bubabar

czwartek, 26 marca 2015

Armenia cz.19 - Kamienne kręgi i zaginione krowy (2014)

Tuptamy w strone Sisian. Daleko dzis nie zajdziemy bo slonce sie wlasnie chowa za gory, wypelza ciemnosc i zaczyna duc mocny wiatr. Idziemy po prostu przed siebie bo chcemy choc kawalek odejsc od glownej drogi.




Docieramy do miejsca gdzie drogowskaz na prawo wskazuje droge na Zorac Karer- skupisko glazow o nieznanym pochodzeniu. Ponoc zostaly tu zgromadzone przez ludzi w czasach prehistorycznych i odgrywaly jakas role rytualna lub astronomiczna. Hipotez jest duzo, rozni naukowcy sie tym emocjonuja i mocno spieraja- ale poki co nic nie zostalo udowodnione. Po lewej stronie drogi widac niewielki pagorek z mini kamiennym kregiem, regularnym i rownym. Tu bedziemy spac. Po przeciwleglej stronie drogi jacys Francuzi stawiaja swojego campera, wyciagaja z niego z stolik, krzesla i duza mocno swiecaca lampe.


Odpalamy Marusie w srodku kamiennego kregu. Niech sie bidulka choc raz poczuje jak prawdziwy rytualny ogien.


Po zmroku przy kamieniach pojawiaja sie jeszcze rosyjscy turysci. Robia po ciemku duzo zdjec naskalnych rytow i cos tam zartuja ze znaja prawdziwe zastosowanie tajemniczych dziurek w kamieniach. Cos tam bylo o bacach i braku owiec w okolicy ;) W 5 minut oblatuja cale wzgorze i Zorac Karer odhaczaja jako zaliczony. Cos tam jeszcze mowili ze na dzis (!) maja jeszcze do zwiedzenia Noravank i Areni. Nie wiem czy bija jakis rekord w stylu “Armenia w trzy dni” ale troche to tak wygladalo ;) Namiot stawiamy nieopodal. Mamy nadzieje ze nas nie odwiedza zadne zle moce z prehistorycznych kamieni. Zwirowa droga mimo poznej pory ciagle cos jezdzi. Nad Sisian raz po raz wybuchaja kolorowe pioropusze sztucznych ogni. W nocy bardzo blisko przechodza burze. Bija pioruny i leje. Wygladajac z namiotu ciagle mamy wrazenie ze ktos do nas idzie, ze ktos stoi na pobliskim pagorku i nam sie przyglada. Patrzac katem oka nawet jakby sie troche ruszal. W dzien ow kamienny osobnik wyglada calkiem niepozornie. Zupelnie inaczej niz w swietle blyskawic..


Rano mamy okazje dokladniej sie przyjrzec pobliskim kamulcom, ktore wybitnie wygladaja na spreparowane na potrzeby turystow. Tworza rowniusienki okrag, a wyryte na nich petroglify wygladaja jakby ktos je wydrapal wczoraj. Nie wiem jaka role to miejsce pelni. Moze jakby ktos nie mial czasu lub ochoty isc na prawdziwy Zorac Karer albo jechac na gore z malunkami naskalnymi - to tu ma wszystko w pigulce i to w duzo lepszym stanie? Jak widac po wczorajszym wieczorze nowe kamulce swoja role spelnily ;)



Pogoda od rana jest niepewna. Niby wychodzi slonce ale jest ono jakies mocno kaprawe.. Horyzont jest zamglony, wyzsze gory siedza w chmurach i widac ze gdzieniegdzie mocno polewa.



Zwirowa droga przechodza duze stada owiec i koz.

Idziemy na Zorac Karer, ktory na tle gor prezentuje sie calkiem malowniczo. Im blizej podchodzimy tym jego urok mocno spada. Turystow jest tu wiecej niz kamieni.


Kazdy kamien ma wymalowany sprejem numer. Nie wiem po kiego diabla... Ze jakby ktos chcial ukrasc zeby bylo wiadomo ze brakuje akurat trzydziestego szostego?

Kamien nr 18 cos chyba przeskrobal, bo trafil do karceru. Odseparowano go od towarzyszy i oglada swiat zza krat..

Tutejsze kamienie, od innych spotykanych w Armenii, odrozniaja sie tym ze nie wolno ich dotykac o czym informuja duze tablice wypisane rowniez po angielsku.

Jak gdzies wystepuje duzo turystow to jest zwykle jednoczesnie duzo zakazow. Czasem sie zastanawiam co jest skutkiem a co przyczyna. Czy turysci niszcza wszystko jak szarancza i to powoduje stawianie zakazow, czy turysci lgna do otabliczkowanych miejsc z zakazami bo tam sie czuja bezpieczniej i bardziej swojsko? Zageszczenie ludzi w owym miejscu przekracza kilkunastokrotnie tutejsze normy do ktorych zdazylismy juz przywyknac. Wszedzie otacza nas chmura zapachow dezodorantu i wycie rozkapryszonych dzieci. Zarzadzamy szybki odwrot.. Na pylistej drodze przez step znow zaczynamy sie czuc normalnie.


Nasza radosc jednak nie trwa dlugo- zaczyna lac. Niebo zaciaga sie na dobre, robi sie szaro i zrywa sie lodowaty wiatr.

W strugach deszczu docieramy do Sisian.



Probujemy zlokalizowac jakies centrum celem pozyskania jedzenia. Ludziska pochowaly sie po domach, ciezko kogos zapytac o droge. Ciagle nas wodzi gdzies po peryferiach. Szukamy knajpy ale bezskutecznie. Barow nigdzie nie ma- jest za to salon pieknosci w opuszczonym budynku.


Niby nie idziemy tak dlugo ale dopuckalo nam tak ze jestesmy cali mokrzy i zmarznieci. Przypadkiem wlazimy na hotel Dina i decydujemy sie w nim zanocowac. Rozwieszamy mokre ciuchy, robimy pranie i ruszamy na miasto w poszukiwaniu zarcia. Do knajpy nigdy bysmy nie trafili bez pomocy miejscowych. Budynek stoi miedzy glowna droga a rzeka, ale napisy, brama - skierowane sa w strone rzeki, tak jakby od niej naplywali glownie klienci.. Nazeramy sie po brzegi szaszlykami. Popoludniu pogoda sie poprawia, wychodzi slonce a chmury gdzies przepadaja. Z jednej strony dobrze a z drugiej troche nam zal ze tak pochopnie podjelismy decyzje o noclegu w hotelu zamiast sie troche wstrzymac i teraz postawic namiot pod Vorotnavankiem tak jak planowalismy. Juz zaplacilismy za nocleg wiec pozostaje zlozenie Vorotnavankowi krotkiej wizyty. Po drodze super widoki na wawoz rzeki Worotan. To ta sama rzeka nad ktora szybuje kolejka do Tatew, ta sama co przeplywa pod Czarcim Mostem, jej ogromny kanion rowniez otwiera sie w drodze z Goris do Kapanu. Wychodzi na to ze chyba na calej dlugosci jest taka malownicza!



Mijamy tez miejscowosc w ktorej stroja resztki jakiejs swiatyni. Miejsce to jest ponoc uwiecznione na ktoryms z ormianskich banknotow.


Vorotnavank wyglada jak kameleon. Zupelnie wtopil sie w otaczajacy krajobraz- kolorem, ksztaltem, faktura. Jakby nie byl dzielem ludzkich rąk tylko fragmentem tego surowego krajobrazu zawieszonego nad wawozem…






Wokol klasztorku jest sporo chaczkarow i plyt z wyrytymi motywami z zycia codziennego.




Jest tez drzewko obwieszone ofiarnymi szmatkami

Obiektu pilnuje jakis dziwny gosc. Lazi caly czas za nami z zacieta mina, nie usmiechnie sie, nic sie nie odezwie. Nie odpowiada zagadywany. Nawet “dzien dobry” nie odpowiedzial, tylko jakos dziwnie łypie. Wracamy do Sisian pieszo- stopem. Wieczorem wloczymy sie po miescie. Szukamy kosciolka Sisianvank. Po drodze trafiamy na komunistyczny pomnik wokol ktorego auta jezdza jak po rondzie.




Jest tu tez mala kaskada, jak dla mnie duzo bardziej malownicza od tej erewanskiej.



Pakujemy sie w platanine waskich sciezek w starej dzielnicy miasta. W ciasnych przesmykach zmrok zapada szybciej niz na szerokiej przestrzeni. Przed kamiennymi domkami siedza babuszki. Od jednej z nich dostajemy gruszki.


Sisianvank polozony jest na wzgorzu nad miastem.



Wylazimy tez pod pomnik polozony jeszcze nieco wyzej. Widac stad cale Sisian, droge do Vorotnavanku. Analizujemy tez droge do Tanahat, klasztorku pod nachiczewanska granica gdzie planowalismy ruszyc jutro ale chyba juz nie starczy nam czasu. Musi zostac na nastepny raz..


Przychodzi tez do nas zmartwiony dziadek. Bezskutecznie szuka swoich dwoch krow. Dziadek chyba zle widzi o zmierzchu- krowy widac pasace sie na zboczu. Jedna z nich udaje sie zlapac. Druga wykorzystuje sytuacje jak zjezdzam ze skarpy z lawina kamieni i daje noge. Mam nadzieje ze trafi sama do domu. Acz mam wrazenie ze wszelaka przydomowa chudoba dobrze sie odnajduje na ulicach tego miasteczka

Wracamy juz zupelna noca kluczac ciemnymi uliczkami miasta.

Nabywamy jeszcze wino z granatow ktore spozywamy w milym zarosnietym parku otaczajacym nasz hotelik.


W hotelu Dino oprocz nas bytuje tez okoliczny “kryminalnyj krug”. Gdy ide do kuchni pozyskac wrzatek na herbate zaczepia mnie kilku gosci z cygarami w zebach, w garniturach i z sygnetami wielkosci pięsci. Dopytuja sie czy my tu sluzbowo czy wypoczynkowo. I czy naprawde niczym nie handlujemy. “Delegacja czy wczasy?” I swidruja oczami. Sa nieco zawiedzeni moja odpowiedzia. Wyglada zupelnie jakby oczekiwali na kogos z warkoczami w zielonej czapce, z kim mieli w planie zrobic dobry interes. Kolejny dzien wstaje pogodny ale bardzo wietrzny. Niezawiazana pod szyja czapka zaraz ląduje w rowie, a suszace sie na plecaku pranie zrywa mimo ze jest poprzypinane agrafkami. Lapiemy stopa w strone Erewania. Łada ktora nas zabiera jedzie tylko do wioski Tzghuk. To chyba znak. Skoro juz sie tu znalezlismy nie wypada nie isc poszukac opuszczonego osiedla nad jeziorem Spandarian. Osiedla ktore widzielismy przez tafle wody rok temu, na naszym dziwnym biwaku.


Nie wiemy dokladnie gdzie to osiedle jest. Kluczymy wiec bocznymi drogami, probujemy wylezc na pagorki aby sie rozejrzec. Droge przegradzaja nam wawozy z rzeka wiec musimy szukac przepraw i brodow.

A potem sie okazuje ze trzeba bylo po prostu isc za wies starym asfaltem w strone tamy. Osiedle tworzy okolo 10 jednopietrowych blokow z grubego betonu ktore nigdy nie zostaly ukonczone. Wokol jest tez kilka ruin innych budynkow, chyba o gospodarczym przeznaczeniu.






Widac stad tame na rzece i zabudowania jakby malej elektrowni. Czesc z nich robi wrazenie porzuconych a czesc chyba nadal dziala. Wsi stad nie widac. Na przeciwleglym stoku widac bacowke. Gdy krecimy sie po ruinach podjezdza łada z miejscowymi. Zatrzymuja sie i robia wrazenie jakby sie nam przygladali dluzsza chwile. Idziemy wiec w ich strone. Chcemy pogadac- zapytac co tu bylo, co mialo byc, czemu budynki nie zostaly ukonczone itp. Niestety gdy podchodzimy łada daje po gazie i odjezdza...i tylko tuman kurzu unosi sie nad droga… Przez pola wracamy do glownej drogi.





Dalej podwozi nas busik, ktory po dach jest załadowany skrzynkami po bananach. Wydawaloby sie ze drewniane skrzynki nie ulegaja kompresji, jednak dla miejscowych nie ma rzeczy niemozliwych. Nasze plecaki mieszcza sie bez problemu. Jedziemy do Areni. CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz