Potem przyszedl rok 89 i caly plan na zycie szlag trafil. Nie bylo wyjscia jak wrocic do domu, do Gruzji i isc na prawdziwa wojne. Nasz kierowca chyba nie przepada za bardzo za babami, bo kilkakrotnie powtarza ze jego zona to straszna aferzystka a i mnie “zle z oczu patrzy”. Oprocz tych kilku wstawek jest bardzo mily i decyduje sie nadlozyc drogi aby nas podwiesc nad samo jezioro. Twierdzi ze ciezko by nam zlapac kolejny samochod gdyz ruch jest tu znikomy, zwlaszcza pod wieczor. W podziece dajemy mu kieliszek i ta sytuacja utwierdza nas w przekonaniu ze wozenie tych polskich kieliszkow to naprawde byl super pomysl. Prezent zupelnie niezobowiazujacy a jak widac potrafiacy sprawic duzo radosci. Gregor obiecuje ze juz dzisiaj go uzyje ;)
Zostajemy sami na pustej drodze. W oddali majaczy jakis ogromny hangar- chyba to przejscie graniczne. Widac stad zarastajace bagniste jezioro i chmury o szczytach przewaznie przykrytych czapami chmur..
Kawalek dalej juz przy tej glownej drodze zaczyna sie jakas duza wies. Wies widmo. Nie ma jej na naszej mapie. Na brzegu jeziora mamy znaczona tylko malutka, na wpol opuszczona Samebe, ale to dopiero przy bocznej drodze okrazajacej jezioro.
A w oddali znow grzmi.
Stawiamy namiot w sosnowym lasku na skraju wsi z widokiem na jezioro. Pijemy zakupione przed chwila wino z granatow. Wokol kukulki kukaja jak wsciekle i chwile pozniej zaczyna szumiec deszcz.
Wczesnym rankiem jest straszna mgla, nie widac ani gor ani jeziora. Potem robi sie cudna pogoda, slonce, wrecz upalnie, niebieskie niebo!
Dlugo wygrzewamy sie w slonku przy smakowitym sniadaniu.
Do herbaty trafia macierzanka
Wokol brzecza rozniste owady i mieszanina zapachu sosnowego lasu, polnych kwiatow i naszego zarcia roznosi sie dokola.
Decydujemy tym razem jednak sobie odpuscic wioske Samebe i spacer wokol jeziora. Łapiemy stopa do Ahalkalaki. Zatrzymuje sie gosc ktory mowi ze jedzie ale tylko do Bogdanowki. Nigdzie nie ma na mapie zadnej Bogdanowki! Ale w dobrym kierunku jest zwrocony maska wiec z nim jedziemy. Pytam czy owa wies do ktore zmierzamy jest przed czy za Ninocminda a facet usmiecha sie tajemniczo. Chwile pozniej wjezdzamy do Ninocmindy. Kierowca oswiadcza “oto Bogdanowka, ja tu skrecam do Paravani”. Jak sie okazuje miejscowosc ma dwie nazwy: gruzinska- Ninocminda i ormianska- Bogdanowka.
Robimy tu zakupy. W jednym sklepie troche mi wstyd- zamiast 2 lari daje sprzedawcy 2 łaty. Sa na tyle podobne ze nawet on w pierwszej chwili tego nie wylapuje i potem biegnie za mna ze “to jakies inne pieniadze”. Gdzie mi od maja zostal ten łat w kieszeni?
Mijamy sklepy zdecydowanie wielobranzowe- w niektorych mozna kupic doslownie wszystko- anteny satelitarne, homonta, rowery, rynny, rowery, sloiki, kosiarki itp
Postanawiamy wyjsc pieszo na rogatki miasteczka i tam rozgladac sie za kolejnym transportem. Przechodzimy kolo dawnego kołchozu ktory obecnie ciezko ocenic czy jest uzywany czy opuszczony.
Zabudowania robia sie coraz bardziej rozproszone, coraz lepiej widac gory w tle a ze slupow zwieszaja sie cale pęki kabli.
Stopa zaczynamy lapac kolo stacji benzynowej z rozleglym widokiem. Strasznie mi zal ze nie mozemy tu zatankowac naszej skodusi.
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz