Dlaczego akurat Bialy Czeremosz? Glownie dlatego ze nigdy nic o nim nie slyszalam. O niedalekim Czarnym Czeremoszu, wioskach w jego dolinie oraz okolicznych gorach- Czarnohorze, Hryniawach , Czywczynie slyszy się na kazdym kroku. Można znalezc tysiace zdjec i relacji na necie z wedrowek tamtymi okolicami, gorami , splywach rzeka, można kupe się dowiedziec na forach.. O dolinie Bialego Czeremoszu informacje konczyly się na dwoch zdobytych mapach i jakiejs mglistej informacji „ze tam są barakobary”.. więc to wszystko sugerowalo ze jest to teren wyjatkowy w który warto się wybrac. I nie pomylilam się :)
Dziesiatki kilometrow wyboistych nieasfaltowych drog w dolinach, gdzie w większości nie daja rady dojechac samochody osobowe, nie jezdza autobusy, są odcinki bedace wyzwaniem nawet dla uaza czy niwy a glowny srodek transportu, zarowno ludzi jak i towaru stanowia ogromne gruzawiki: kamazy, ziły, krazy, urale.. Gdzie skrzyzowanie drogi z rzeka oznacza bród nie most, a są tez odcinki gdzie droga i rzeka to jedno.. wsrod tego na malowniczych wzgorzach siedza wioski, przysiolki i lesne osady, nieopuszczone, nie zamieszkale przez samych staruszkow- ale normalne zyjace wioski- pachnace drewnem, sianem, dymem, krowa i gruzawikowa benzyna :) gdzie nie trzeba machac na stopa, a kierowcy sami proponuja podwiezienie gruzawikiem, gdzie gdy brakuje w sklepie pieczywa miejscowi chetnie oddadza ostatnie pol chleba, gdzie latwo wkrecic się na impreze a miejscowi drwale czuja się za ciebie odpowiedzialni i staraja we wszystkim pomoc..
Ale może po kolei :)
Wyruszamy z toperzem w piątek z Wroclawia do Lwowa. We Lwowie przesiadka na pociag do Iwanofrankiwska. Wreszcie czuc ze jest lato- slonce, cieplo, można ubrac krotkie spodnie nie ryzykujac zmarznieciem, a termometr w pociagu wskazuje 35 stopni. Wreszcie temperatura do zycia!!! Niestety mam pecha siasc pod otwierajacym się oknem- jedno okno się w plackarcie otwiera na caly wagon i zawsze to musi być okno kolo mnie..grrr, na szczescie zamieniam się z toperzem miejscem -i oboje jestesmy szczesliwi- mnie jest cieplo a toperzowi wieje. W pociagu klimaty typowo letnie
Z Iwanofrankiwska jedziemy autobusem do Kolomyi, gdzie kwaterujemy się w naszym ulubionym hoteliku kolo dworca autobusowego, hotelik w klimatach socjalistycznych, przesiakniety zapachem starych mebli :) Potem udajemy się na kamieniste plaze nad Prutem gdzie leniwie spedzamy dzien moczac się w wodzie, pijac piwo i obserwujac pluskajacych się miejscowych.
Ciekawe są „tance godowe” lokalnej mlodziezy, które glownie polegaja – u dziewczyn na ciaglym smarowaniu się kremem, czesaniu i wystawianiu do slonca w bardzo dziwnych pozycjach, oraz u chlopakow- na taplaniu i zapasach w wodzie w jak najblizszym otoczeniu dziewczat oraz skokach do wody z pobliskiej skarpy- co odwazniejsi i bardziej zdeterminowani skacza nawet z drzew ;)
Co ciekawe – zawsze wydawalo mi się ze na plazy się lezy bądź siedzi – tu prawie wszyscy stoja.. nie mam pojecia dlaczego...
Rankiem spotykamy się na dworcu z reszta ekipy- czyli Iza, Marta,Romkiem, Łukaszem i Ryskiem i razem jedziemy autobusem do Kriworiwni, gdzie pluskajac się w rzece oczekujemy na kolejny autobus- do Riwnej.
Stamtad idziemy do Usterik, miejsca gdzie łacza się wody Bialego i Czarnego Czeremoszu.
W Usterikach okazuje się ze my wcale nie nosimy po gorach najwieksze bagaze
oraz ze to nie skodusia jezdzi najbardziej wyladowana
Dalej, już dolina Bialego Czeremoszu, jedziemy terenowym klimatycznym autobusikiem za Jabłonice, do tzw. Czarnego Mostu.
Większość trasy jest już niesfaltowa, pylista , często biegnaca stromymi skarpami nad rzeka, powygryzana w czasach powodzi.
Z Czarnego Mostu podazamy już pieszo. Pierwszy nocleg wypada nam w miejscowosci Biala Riczka. Gdy siedzimy pod sklepem przysiada się miejscowy, swietnie mowiacy po polsku. Tematy są rozne, ale najbardziej zapada mi w pamiec jego opowiesc , jak to w poczatkach lat dziewiecdziesiatych, na bazarze w okolicach Dworca Świebodzkiego we Wroclawiu, zaczely się starcia handlarzy z reketierami i on ukrywal się przez dobe w kanalach. Proponuje nam ze postawi flaszeczke , ale jakos brak w ekipie entuzjazmu dla tego pomyslu.
Nocujemy w ogrodku matki naszego nowego znajomego, wsrod pachnacych swiezych snopkow siana. Przechodzi burza, troche leje, przestaje, znow leje- co skutkuje przepieknymi mglami snujacymi się nad dolina.
Rano wyruszamy dalej nasza dolina. Po drodze mijaja nas dwa gruzawiki do zwozki drewna i proponuja podwiezienie do Hołoszyny.
Takim rodzajem gruzawika jeszcze nigdy nie jechalismy, jak się okazuje jest się nawet czego trzymac , plecaki również nie spadaja.
Po drodze mijamy w ciekawy sposob ulozone sianko do suszenia
oraz inne pojazdy, które na rowni z gruzawikami dobrze sobie radza z lokalnymi drogami.
Chlopaki podwoza nas pod sam sklep, gdzie zaopatrujemy się w rozne jedzenie oraz lane piwo we wspanialych grubych kuflach.
Nowa i starsza technika przeplataja się tu na kazdym kroku.
Troche czasu nam schodzi pod sklepem, przygladajac się miejscowemu zyciu np. naprawie gruzawika :)
Idac dalej przez wies, w okolicach mostu natrafiamy na mila wiate, wody Czeremoszu wzywaja do kapieli a w najblizszej okolicy jest urokliwa polanka, idealna na postawienie namiotow i ognisko.
Rozkladamy się zatem pod wiata
Robimy pranie, pluskamy się,
Czytamy ksiazke Romka, która towarzyszy nam podczas calej wycieczki (autorstwa Tarasa Prochaśko, której akcja toczy się właśnie w tej czesci Karpat która przemierzamy)
Robimy jedzonko, ogolnie czas plynie przyjemnie, acz niektorzy z ekipy są troche rozżaleni ze dzisiejsza trase konczymy kolo godziny 14.
Nad Czeremoszem znajduje porzucona stara wiejska umywalke, w zadziwiajaco dobrym stanie. Strasznie mi zal, ze chodzac z plecakiem nie zabiore jej.. a mama by się na pewno tak ucieszyla z takiego prezentu! Tak by pasowala do domku na wsi... Umywalka z historia.. wpada mi nawet do glowy pomysl zeby ja ukryc w lesie albo w jakims gospodarstwie poprosic o przechowanie i przyjechac po nia skodusia za jakiś czas... pomysl jednak szybko upada... skodusia nie ma szans tu dojechac...
Gdy dzien zbliza się ku wieczorowi stawiamy namioty i mimo deszczu udaje nam się rozpalic ognisko. Odwiedza nas miejscowy, Petro, który przyuwazyl nas jak siedzielismy pod sklepem.
Gadamy więc sobie przy ognisku, ale jakos szybko wszyscy rozchodza się do namiotow i zostajemy tylko w trojke- ja ,Romek i Petro. Dowiadujemy się ze nasz nowy znajomy, jest drwalem, (chyba jak większość tutejszych facetow) To dosyć dobrze platna praca jak na tutejsze warunki, srednio w przeliczeniu na polskie kolo 2 tys zl na miesiac można spokojnie zarobic. (w porownaniu z emeryturami ,pensjami lekarzy czy nauczycieli to naprawdę kupa kasy). Petro,mimo ze ma dopiero 25 lat ma już troje dzieci, przykład z rodzinnego domu ma dobry- było ich jedenascioro. Pytany czy również chce się dorobic takiej gromadki- mowi ze nie wie- niech będzie jak Bóg da.. Chetnie opowiada o swoim gospodarstwie, krowach, swinkach i innym zywym inwentarzu. Narzeka troche na lato, ze kupa pracy, a najbardziej lubi zime, zasypie chalupe, można nic nie robic, zapasy są w piwnicy i można calymi dniami tulic się do zonki na zapiecku. Poznajemy również szczegoly wielkiej powodzi sprzed dwoch lat, gdy zmylo im prawie cala droge a do centrum wsi można było tylko dojsc gorami. Ponoc powodz i czasowe odciecie wsi od swiata najbardziej uderzylo w bogatszych mieszkancow, którzy produkty kupuja w sklepie ,dojezdzaja do pracy autem do innych wsi bo calkiem zdezorganizowalo im zycie. On natomiast ma ponoc zapasy kaszy i zboza na pol roku, chleb pieka w domu więc brak drogi nie jest dla niego problemem. Zapraszal nas do domu na swiezy chleb, sało, ser i inne specjaly ale nie zdecydowalismy się wybrac, raz ze wieczor a do jego chaty poltora kilometra w jedna strone, a dwa ze mielismy przypuszczenia ze jego zonka może nie być zachwycona nocnym niezapowiedzianym najsciem wyglodnialych turystow ;) Petro opowiada również o ciekawym miejscowym lekarstwie na raka- lapie się zmije za glowe i wsadza ja pyskiem do sloika spirytusu, trzyma tak az wypusci jad , po czym wyrzuca. Spirytus z jadem podaje się chorym do picia i ponoc było w okolicy kilka przypadkow wyzdrowienia z nieciekawych przypadkow których lekarze już leczyc nie chcieli. Opowiada również inne historie o zmijach, ze najgorsza jest zmija czerwona bo jak upali to już koniec. Zwłaszcza ze maja tu nieciekawie ze sluzba zdrowia- z powodu rejonizacji najblizszy szpital maja w Iwanofrankiwsku, dużo blizej bylby ten z Wyznicy, ale to już inna obłast, więc ich tam nie przyjma. Więc pogryzione przez zmije dzieci czy drwali przywalonych drzewami wozi się do Iwanofrankiwska. Granica między oblastami iwanofrankiwska a czerniowiecka biegnie Bialym Czeremoszem, jest to jednoczesnie przedwojenna granica polsko-rumunska, dzielaca teren na Galicje i Bukowine. Zonka Petra pochodzi z wioski za Czeremoszem więc we wsi nazywaja ja „Rumunka”.
Tak sobie gadamy, ognisko dogasa, robi się pozno. Petro nam tlumaczy gdzie stoi jego chata i umawiamy się ze odwiedzimy go rano. Ponoc jutro nie pracuje i zaprasza nas na degustacje sała i domowego chleba. Zegnamy się, rozchodzimy do namiotow a do snu nam szumi Bialy Czeremosz :)
Rankiem zmierzamy w strone Niznego Jalowca, mijamy omawiany wczoraj dom, pytamy siedzacej przed nim babki o Petra- ponoc nie ma go w domu... Zartujemy ze Petro pewnie siedzi zamkniety w komorce ;) Nie raz zdarzaly się nam takie sytuacje ze tutejszy facet zapraszal nas na impreze a w domu dostawal scierka przez łeb od zony czy matki i zostawal zapedzany do innych zajec ;)
Idziemy dalej malownicza dolina
Kolejny mijajacy nas gruzawik proponuje podwiezienie. Tym razem ma normalna pake i nie ma strachu ze pospadaja plecaki. Z perspektywy jadacego gruzawika swiat wokół wydaje się jeszcze piekniejszy!!
W pewnym momencie droga się konczy a gruzawik wjezdza do rzeki. Poczatkowo myslelismy ze to po prostu brod, jednak po drugiej strony rzeki drogi również nie ma.. jakiś czas jedziemy korytem rzeki. Naprawdę jestem z pelnym podziwem dla radzieckiej mysli technicznej patrzac jak to cudo pokonuje wielkie kamienie, nierownosci czy prad rzeki.
Podjezdzamy pod sklep w Niznym Jalowcu, kierowca jest niezmiernie zdziwiony ze nie chcemy jechac z nim dalej, bo jedzie na Perkałab i Sarate, dokladnie tak jak my chcemy isc. Mowi ze jak mu flaszke postawimy to może nas nawet wywiezc na sama baze radarowa „Pamir”, bo mu zal ze musimy nosic te ciezkie plecaki. Zwłaszcza „diewoczek” mu szkoda , ze się tak mecza ;) Odmawiamy bo szkoda by cala tygodniowa trase zrealizowac w jeden dzien- i co potem dalej robic? Poza tym dziś planujemy spac nad jeziorkiem „Gorskie Oko” które jest w przeciwna strone. Jak się potem okazuje dobrze ze podjelismy taka decyzje :) Kierowca gruzawika troche nas straszy ze za Jalowcem przez kilometr nie ma drogi a pieszo brodow nie sforsujemy (niestety grozba brzmi realnie, zgadza się idealnie z mapami)
W Jalowcu jest cos dla tych , którzy narzekaja na ograniczenia predkosci ;)
Tymczasem idziemy pod sklep gdzie zaopatrujemy się w duze ilosci Lwiwskiego, chleba niestety nie ma :( dostajemy od pani ostatni chleb z którego chyba nic nie będzie bo jest zamokniety, cos kapalo w nocy z dachu i chleb robi „pff” jak się go naciska.. ale innego nie ma.. probujemy z toperzem wysuszyc go na sloncu i wietrze.. ale niewiele mu to pomaga..
Siedzimy zatem pod sklepem na kinowych krzeselkach, ogladajac film toczacy się przed naszymi oczami, przepelniony pieknymi krajobrazami i leniwa akcja ,delektujac się napojami i pogryzajac ciasteczka .
W okolicy sklepu jest ciekawy kibelek, tzn sam kibelek jak wiele ale od innych odroznia się zyciem które się w nim toczy- wystepuja cale zastepy bialego klebiacego się robactwa.. zdjecia nie wklejam bo jest drastyczne ;)
Pozniej ruszamy w strone naszego jeziorka, po drodze zwiedzamy cerkiew
i przylegajacy do niej cmentarzyk , pelen dogodnych miejsc aby pobiesiadowac razem ze zmarlymi
Przed cerkwia spotykamy miejscowych drwali: Sasze, Petra i Wanie którzy również ida nad jeziorko. No to impreza gwarantowana! :)) Jeziorko ponoc jest bardzo czyste, podobne w budowie do Synewirskiego jeziora, tylko tam jest rezerwat, kapac się nie można i jest miejscem dosyć turystycznym. Tu natomiast wszystko jest na dziko. Nad jeziorkiem są trzy wiaty, w jednej z nich zrzucamy plecaki i przenosimy się biesiadowac do drugiej.
Na stol szybko wjezdzaja rozne odmiany horilki, która z braku kieliszka lejemy do mojego blaszanego kubeczka, jakieś resztki chleba, sera, pomidory, ogorki. Wznoszone są pierwsze toasty. I kolejne :) jako ze raczej nie znamy wspolnych piosenek – spiewamy na zmiane, my jedna piosenke, oni druga. Więc niosa się po lesie „hej sokoly” czy „hej bystra woda”. Instrumentow nie ma, tylko stol sluzy za bebenek a i ziemia jest do przytupywania.
Pozniej idziemy poplywac po jeziorku lodka która stoi zacumowana na brzegu. Są również amatorzy zwiedzania jeziorka wplaw, ja się nie decyduje bo woda lodowata a już i chlod wieczorny wylazi z okolicznych lasow.
Potem , już na brzegu, pokazy roznych akrobacji, fikolkow, stania na glowach , rekach itp.
Gdy już wszystkim akrobacje się nudza, przenosimy impreze tym razem do ogniska, gdzie dalej tocza się rozmowy i toasty.
Mnie, niestety, impreza dosyć szybko „zmeczyla” - nie wiem czy to w polaczeniu z podsklepowym piwem, czy dlatego ze prawie nic nie jedlismy porzadnego od sniadania czy po prostu czlowiek się starzeje i już nie może wypic tyle co dawniej.. Nie wiem, fakt ze o dosyć wczesnej godzinie ukladam się do snu we wiacie.. Karimatka, spiworek i tyle mnie widzieli.. Z tego co mowi toperz miejscowe chlopaki co chwile zagladali do wiaty „czy diewoczka jeszcze zyje”, lub „czy może się już wyspala i da się namowic do powrotu na impreze”.. Spie gdzies kolo 3 godzin..
Gdy się budze mam dziwne poczucie nierealnosci, wszystko jest inne niż było, jakbym się obudzila w innej rzeczywistosci. Reszcie naszej ekipy impreza przestala się podobac, siedza we wiacie, miny maja nietęgie, z niepokojem i nieskrywanym brakiem entuzjazmu mowia ze przyjechal na impreze gruzawik z wieksza iloscia drwali i dosyć powaznie rozwazaja ewakuacje znad jeziorka i poszukanie jakiegos bardziej spokojnego miejsca na nocleg..
Jedynie dzielny toperz wytrwale pije ze wszystkimi drwalami,ratujac honor naszej druzyny i wizerunek polskiego turysty w oczach miejscowych.
Chwile siedze we wiacie i probuje na nowo poskladac rzeczywistosc z szarpanych kawalkow rozmow, obserwacji czy opini roznych ludzi. Sytuacja na tej imprezie jest najlepszym przykladem ze nie istnieje „jedna rzeczywistosc”, nie istnieje jednoznaczny swiat obiektywny, swiat jest taki jak my go odbieramy, dostrzegamy i potrafimy przezyc. To nic ze te same slowa, te same miejsca, te same wydarzenia.. Jedną i tą samą sytuacje można odebrac w skrajnie inny sposob...
Gdy ekipa uklada się do snu we wiacie,przychodzi „komandir” który właśnie przyjechal z drwalami na gruzawiku i mowi ze tu nie wolno spac – jak pozniej się okazuje powodem tego jest fakt ze jeziorko posiada drugie dno (cokolwiek to oznacza) i w czasie ewentualnego deszczu bardzo szybko podnosi się poziom wody i może zalac wiate.. Drugim powodem jest to , ze wiata lezy jakby na wyspie do której prowadzi grobla- komandir boi się ze jacys napici uczestnicy imprezy mogą powpadac do wody i się potopic. W zamian za wiate proponuje na nocleg stojacy nieopodal domek, jednak ekipa nie chce mieć już nic wspolnego z tym miejscem i z tymi ludzmi i decyduje się , ku zdziwieniu wszystkich obecnych, schodzic noca do wsi..
Ja i toperzem zostajemy. Zapoznaje się z nowymi drwalami, których przybycie przespalam. Wciąż towarzyszy mi straszny zal, ze taki fajny fragment imprezy stracilam- zapieta po nos w spiworku... coz- trzeba nadrobic :) :) :)
Impreza trwa nadal, z gruzawika są puszczane rozne skoczne przeboje, najwieksza sympatia cieszy się utwor „bielyje rozy” , co można wywnioskowac po czestotliwosci z jaka powraca. Są tance, wznoszone są kolejne toasty, niektorzy popisuja się akrobatycznymi skokami z paki gruzawika.
Po jakims czasie komandir decyduje ze czas konczyc impreze i wracac do baraku (wszyscy się tu go sluchaja i odnosza z duzym szacunkiem) . W tym celu nakazuje pozbierac wszystkich „niezywych”- glownie są to nasi znajomi spod cerkwi- Petro, Sasza i Wania którzy zaprawili się bardzo mocno. W najlepszym stanie jest Sasza który sam wsiada na gruzawik, Petro spi kolo wiaty, a Wani nie mozemy znalezc. Wszyscy się już troche o niego martwimy, gdy w koncu Kola, kierowca gruzawika odnajduje go w lodce z pyskiem w wodzie- dobrze ze nie utonal!! Wania i Petro zostaja wrzuceni na pake gruzawika jak worki kartofli, reszta wsiada i jedziemy na dol. Wszyscy wysiadamy kolo baraku drwali, kierowca zwozi trzech mlodych do wsi. Wracajac mowi ze reszta naszej ekipy również będzie mieć ciekawy nocleg- rozlokowali się na cmentarzu.
Komandir zaprasza nas do baraku, kombinuje nam miejsca do spania. Jak się okazuje nie będę jedyna dziewczyna w baraku- do jednego drwala przyjechala na dwa tygodnie zona. Wszyscy już spia, siedzimy tylko w czworke z toperzem, komandirem i Jura gdzies do piatej. Pijemy herbate, gadamy o pracy drwali, o podejsciu polskich turystow do Ukrainy i ludnosci ja zamieszkujacej, o unii europejskiej, o ziemniakach, o budowie gruzawika, o bazie radarowej na Tomnatyku i na inne ciekawe tematy.
Jest już zupelnie jasno jak kladziemy się spac.
Dosyć ciekawa osoba wydaje się być ow komandir.. Wiekszosc drwali to proste chlopaki z okolicznych wsi, niektorzy są z ciut dalej, ale tez z iwanofrankiwskiej i czerniowieckiej oblasti, większość z nich cale życie spedzilo w tutejszych wioskach i lasach. Komandir natomiast jest inny, bardziej „swiatowy”, zupelnie inaczej się z nim rozmawia, ma rozne bardzo trafne a czasem wrecz zadziwiajace spostrzezenia. Wydaje się nawet rozumiec jak toperz gada do niego po angielsku.. Mowi ze nie jest „stad” ze jest „z daleka”, nawet gdzies w rozmowie wspomina ze nie jest z Ukrainy.. I wybitnie stara się mieć wszystkich w opiece i pod kontrola..
Wyspac to się nie wyspalismy... Kolo osmej jeden z drwali wstaje i zaczyna wszystkich po kolei nawolywac i poszturchiwac zeby wstali, ze szkoda dnia i zeby ktos z nim poszedl się wykapac nad jeziorko. Nie ma jakos chetnych, wszyscy naciagaja koce na glowe i przewracaja się na drugi bok. On jednak nie daje za wygrana i przez godzine prowadzi monologi, trzaska naczyniami, pochrzakuje, potupuje i kreci się w kolko. Polowicznie osiaga sukces, wprawdzie nad jeziorko nikt nadal się z nim nie wybiera ale wszyscy są już pobudzeni.
Niespiesznie wszyscy wylaza z baraku, pija herbate, pluskaja się w potoczku, poziewujac chodza po okolicy.
Komandir daje nam butelke soku – jako ze pewnie będzie nas w drodze suszyc po imprezie ;)
Poznajemy dziś zone drwala – jest bardzo biedna- wczoraj zeskakujac z gruzawika skrecila noge w kolanie, nie może teraz chodzic, noga spuchla jak bania.. Bardzo się martwi bo planowala dziś pojsc na grzyby w okoliczne lasy.. Daje jej ketonal w zelu, mam nadzieje ze cos pomoze.. Musi się na cos przydac ta wielka apteczka która tacham po gorach.. Probujemy ze soba pogadac, niestety tematy schodza na wychowywanie dzieci i zajmowanie się przydomowym inwentarzem- i ja, nie majac doswiadczenia w temacie nie bardzo moge brac czynny udzial w dyskusji...
Cala drwalowa ekipa zbiera się w altance. Na stol wjezdza horilka (!) , sało, ogorki.. Mnie się udaje jakos wywinac od wypicia kolejki, ale toperz zostaje napojony. Gdy tak siedzimy w tej wiacie mam przebicia z filmu „Osobliwosci narodowego polowania” -dokladnie to samo, ta wiata, ten klimat... Brakuje tylko zeby spiewali „czarny gawronie”. Kto widzial ten film- wie o czym pisze, kto nie widzial- polecam obejrzec.
impreza ma tylko jeden uboczny skutek- zaginal gdzies mój blaszany kubeczek, ze sklepu mysliwskiego w sudaku... pozostaje mieć nadzieje ze trafil w dobre rece i przezyje jeszcze nie jedna huczna impreze!
Zegnamy się z drwalami i schodzimy do wsi. Po drodze chyba z trzy osoby nas informuja gdzie spali nasi znajomi i ze przy sklepie wisi zostawiona dla nas wiadomosc.
Maja czekac na nas za wsia, w jakims milym miejscu. Spotykamy ich nad potoczkiem. Obydwoje z toperzem jestesmy dosyć niedospani i zmeczeni zglebianiem lokalnego folkloru- chcemy się troche powylegiwac. Reszta ekipy wykazuje duzy instynkt wedrowny i chec przemieszczania sie- więc postanawiamy się znow rozdzielic i spotkac gdzies tam dalej, na drodze do Perkałabu, albo już na noclegu. Wyciagamy karimatki, troche drzemiemy, sluchamy szumu drzew, Czeremosza, dalekie dzwieki wsi- muczenie krow, gdakanie kur, warkot przejezdzajacych gruzawikow.. Sielanke po pewnym czasie przerywa deszcz- trzeba się zebrac i isc gdzies dalej w poszukiwaniu jakiegos zadaszenia. Daszku zadnego nie znajdujemy, dochodzimy natomiast do konca drogi.. taaaaa... Nie klamal ani kierowca ani mapa... droga niknie w nurtach Czeremosza.. Glebokosc ciezko ocenic ale bystry nurt nie zacheca do przechodzenia wplaw.. Naszych nie ma, więc musieli zlapac gruzawika i nim przeprawic się dalej.. Zatem siadamy w strugach deszczu na poboczu drogi i czekamy na transport.. Mija chyba z godzina, pada coraz mocniej, nic nie jedzie, robi się zimno... Totalna beznadzieja... :( Są momenty gdzie przychodzi czlowiekowi na mysl ze mogl siedziec grzecznie w cieplym domu i ogladac ladne zdjecia na komputerze ;) Na szczescie te momenty nie są dlugie i zdarzaja się rzadko ;)
Dochodzimy do wniosku ze dosyć mokniecia, rozbijamy namiot gdziekolwiek, czekamy az się rozpogodzi i wtedy jedziemy dalej. Stawiamy namiot przy drodze na malym kawalku łączki, wpelzamy do srodka..
Jak nie leje się za kolnierz- humor się od razu poprawia- jak pieknie snuja się mgly po lasach na zboczu i jak fajnie szumi Czeremosz! No tak... szumi coraz bardziej i bardziej... Od czasu do czasu od strony wody slychac tez takie łubudubuduuuu! I kolejne... wylaze z namiotu i nie poznaje rzeki! Jest chyba wyzsza woda o jakiś metr, brazowa, mętna, spieniona, pelna wirow i plyna nie ogromne bale drzew, jedne za drugim! Musialo gdzies zmyc jakiś tartak albo co... teraz to już nie ma mowy o jakimkolwiek przekraczaniu rzeki...
Idziemy po wode do pobliskiego splywajacego ze skarpy potoczku.. Po drodze spotykamy dwoch pogranicznikow z zastawy w Perkałabie, najpierw typowe rozmowy, skad jestesmy , dokad idziemy, jaka trasa „marszruta”, zeby nie przechodzic przez zielona granice do Rumunii, pokazac dokumenty itp. Straznicy robia się troche nerwowi jak mowimy ze mamy tylko paszporty i zadnych innych dokumentow nie mamy. Pytaja „a dlaczego migracyjnych karteczek nie macie?” Jakos nie moge sobie wbic do glowy ze ten strzepek papieru to „dokument” ;) Po zalatwieniu spraw formalnych zwierzaja się nam ze swojego marnego losu- przyjechali na obchod uazem, a teraz tak podniosla się woda ze nie ma najmniejszych szans nim wrocic. Żaden gruzawik tez się nie odwazy wjechac teraz do wody jak plyna te pnie drzew, nie mowiac już o niemoznosci jechania pod prad.. A wciąż pada... więc pozostaje im piesze przedzieranie się z powrotem na zastawe, bez przekraczania rzeki oczywiscie, czyli muszą isc skalista skarpa czepiajac się korzeni i kamieni, z nadzieja ze nie osunie się do wody..
Wracamy do namiotu.. No tak.. jak pogoda się nie poprawi nie mamy szans dotrzec na Perkałab..(nie zdecydujemy się chyba isc z plecakami ta skarpa...). Rozwazamy nad mapa dotarcie do Saraty i na Pamir od drugiej strony, może zlapiemy jakiś transport z Jałowca na Seljatyn i potem pojdziemy na Sarate przez przel Semenczuk? Tylko ze to w cholere daleko, na pewno wtedy już nie spotkamy reszty ekipy.. A i Perkałabu zal.. tak bardzo chcialam go zobaczyc..
Mamy tez nadzieje ze dziś nikt nie przyjdzie z flaszka z nami się bratac.. Wyjatkowo dziś nie mamy nastrojow na impreze.. a kupa ludzi wie ze tu spimy, i pogranicznicy nas widzieli, i dwa gruzawiki jechaly, i grzybiarze.. a ludzie tu towarzyskie..
Deszcz okazuje się tu być naszym sprzymierzencem.. Wciaz pada i chyba nikomu w taka pluche nie chce się wylazic z suchego domu.. Nikt nas nie odwiedza..
Rano wita nas mglisty deszczowy dzien, wylazimy z namiotu i planujemy isc najpierw do sklepu (dziś mieli przywiezc chleb) a potem obeznac sytuacje i podjac decyzje co robic dalej. Ledwo wylazimy na droge , pojawia się gruzawik i proponuje podwiezc nas w strone Perkałabu. Jedzie tylko kawalek, ale ten „rzeczny” więc decydujemy się pojechac. Leje caly czas, gruzawik chlupocze we wezbranej jeszcze troche rzece. Wysadzaja nas po jakiś dwoch kilometrach. Pytam czy przypadkiem w Saracie do której zmierzamy nie ma sklepu- ponoc jest „ale nic w nim nie ma i nie nastawiajcie się ze cos kupicie”. Pytaja nas co chcemy kupic, więc mowie ze przede wszytskim chleb, bo od dwoch dni nie mozemy nigdzie dostac. Kierowca nurkuje w szoferce , odwiera jakas tajna skrytke, gdzie oprócz narzedzi i jakiś dziwnych kabli ma pol chleba. Daje nam go mowiac, ze jutro wraca do wsi , więc sobie kupi a nam się przyda, skoro przez kilka dni nie napotkamy sklepu.
Zatem suniemy dalej mglista blotnista i niezmiernie urokliwa dolina, mijajac przydrozne zrodelka, baraki drwali
i lesne tabliczki. W calej dolinie bialego czeremoszu jest ich sporo, stawiane są chyba przez lesnikow, zwykle stanowia olejne obrazki, opatrzone jakims wznioslym haslem typu „chron przyrode i dzikie zwierzeta”. Najbardziej podobaja mi się dwa- o klusownikach i mysliwych
W Perkałabie spotykamy reszte naszej ekipy którzy właśnie wylaza z bocznej drogi (spali przy tamie), normalnie jakbysmy się umowili to bysmy się lepiej co do minuty nie spotkali!!
Mijamy zabudowania Perkałabu,
mily wodospad,
kolejne lesne osady na koncu swiata.
Docieramy do zabudowan Saraty.
Wioseczka jest rzeczywiście bardzo malutka, zabudowania rozrzucone po okolicznych wzgorzach. Jest mala cerkiewka, a przy niej cmentarz
Za sojuza ponoc było tu ludniej, był jakiś kolchoz, dzialal sklep.
Mijamy tame,
klimatyczny mostek,
czy pomyslowy samochodowy kanał.
Spotykamy tez miejscowych, jeden z nich probuje namowic Ize aby zostala jego zona, twierdzi , ze tu, w Saracie będzie szczesliwsza niż w Krakowie. Iza nie decyduje się sprobowac ;))
Gdzies na tym etapie wedrowki przyplatuje się do nas piesek. Wszedzie z nami chodzi, towarzyszy na kazdym kroku, spi przed namiotem, Łukasz go karmi. Calkiem sympatyczna psinka- zal tylko ze w pewnym momencie nastanie taka chwila ze my wsiadziemy w autobus a on zostanie...
Z Saraty ruszamy sciezka w gore, przez podmokle, pelne kwiatow łąki. Dzisiejszy nocleg wypada nam na wzgorzu nad Sarata. Po górach snuja się chmury i mgly, zupelnie nie wiadomo jaka pogoda będzie jutro...
Rankiem ruszamy w strone gory Tomnatyk, na której znajduja się ruiny radzieckiej bazy radarowej, kilka wielkich bialych kul.Ponoc ta baza na Tomnatyku to była „ta prawdziwa” gdzie dzialaly wlasciwe radary. W odroznieniu od bardziej znanej bazy na Stohu na Borzawie, która była ponoc tylko makieta, dla „zmylenia wroga”. Nie wiem czy to prawda ale gdzies taka historie slyszalam. Na ta baze na Stohu nie udalo mi się zalapac- tamtejsze kopuly zawalily się kilka lat temu :(
Baza okazuje się być blizej niż się wydawalo, ledwo wylazimy na pierwsza gorke pojawiaja się na widoku 5 wielkich kopul.
Widzialam je kiedys na zdjeciach i strasznie mi się marzy aby wewnatrz ktorejs postawic namiot, w razie mozliwosci zrobic ognicho, zeby pospiewac przy metalicznej akustyce.. Rzeczywistosc jednak weryfikuje marzenia ;) Kopuly nie są tak calkiem opuszczone- zamieszkuja je cale stada sympatycznych krowek, ktorym jak widac, tu lepiej spedzac czas niż na wolnym powietrzu, mogą się kryc przez deszczem czy upałem. Niestety skutkuje to tym, ze cala „podloga” jest jedna wielka gnojówka i trzeba nawet uwazac jak się nogi stawia ;) Więc misterny plan zanocowania w tym przybytku bierze w łeb..
Niesamowicie jest stac sobie wewnatrz kopuly, gdy wokół biega z pięć krówek, dzwoniac dzwoneczkami, a metaliczne echo wielkiej blachy powtarza „dzyń dzyń dzyń”.
W jednej bialej kuli jest jeszcze calkiem dobrze zachowany radar, na przesuwnych szynach.
W najblizszej okolicy są także wielkie zbiorniki na paliwo
oraz opuszczony blok mieszkalny dla obslugi bazy. W razie deszczu daloby rade w nim zanocowac, dachy są jeszcze dobre, jednak w srodku jest dosyć zdewastowany (nigdy nie rozumiem w takich miejscach po co ktos kuje sciany i je rozwala). W niezbyt dobrym stanie są również drewniane podlogi- ja po nich swobodnie chodze ale pod toperzem się zapadaja.. Gdzieniegdzie resztki kolorowych tapet, sprzetow, rur czy kabli, butelki po horyłce i powazny wzrok patriarchy Aleksjeja
Dalej jest tez kilka budynkow, niegdys nalezacych do bazy a teraz zamieszkalych przez pasterzy i ich inwentarz.
A wokół rozciagaja się widoki na kolejne,glownie już rumunskie pasma :)
Na szczycie mija nam chyba dwoch godzin- nie wiem jak spedzaja czas inni- ja biegam z obledem w oczach w kółko z aparatem :)
Potem podazamy w strone gorki Jarowycja
Na przeleczy napotykamy dziwny dom. Na pierwszy rzut oka opuszczony. Wlazimy do srodka. Inne spotykane w okolicy zabudowania maja charakter raczej bacowkowy- ten obiekt jest ogromny, pietrowy, w srodku chyba z 10 pomieszczen. W tych warunkach wyglada niemal jak palac! W srodku skrzypia podlogi i pachnie starym drewnem. Jedno pomieszczenie jest zadbane bardziej od innych , wyglada na sporadycznie uzywane- drewniane prycze do spania, poreczny stolik, haki na scianach, fragmenty obite starannie ceratka. Jest nawet jakiś piec, na ile dzialajacy to nie sprawdzalismy. Widac ktos tu bywa i czasami nocuje- nie wiem czy to turysci (tych nie widzielismy zbyt dużo w okolicy) czy pasterze. Po werandzie walaja się tez jakieś butelki po piwie więc widac że ze stolikow na werandzie tez ktos robil uzytek.
Calosci dopelnia malowniczy kibelek- widac ze rzadko uzywany, zarosniety łopianami i pozbawiony charakterystycznego zapachu miejscowych sławojek ;)
Niestety większość ekipy nie pała entuzjazmem do pomyslu noclegu tutaj, tym samym do konczenia po raz kolejny dziennej wedrowki przed godzina 15.. Jedyne co by nas moglo uratowac to nagłe zalamanie pogody, kilkugodzinny deszcz, gradobicie, huragan albo chociaz porzadnie się zapowiadajaca burza! Niestety.. Z nadzieja patrze w niebo, które jest bezkresnie niebieskie i tylko przeplywaja barankowate obłoczki usmiechajac się przekornie..
A może wieczorem przyszli by do nas jacys pasterze czy inni miejscowi by przy flaszeczce pogadac o zyciu, a może nawet ktos z nich pamietal czasy swietnosci radarowej bazy czy tego domu?
Ruszamy zatem na gorke Jarowycja, na szczycie chwile siedzimy
i schodzimy w strone Wyzniego Jałowca. Troche ponizej szczytu dopadaja nas pomruki zblizajacej się burzy, ciagna z rumunskiej strony jakieś ciemne chmury.. To jednak potrafie zaklinac pogode!! ;) Muszę tylko popracowac nad poslizgiem czasowym ;) Dlaczego nie dwie godziny temu?!?!?? :(
Szybko rozstawiamy namioty- trzeba przyznac ze miejsce,które wyznaczyla nam burza na dzisiejszy biwak,jest również niezmiernie widokowe i sympatyczne :) Tylko pod namiotami troche nierowno, ale kto by się tym przejmowal gdy takie widoki wokół !
Burza jednak przechodzi bokiem, nie dolewajac nam zbyt mocno. Można za to podziwiac jak przewala się przez dalsze szczyty, tworzac na niebie roznorodne mozaiki chmur...
W nocy niesamowicie wieje- ku radosci Romka który podobnie jak ja jest wielkim sympatykiem wiatru dującego w namiot :) Po niebie zapierniczaja ogromne sklebione chmury, wokół ciemne gory,tylko w dwoch czy trzech miejscach nikle swiatelka znacza miejsca bacowek.
Nasz namiot ma wejscie otwarte na wschodnia strone, gdzie rozposciera się ladny widoczek- pomyslalam sobie ze może w takiej dogodnej sytuacji skusze się na obejrzenie w gorach wschodu slonca ;) Nastawiam więc budzik na odpowiednia godzine, budze się , wystawiam łeb a tu ciemno... Nastawiam na pol godziny pozniej- już jasniej ale horyzont chmurzasty i zamglony.. Z poczuciem ze chyba jednak zachody są mi przeznaczone nurkuje jeszcze na dlugie godziny w cieplym spiworku :)
Rano schodzimy do wsi, po drodze jeszcze potoczek, kapiele, pluskania i pranie.
We wiosce ladna cerkiewka z cmentarzykiem zarosnietym dorodnymi łubinami.
Następnie zdobywamy podsklepie, chleb niestety i tym razem nie jest nam pisany. Są za to krówki i lwiwskie :)
Posileni ruszamy pylista droga w strone Szepotu. Łukasz wyrywa do przodu i niknie nam z oczu. Dochodzac do skrzyzowania mamy watpliwosci czy nie skrecil w zla droge, watpliwosci narastaja gdy mijamy rozne dogodne miejsca po drodze, a Łukasz nigdzie na nas nie czeka... Troche się już martwimy- co jakby skrecil w droge idaca w przeciwnym kierunku, zasiegu nie ma, nie znajdziemy się... Gdy odpoczywamy pod drzewkiem zatrzymuje się gruzawik proponujac podrzucenie do Szepotu- jednak nie bedac w komplecie raczej nie mozemy pojechac, po drodze mijamy tez inne pojazdy
Podazamy dalej- wychodzimy na przepiekna przelecz Dżogol,
uffff! czeka na nas Lukasz!!!
Miejsce byloby bardzo dogodne na nocleg ale niestety zaczyna gonic czas- jutro z toperzem musimy już wsiasc we wiosce do autobusu w strone domu :( Podazamy więc dalej w strone Szepotu.
Po drodze napotykamy trzy dorodne KRAZy, niektore jeszcze na starych czarnych blachach (zreszta dużo gruzawikow tu na takich jezdzi) Fajne maja klaksony! Tylko biełazow tu brakuje- ale nie trace nadziei ze i takim kiedys się przejade...
Szepot to już dużo wieksza wioska, duza cerkiew, dobrze zaopatrzony sklep (nawet chleb jest) , nawet tira widzielismy!! nasz autobus jest o 5 rano..buuuuuuuuu! Toz to koszmar! Nie dość ze w strone domu to jeszcze taka nieludzka pora!
We wsi dzisiaj swieto- zakonczenie roku szkolnego dziewiatych klas. Bawia się absolwenci, nauczyciele i chyba pol wsi.. wszedzie przechadzaja się cale zastepy elegancko ubranej i nieludzko wyperfumowanej mlodziezy.
Miejsce noclegowe pod blokiem poleca nam Mykoła, podpulkownik, nauczyciel PO w miejscowej szkole. Miejsce jest bardzo dogodne, blisko studnia, stolik z laweczkami, miejsce na ognicho, porabane drewno, a najwazniejsze ze ugadane z miejscowym więc nikt nie przyjdzie w srodku nocy czepic się ze nie wolno albo co.
Mykoła właśnie wybiera się na impreze w szkole ale obiecuje ze wyrwie się przed jej zakonczeniem aby i troche z nami „pogadac”. Skoczylismy więc z toperzem do sklepu po niemiroffa z papryczka, glupio by było nic na stol nie postawic gdy szanowny podpulkownik zlozy nam wizyte.. Nasze zapasy, zapobiegliwie zabrane i schowane na dnie plecaka , na „czarna godzine” czyli właśnie na takie okazje stopnialy już na imprezie nad jeziorkiem ;) Szkoda tylko ze ten autobus w srodku nocy..
Niestety impreza szkolna jak widac się przedluzyla, Mykoły nie widac , więc kolo 23 decydujemy się jednak zanurkowac w namiocie, bo jeśli przyjdzie o 2 a nasz autobus jest o 5 to mozemy stanac przed trudnymi wyborami ;)
O czwartej rano, gdy w ledwo szarzejacym swicie, pospiesznie zwijamy namioty i kierujemy się w strone przystanku. Z wielu stron widzimy absolwentow z szarfami -chwiejnym krokiem podazajacych na zasluzony odpoczynek do domow, w podgniecionych garniturkach i o iscie już wakacyjnych spojrzeniach. Jak widac impreza ma się ku koncowi, ale jeszcze trwa.. Pewnie pan podpulkownik jeszcze wciąż na posterunku :)
Nadchodzi czas smutnych pozegnan- naszych z Karpatami i pieska z nami...
Marszrutka dzielnie nas wiezie na Seljatyn i Putyłe, po wyboistych, pylistych drogach, malowniczych przeleczach, popowodziowych urwiskach i stromych objazdach zawalonych do rzeki kawalkow drog. Snuja się mgly, a przez zapylone szyby można obserwowac budzace się do zycia wioski, cerkiewki, rozrzucone bezladnie po wzgorzach chalupki czy ciezko sunace pod gore wyładowane gruzawiki.. a z autobusowych glosnikow zapodaja nam coraz to kolejne porcje miejscowych przebojow :)
Jeszcze nie zdazylismy wyjechac a ja już zaczynam tesknic.. jeszcze przykurzone ziły przesuwaja się na tle falistych wzgorz a mnie już zal ze za dzien, dwa... i już ich nie będzie w zasiegu wzroku.. (kiedys slyszalam taka definicje nałogu, np. alkoholowego, ze czlowiek się nie cieszy ze ma jeszcze pol flaszki wódki, ale zaczyna martwic ze flaszka jest już do połowy pusta … ;) ) Kiedy tu wrocimy??
W Wyznicy dopadaja nas „elektriczkowe klimaty”- na dworcu autobusowych spotykamy babuszke handlujaca pierozkami!! i do jeszcze ma takie z powidlem!!
Przy kasach niespodzianka- na scianie duzy rozklad, na szybie wydruk z komputera. Na jednym i drugim widnieja chyba 3 dziennie autobusy do Iwanofrankiwska. Ale rozmowa z pania w kasie wyglada tak: „poprosze bilet na 9 do Iwanofrankiwska”, „nie jedzie”, „to na nastepny”, „tez nie jedzie”, „a kiedy jedzie?”, „wogole nie jedzie”. Troche sprytniej pyta Iza: „czy autobus do Iwanofrankiwka jedzie przez Kolomyje?” więc dowiaduje się ze tak, ale dziś nie pojedzie żaden. Dziwne, ale faktycznie wszystkie zajezdzajace autobusy jada tylko do Czerniowcow i innych miasteczek w obrebie obłasti.. Przypominaja mi się slowa Petra z Holoszyny o silnej rejonizacji ale to chyba już przesada ;) Zatem ruszamy do Kut. Przekraczamy magiczny most-granice między obłastami. Po drodze mijamy miejscowa babke czekajaca cierpliwie na autobus którego nie będzie.. Gdy jej mowimy ze go odwolali nie dziwi się zbytnio, nie ma to nie ma..ale twierdzi ze poczekac jeszcze z pol godzinki i tak warto..
w Kutach uroczy dworzec autobusowy..
A dalej już wylacznie asfaltowymi drogami do Kolomyi i Iwanofrankiwska.. Pociag do Lwowa mamy dopiero o 1 w nocy więc czasu kupa, zostawiamy bagaze w poczekalni i ruszamy na miasto.. Jakiś czas snujemy się bez ladu i skladu po miescie, szukajac jakiejs dogodnej knajpki, a w koncu chciaz kawalka suchego miejsca bo zaczyna okropnie lac. Atmosfere ratuje pojawienie się Demka- miejscowego, znajomego Romka i Izy którego poznali rok temu nad Czarnym Czeremoszem. Demko ze swoja zona Uliana w zeszlym roku szedl dolina Czarnego Czeremoszu z Burkutu do Czemirnego, z racji braku drog i mostow zajelo im to 3 dni.(ale jak widac jest wykonalne, więc można zapisac w swoich planach)
Demko zaprasza nas do siebie do domu (aby nas dotransportowac wszystkich w deszczu w dość odlegly kawalek miasta, robi dwa kursy autem), w domu poznajemy Uliane oraz dwojke sympatycznych dzieciaczkow- Romana i Lide. Dzieciaczki z początku są mocno oniesmielone naszym towarzystwem (zwłaszcza tym ze nie bardzo rozumieja jak rozmawiamy ze soba) ale szybko im to przechodzi.
Demko i Uliana urzadzaja ogromna wyzerke, przyrzadzaja jakieś duszone miesko, pieczone ziemniaczki i dwa rodzaje surowek. (zwłaszcza wyjatkowa była surowka z bialej kapusty ze smietana- taka prawdziwa smietana, jaka w polsce coraz trudniej kupic...) Az nam troche glupio ze przyszlismy w gosci i siedzimy w pokoju a gospodarze uwijaja się w kuchni. Nie wiem czy oni naprawdę tak wyjatkowo gotuja, czy ja jakos się przeglodzilam przez tydzien jedzac makarony, ryze i kaszki, ale tak pyszny obiad to nie pamietam kiedy jadlam.
Potem opowiadaja nam o roznych swoich wyjazdach, o dzieciach- bardzo mi się spodobalo ze dzieciaki od mniej więcej 9 miesiaca zycia sypialy pod namiotem i rodzice uwazaja to za rzecz normalna. A w tym roku zabieraja dzieciaki na pierwsza prawdziwa gorska wyprawe- taka ze małe beda same isc cala trase i niesc swoje plecaczki. Demko i Uliana są przeciwnikami noszenia dzieci na plecach po gorach, twierdza ze lepiej przejsc mniej ale dzieciak ma isc sam.. może to i lepiej? Może jak się dzieciaka za dużo nosi po gorach za mlodu to potem wyrasta taka buba, co to wszystko kocha w gorach oprócz przebierania nogami? ;)
Potem Demko urzadza nam koncert gitarowy.
A tu wszyscy w komplecie
A potem to jeszcze zakupy: dwa kilo keczupow, majonezow, sosow i musztardy w torebkach z firmy torczyn.
We Lwowie załapujemy się na pierwsza marszrutke w strone granicy, wydaje się być już pelna, kierowca usadza mnie z toperzem kolo skrzyni biegow- jak się potem okazuje, chyba w najbardziej komfortowym miejscu autobusu. Na kazdym nastepnym przystanku dosiadaja ludzie, kolejni i kolejni, autobusik wydaje się być z gumy. W koncu osiaga taki stopien napelnienia ze już i drzwi zamknac się nie da a i kierowca przestaje zatrzymywac się na kolejnych przystankach. Aby nie musiec mijac znajomych pyskow na przystankach i być zmuszonym im odmawiac przejazdu, zmienia troche trase- jedziemy przez Sudowa Wisznie.
W marszrutce zwraca uwage ciekawy patent przeciw parowaniu szyby- rura z odkurzacza z cieplym powietrzem skierownym na szybe. Tak samo proste jak skuteczne :)
Na pieszym przejsciu tlum. Mrowki się klebia, przepychaja, momentami nawet troche bija. Zapowiada się jak za starych dobrych czasow ;) Jednak dlugo nie czekamy, pogranicznik szybko uspokaja najbardziej nerwowych, kojejka przechodzi sprawnie i bez dodatkowych atrakcji.
Potem juz tylko dluuuuga podroz przez Polske..
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń