bubabar

środa, 25 marca 2015

Armenia cz.13 - Zajrzeć do krateru (2014)

Wylazimy na przelecz a potem na gorki ją otaczajace. Na szczycie jednej z nich stawiamy namiot.


Na wszystkie strony jest cudny widok na płowe poloniny, przeplatajace sie ze skalami i wawozami.








Widac stad tez moj wulkan i prezentuje sie calkiem sympatycznie.


Kiedys wypatrzylam go na zdjeciu satelitarnym. Zrobila na mnie wrazenie strasznie gleboka dziura krateru (na Armaghanie takiej nie bylo)

O zmroku obserwujemy zmagania zblakanej niwy, ktora probuje nie spasc w przepasc i pokonac droge po grani sasiedniego pasma. Jest juz prawie ciemno, droga jest kamienista i kreta, wiec autko posuwa sie niesamowicie powoli. Kilkakrotnie mamy wrazenie ze ktos wysiada i oglada droge pieszo. Ostatecznie szczesliwie zjezdzaja w strone wsi. W nocy zrywa sie straszny wiatr , wiejacy jakos falami. Najpierw slychac ze duje dosc daleko, slychac szum i gwizdy latajace gdzies miedzy skalami i trawami a potem nagle buch! i ten powiew wali w namiot. Zaczyna nim trzepotac, przyginac dach, wydawac dziwne dzwieki jakby charczenie i piski. Boimy sie zeby pałąkow nie polamalo. Nie spie chyba ze dwie godziny, bo wycia wiatru nie tlumia nawet stopery wetkniete mocno w uszy. Budzi nas slonce prazace w namiot. Schodzimy na przelecz, mijamy pozniej rozne bacowki, wypasy- owce, krowy,kozy, a takze ptactwo. Nowoczesne bacowki juz nie sa kryte gontem, nawet nie omszalym eternitem.. Kroluje wylacznie plastik...


Pasterze galopuja na koniach przeganiajac bydelko z miejsca na miejsce.


Pustynna droga do Karmraszen troche sie nam dluzy, nic nie jezdzi wiec na stopa szansy nie ma.




Kawalek od drogi rzuca sie w oczy jaskrawo zielony placek trawy posrod jednolitej plowosci- pęknieta rura! Sika woda jak calkiem porzadny gejzer!


Upal jest spory wiec bardzo przyjemnie jest sie zrosic i wsadzic pysk w strumien zimnej wody. Poczatkowo planuje zrobic tu pranie, w ale malym jeziorku utworzonym z wyplywajacej z rury wody zyje zaba. Nie moge tego zrobic zabie zeby jej maly domek zafajdac mydlinami. Trudno- nie bedzie na jutro czystych koszulek i skarpet. Zaba patrzy na nas ze zdumieniem i na wszelki wypadek nurkuje pod liscie. Probuje jej zrobic zdjecie ale woda natychmiast zalewa aparat. A nad “zrodelkiem” tworzy sie tecza!

Do Karmraszen wkraczamy z ambitnym planem znalezienia sklepu.


Zarcie nam sie skonczylo i wypadaloby uzupelnic zapasy. Ledwo przekraczamy rogatki wsi gdy spod ziemi wyrasta babka i zaprasza nas do siebie w gosci. Z rozswietlonego upalnego dnia wchodzimy w ciemna i chlodna czelusc kamiennego domu. Na stole zaraz pojawia sie herbata, kawa oraz arbuz i melon. Pozeramy lapczywie owe owoce, takie sa chlodne i pelne wody! Nasza gospodyni ma na imie Amelia. Poznajemy tez jej meza Walusza, ktory bardzo alergicznie reaguje na aparat i prosi aby nie robic mu zdjec. Wogole jest to pierwsza lokalna rodzina gdzie widac ze to babka wszystkim kreci, o wszystkim w domu decyduje. Amelia oprowadza nas po gospodarstwie, pokazuje piec do lawasza i setki przetworow na zime.

Wszystko robia tu sami. Pieka lawasz - z mąki, wody i drozdzy. Worki mąki dostaja np. za krowe. Mąka jest sprowadzana z Rosji. W Armenii ponoc nie ma zbytniego urodzaju na zboza i prawie sie ich nie uprawia. Mleko, sery, pomidory, ogorki, papryke, kapuste, ziemniaki- wszystko maja swoje. Zyja dosyc biednie ale nikt nigdy nie jest glodny. Dbaja aby jedzenia bylo pod dostatkiem. Aby tak bylo konieczna jest zapobiegliwosc gospodyni i odpowiednie zebranie plonow i zaopatrzenie piwniczki. Najwiekszym problemem w tej wiosce jest zima, ktora trwa tu 6 miesiecy. Sniegu jest zwykle powyzej pasa a mrozy minus 20 sa norma. Ogrzewaja tylko jedna izbe malym zelaznym piecykiem. Amelia twierdzi ze jest tu wtedy temperatura +15 stopni, ale nie wiem czy jest to mozliwe. Armenia cudny kraj ale tych zim to ja im nie zazdroszcze! Ich rodzina mieszka w tej chacie od 20 lat. Wczesniej to byl dom zamieszkany przez Azerow. Za czasow Sajuza wogole bylo ich duzo w Karmraszen, prawie 20%. Zyli z Ormianami w miare zgodnie, tzn starali sie zachowac wzgledem siebie chlodna obojetnosc. Zdarzaly sie oczywiscie jakies bojki czy ktos komus zrobil na zlosc, ale wiekszych incydentow nie bylo. A potem przyszla wolnosc i w ludziach obudzily sie demony. Dzis w wiosce nie ma juz zadnego Azera. Pytam czy wyjechali do swojego kraju ale moje pytanie zbywaja milczeniem. Amalia uczy mnie roznych ormianskich slow, glownie dotyczacych jedzenia i zwierzat gospodarskich. Barusz- ser, lori- pomidor, warunk- ogorek, bibar- papryka, ysz- osiol, dzi- kon, kof-krowa, wochczar- baran, than- jakas potrawa z mleka, cos jak jakies mleko sfermentowane? Sunk-... No wlasnie.. Na tym etapie trwa dlugie wyjasnianie, jakies zawile i trudne do pojecia. Na poczatku mam wrazenie ze chodzi o jakas rybe, ale ostatecznie wychodzi jakby to byl jakis grzyb albo glon? Napewno jest to cos do jedzenia i to cos jest pyszne. Poznajemy tez jednego z trzech synow Amalii i Walusza- Garika.

Wszyscy synowie mieszkaja w Karmraszen i zajmuja sie pasterstwem. Garik przyjezdza na koniu. Gospodarze wybitnie chca zebysmy siedli na konia albo choc go poglaskali ale zwierzak jakos wybitnie sie nas boi i strasznie wierzga, wiec my sie go tez zaczynamy bac i wolimy sie oddalic.

Wystarczy ze na chwile znikam z Amalia w ogrodzie to Walusz zaraz wyciaga flaszke i polewa toperzowi. Amalia mowi ze jej maz stanowczo za duzo pije i ma z nim klopot. Pyta czy w Polsce tez mamy takie problemy i czy mamy jakies sprawdzone metody jak sobie z tym poradzic. Toperz potem potwierdza slowa Amelii- przez 10 minut poszly chyba 4 kolejki samogonu, bez zakąszania, bez toastow… Zostawiamy na pamiatke kieliszek z Polski. Amelia strasznie sie cieszy i potem stawia go na naczelnym miejscu w barku. Wychodzi tez troche smiesznie bo okazuje sie ze jest on o polowe mniejszy od tutaj uzywanych. Jak przelewaja wodke do nowego kieliszka ze starego to prawie polowa zostaje.. Amelia smieje sie ze teraz jak jej maz bedzie pil z nowego, mniejszego kieliszka to moze bedzie pil mniej. Dziwne tez jest to ze sporo miejscowych nie zna swojego adresu. Jako adres podaja imie i nazwisko i nazwe wsi. Zadnego numeru domu, ulicy, kodu pocztowego. Amelia dlugo szuka w szafie swojego paszportu coby sprawdzic czy tam cos wiecej nie jest napisane. Chcemy wyslac im zdjecia, ale czy one dojda? Walusz na pozegnanie proponuje zebysmy sie wymienili agrafkami (mam kilka takowych wpietych w plecak- bardzo pomocne do suszenia prania podczas marszu). Walusz mowi ze jego agrafka ma 20 lat i zebym jej nie zgubila. Wyglada zupelnie identycznie jak ta moja. Gospodarz moja agrafke wpina sobie pod marynarke. Ja tą jego w plecak. Czuje sie jakos mocno nierealnie. Idziemy przez wies i szukamy sklepu. Widac wyraznie ze kiedys dzialal tu spory kolchoz. Stoi sporo pietrowych blokow, duza szkola, boisko sportowe, zruinowane budynki gospodarcze, jakby stajnie. Bloki sa w polowie opuszczone. Czesc mieszkan jest zamieszkana. Częsc pokoi i balkonow, glownie te na parterze sluza jako stajnie oraz magazyny workow, siana, opału.





Osiolek- milosnik gry w kosza

W jednym z blokow z okna na pierwszym pietrze wystaje krowi łeb. Ciekawie sie to komponuje zwlaszcza z doniczka z kwiatkami na parapecie i wiszacym obok termometrem. Nie zdazylam zrobic zdjecia, krowie znudzilo sie podziwianie widokow i zapewne wlasnie schodzi po schodach do swoich pokoi. Pytajac kilkakrotnie miejscowych o droge, w koncu odnajdujemy sklep. Po prostu jedne z drzwi w jednym z blokow prowadza do wylozonych towarem poleczek. Zapewne nie ma sensu opisywac, kupuja w nim tylko miejscowi, a sklepik jest od lat w tym samym miejscu. Przed sklepem lezy kaloryfer i stoja kinowe krzeselka. Widac dokladnie ze kiedys wioska prosperowala zupelnie inaczej…

Rozsiadamy sie na chwile na sklepowych schodach.. Dzieciaczki kopia nieopodal pilke, specjalnie tak zeby przelatywala blisko nas i symulujac zabawe mozna sie bylo choc troche przyjrzec niecodziennym gosciom. Potem to komentuja szeptem miedzy soba (tak jakby glosna rozmowa cos zmieniala i miala jakis wplyw na nasza mozliwosc zrozumienia jej ;) ) Wioska robi wrazenie miasteczka z Dzikiego Zachodu. Pietrowa zabudowa przy pylistej drodze, gdzie wiatr przewala zeschlymi kolczastymi chwastami. Pasace sie stada, kowboje na koniach mknacy po okolicznych stepach. Czasem nawet jakies strzaly slychac tu i owdzie, a jedna łuske ktora znalezlismy to chyba kaliber na niedzwiedzia.

Chwile siedzimy przy drodze popijajac wodke z gwinta. Nie dla przyjemnosci tylko dla zdrowotnosci. Cos nas dzisiaj troche kreci w brzuchu i czesciej biegamy za krzaczki. Pewnie wypilismy jakas nie taka wode albo za malo sie umylo jakas brzoskwinke. No i plan jest taki zeby sie odkazic od srodka. To zawsze dobrze dziala, a jakos na tym wyjezdzie poki co zbyt rzadko to czynilismy, wiec pewnie przez to nasze klopoty. Rok temu to Piotrek i Młody bardzo dbali zeby codziennie do kolacji byl odpowiedni trunek :)) Siedzimy dobra chwile na wygrzanym szutrze a droga nic kompletnie nie jedzie w strone Herher.


Decydujemy sie ze jednak pojdziemy zajrzec sobie do wulkanu! :) Skrecamy w pylista droge prowadzaca do gory. Mijamy opustoszaly kamieniolom.


W tygodniu zapewne dziala- rozrzucone tu i owdzie maszyny sa napewno na chodzie i barak stoi posrodku. Ale niestety nikogo nie ma. A chcielismy pozyskac troche wody.. Kawalek dalje spotykamy pasterza na koniu. Zabawne jest jak dziadek chce do nas podjechac a kon sie boi i ucieka w przeciwna strone. Pytamy gdzie mozna nabrac wode a dziadek zaraz nam wrecza swoja butelke. Nie chcemy zabierac pasterzowi wody. Ale on tlumaczy ze jak bedzie potrzebowal to znajdzie sobie zrodlo i odjezdza. Dosyc trudno znalezc tu plaskie miejsce na namiot. Zostawiamy wiec plecaki i rozlazimy sie po okolicy. Pod jednym z drzewek udaje mi sie znalezc w miare plaski placyk. Wolam do toperza ze tu jest fajnie. Toperz bierze oba plecaki i idzie w moja strone. Przychodzi lekko zdyszany i mowi ze sie zmeczyl. Przypuszczalnie masa owego ladunku 60 kg nie przekraczala.

Siedzimy sobie obserwujac migracje stad po pastwiskach


a potem coraz cieplejsze kolory okolicznych gor.



Karmraszen widziane z gory


Juz w gasnacym sloncu wpada nam do glowy pomysl zeby dzis isc na wulkan. Zostawic tu plecaki i isc na lekko. Przeciez to musi juz byc blisko! Pniemy sie zatem do gory, od krzaczka do krzaczka, od kamienia do kamienia. Wpadamy po uszy w jakies zagajniki suchorosli a wokol robi sie coraz ciemniej. Jednak bylismy mocno w bledzie. To co mielismy za szczyt szczytem nie bylo. Do szczytu jeszcze kawal drogi. A poza tym i tak juz jest ciemno. Jak niepyszni wracamy. Cala powrotna droge boje sie ze nie znajdziemy namiotu. I zostaniemy tu na sklonie z jednym sweterkiem i bez wody. Namiot udaje sie odnalezc. W oddali sie blyska, mam nadzieje ze jutro szlag nie trafi pogody. Cykady wokol graja a my jestemy strasznie padnieci. Dobila nas ta wieczorna wspinaczka… Rano budze sie troche polamana, mialam pod plecami spora mulde.


Sniadanie ....

i wspinamy sie na wulkan. Jakbym miala deja vu. ;) Nasz stojacy u podnoza namiot robi sie coraz mniejszy i mniejszy.

Tak to mozna chodzic po gorach, ani szlaku, ani sciezki, tylko pachnace łany suchorosli pod butami. Kazdy krok to chrupniecie wyzwalajace cudny zapach lekko tracajacy macierzanka.


Spod nog ucieka nam furkoczace ptactwo, pasikoniki giganty i grubasne jaszczurki. Chyba ostatnio dosc marnie jemy bo zaczynam patrzec na rozne biegajace i skaczace stworzenia przez pryzmat tego , ze ciekawe czy by byly smaczne ;) Wychodzi na to ze wczoraj bylismy gdzies w ¾ drogi na szczyt. Im wyzej tym mniej suchorosli a wiecej zuzlu. Krater jest mniejszy niz sie spodziewalam i nie robi az takiego wrazenia.



Na dole sa jakies ruiny, jakby starej bacowki. Widac tez ze od drugiej strony prowadzi tam droga, zapewne “niwoprzejezdna”. Nie chce nam sie schodzic na dol (biorac pod uwage perspektywe wchodzenia na gore). Troche slabe jest z tymi wulkanami ze sa to gory na ktore trzeba wchodzic dwa razy. Rozsiadamy sie pod slupem okreslajacym chyba najwyzsza czesc szczytu

i zabieramy sie za degustacje wina “Anusz” ktore sobie tu przynieslismy. “Anusz” to slowo po ormiansku ktore jest chyba “nietlumaczalne” na inne jezyki. Wypowiada sie je po łyknieciu kielicha. Pozostali biesiadnicy wtedy mowia “na zdrowie”. Wino o tej wdziecznej nazwie jest niestety niepijalne. Chyba nie jest zepsute ale nam po prostu nie smakuje. Korkujemy je spowrotem i zostawiamy na szczycie. Moze ktos sie ucieszy.


Zbieramy namiot, pozostawione graty i pelzniemy w strone Herher. Nie probujemy nawet lapac stopa, wiedzac ze przed wioska powinna byc cerkiewka, ktora planujemy odwiedzic.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz