Do Gruzji lecimy z Wrocławia. W Warszawie mamy przesiadke i trzy godziny czekania. Ukladam sie do snu na ławce, przykrywam kurtka, w uszy wsadzam stopery. Ale cos nie moge usnac. To gdzies obok placze dziecko, to gadaja megafony, to turkocza kola walizek. A moze tak objawia sie radosc ze jeszcze wszystko przed nami, ze wyjazd dopiero sie rozpoczyna?
Przez stopery slysze ze ktos wita sie z toperzem. To Jacek z forum npm ktory jak sie okazuje tez wybiera sie do Tbilisi. Jego znajomi pojechali pare dni wczesniej i teraz chyba wlasnie wchodza na Kazbek. Szybko nam zlatuje czas oczekiwania na milych pogawedkach.
W Tbilisi zjawiamy sie o 4 rano. Szkoda ze nie z godzine, dwie pozniej to by ladne widoki byly z samolotu.. (dopiero pozniej dowiaduje sie o zmianie trasy i ze nasze samoloty juz nie przecinaja glownego grzbietu Kaukazu :(
Wspolnie z Jackiem pakujemy sie do taksowki. My jedziemy na doworzec autobusowy Ortakala a Jacek do centrum. Na dworcu jakis taksowkarz chce nas na sile wiezc do Erewania. Probuje tez nas przekonac ze stad nie jezdza zadne autobusy w interesujacym nas kierunku i on nas zaraz zawiezie na drugi koniec miasta na wlasciwy autobus, bo on odjezdza za chwile i nie korzystajac z jego uslug napewno nie zdazymy. Jednego nienawidze u taksowkarzy- jak tak perfidnie kłamia..
Dworzec Ortakala jest o 6 rano calkiem wymarly. Z czasem pojawia sie coraz wiecej autobusow dalekobieznych- Stambuł, Trabzon, Erewań, Moskwa, Krasnodar, Rostów, Ateny, Saloniki. Ich kierowcy aktywnie zachecaja podroznych do swojej trasy glosno wykrzykujac nazwy docelowych miast i machajac rekami. Wiekszosc kierowcow czuje sie na dworcu jak w domu. Chodza w rozdeptanych pantoflach, obcinaja sobie paznokcie a jeden pozostajacy w dobrej komitywie ze sprzedawca plyt - oglada w telewizorze mecz siedzac na stoleczku na srodku chodnika, przy zderzaku swojego autobusu.
Udaje sie wyczaic przydworcowa turecka knajpe, adresowana chyba wlasnie do kierowcow, aby jeszcze bardziej poczuli sie swojsko wcinajac swoje rodzime potrawy. Zamawiamy tam dwa dania. Nazw niestety nie pamietam, ale obie byly pyszne , sycace i zdecydowanie niewegetarianskie. Jedno to gesta zupa, cos jak zawiesita grochowka. Drugie to paprykowy sos w ktorym plywa wielki kawal apetycznego miesiwa. Nad knajpa jest rowniez hotelik, wiec jakby kiedys nie udalo sie zanowac w Tbilisi w naszym ulubionym obiekcie przybazarowym to wlasnie tu skierujemy nasze kroki.
Uderzam do kasy celem zakupu biletow do Tsalki. I tu zaczynaja sie schody- nikt nie jest w stanie o tej porze rozmienic mi banknotu 100 lari. Opowiadam im wiec ze u nas jest tak samo, ze tez mnie szlag trafia jak rano mi do apteki ludzie przylaza po jakas pierdole z dwusetka. Drobnych od tego nie przybywa ale robi sie dosyc sympatyczna atmosfera, przylaczaja sie nawet do dyskusji niektorzy tureccy kierowcy, opowiadajac o problemach z grubymi nominalami na trasach. Jeden opowiada fajna historie- w okolicach Trabzonu zabral do autokaru faceta, na dosc krotka trase wiec i oplata nie byla zbyt wielka. Facet wyskoczyl z najwiekszym nominalem lokalnej waluty. Kierowca nie mial wydac wiec ostatecznie machnal reka i nie pobral oplaty. Pozniej sie dowiedzial ze ow koles na tym wytartym grubym banknocie jezdzi juz za darmo od kilku miesiecy. Babka z kasy przypomina sobie ze miala w rodzinie wujka Polaka i w dziecinstwie poznala kilka polskich slow np. “Dziyń dobre”. Odwdzieczam sie wiec popisem moich trzech gruzinskich zwrotow i jest juz calkiem sympatycznie. Wszyscy sie smieja ze rzeczywiscie “dzien dobry, dziekuje i na zdrowie” to podstawowe sformulowania aby sie dogodnie porozumiec, wzbudzic sympatie i nawiazac nowe znajomosci.
Chwile pozniej juz caly dworzec stara sie jakos pomoc w rozmianie moich pieniedzy. Ostatecznie przycisniety do muru gosc z kantoru wyciaga drobne z szuflady.
Nasz bilet wyglada tak ladnie ze postanawiam go uwiecznic. Mimo ze od pol roku znow usiluje sie nauczyc alfabetu za cholere nie moge nigdzie w tej plątaninie robaków wyszukac slowa “Tsalka”. No coz.. pozostaje uwierzyc na slowo ze nie jedziemy dzis do Trabzonu..
Gdzies kiedys slyszalam ze od kilku lat jest nowa asfaltowa droga z Tbilisi przez Tsalke do Ninocmindy. Nawet mnie to troche martwilo, ze pewnie dwie godzinki i bedziemy na miejscu, bez przygod, bez atrakcji. Jakze ja bardzo bylam w błędzie!!!! :) :) :)
Marszrutka od poczatku wyglada sympatycznie- laduje sie do niej wiecej towaru niz ludzi- jedzie z nami duzo piwa, chleba , parcianych workow i tajemniczych skrzynek szczelnie owinietych papierem i powiazanych sznurkiem.
Niedaleko za miastem pojawiaja sie blokowiska na stepie gdzie kolor domow zlewa sie z plowa barwa trawy i nieba a miedzy blokami pasa sie stada krow, koni i owiec. Pod sklepami babuszki sprzedaja domowe ptactwo w klatkach, glownie pod postacia pisklat.
Coraz czesciej mignie za oknem jakas przyczepa na ktorej jada owce albo auto pelne prosiakow ktore sie rozsiadly normalnie na miejscach pasazerow.
Z bagaznika jakiejs starej łady wystaje spory kawalek krowy, juz chyba niezbyt zywej i kruszejacej na przedpoludniowym sloncu. Kopyta i łaciate cielsko zwisa poza bagaznik. Przyczyna takich klimatow okazuje sie byc wielki bazar zywego inwentarza znajdujacy sie kolo wioski Khaiszi. Na gliniastym placu kłebi sie tłum ludzi, aut i zwierzyny. Widac skupione twarze negocjujacych ceny i odprowadzajacych na postrąkach bydelko w strone przyczep i bagaznikow nowych wlascicieli. Targowisko wyglada na miejsce gdzie mozna nabyc i kałacha i niewolnice do haremu, wszystko jest kwestia znajomosci i umiejetnosci negocjacyjnych.
Toperz sugeruje zeby wysiasc z marszrutki i powloczyc sie po bazarze. Kurcze, troche malo czasu mamy. Jeden wybor powoduje rezygnacje z czegos innego. Z buczeniem i sporym zalem toczymy sie wyboistymi drogami dalej…. Czy podjelismy wlasciwa decyzje na zawsze pozostanie tajemnica…
Zajezdzamy tez do jakiegos przykołchozowego zakladu mechanicznego, gdzie nasz kierowca wymienia jakies czesci i te nowe wrzuca pod swoj fotel.
A wogole to on jezdzi calkiem po kozacku, nawet jak na Gruzina. Dziury w drodze go tylko rozochacaja, wyraznie przyspiesza widzac te najglebsze i wjezdza w nie z pelnym impetem. Wyprzedza tylko na czwartego, a kombajny to najchetniej poboczem. Cale kolumny samochodow wymija rowem a spowodowany tym faktem przechyl marszrutki powoduje ze niektore butelki z piwem wyturliwuja sie z kontenerkow. Korki jednak gestnieja i mimo wyczynow autobusiarza w koncu grzezniemy w tłumie ład i wołg robiacych za przewozne obory i kurniki. Skad u licha korek w srodku stepu? Jak sie okazuje zator ma przyczyne- ktos pokozaczyl za bardzo… Na drodze stoi rozbita łada i dwa inne auta. Chyba nikomu nic powaznego sie nie stalo bo wszyscy kreca sie wokol aut oceniajac straty Na pierwszy rzut oka to czesc aut nie nadaje sie do rychłego kontynuowania podrozy. Acz pewnie tydzien u kuzyna na warsztacie i znow niezniszczalne maszyny wyrusza na podboj targow i wysokich przeleczy.
Droga pnie sie w gore i zaczyna nosic coraz mniej znamion asfaltu. Za to coraz wiecej zakretow i serpentyn. Wjezdzamy w lesiste gory ktorych zbocza porosniete sa zwartym kozuchem splatanej roslinnosci. W dolinach hucza potoki, ktore raz po raz przekraczamy brodami. Drogi urozmaicaja osuwiska i osypiska głazow , z ktorych niektore sa niewiele mniejsze niz marszrutka. Mijane gory przypominaja mi troche Bieszczady tzn tak jak one moglyby wygladac gdyby ludzie majacy wladze i wplywy mieli inne priorytety. A moze tak wygladaly one w latach 50 tych? Gory na naszej trasie nie sa tyle “dzikie” co raczej “zdziczale”. Widac slady po domostwach znaczone kupkami gruzow, murami czy skupiskami owocowych drzew. Stoja gdzieniegdzie zjadane przez roslinnosc przystanki autobusowe i dawne pomniki. Gaszcz drzew i krzewow schodzi az do szumiacych potokow.
Tylko na najwyzszych przeleczach oczom podroznych ukazuja sie szczyty pokryte połoninami.
Ludzkich osad jest malo i sa one niewielkie.
W marszrutce rowniez tłumu nie ma. My, kierowca i jego dwoch znajomych. Zastanawiam sie ze chyba w tych gorach musi zyc duzo miśkow. Toperz stwierdza ze tu “nie tylko niedzwiedzie ale i dinozaury mialyby sie tu gdzie ukryc”.
W ktorys momencie marszrutka staje a spod maski buchaja kłeby pary. Rozwalona chlodnica. Popękaly jakies rurki i caly plyn sie wylal. Na zgaszonym silniku , ostro biorac zakrety ,zjezdzamy do wioski Bediani. Na mapie jest ona znaczona jako calkiem duza miejscowosc i kiedys rzeczywiscie taka musiala byc.
Zatrzymujemy sie w “centrum”. Kierowca z jednym z pasazerow zabieraja sie za naprawy.
Naprawa jak widzimy nie idzie najlepiej. Nie rozumiemy wprawdzie slow powtarzanych z zacietymi minami, ale rzucanie o ziemie kombinerkami zdaje sie miec wymowe miedzynarodowa. Nie chca naszej pomocy. Aby nie patrzec im na rece idziemy pozwiedzac wioske.
Jednym z niewielu zamieszkanych i uzywanych budunkow jest zaklad psychiatryczny. Ma calkiem nowa tabliczke, w miare zadbane budynki a zelaznej bramy z automatycznym zamykaczem pilnuje jakis dziadek w mundurze.
Kawalek dalej stoja ruiny przedszkola z zarosnietym placem zabaw. Obok ogromne koło dawnej fontanny, ławeczki, płotki a z poidelka wciaz tryska swieza woda.
Pusty i rozbebeszony jest rowniez budynek szkoly, obecnie pozostajacy jedynie we wladaniu krow.
Dawny sklep spozywczy i “chliebozawod” patrzy nas czarnymi otworami okien i wnetrzem usianym krowimi plackami.
Napisy na scianach i płotach swiadcza o zapedach zdecydowanie “swiatowych”
Jest tez dawna biblioteka,
ktorej cala podloga jest zaslana ksiazkami, ktorych tresc wybitnie swiadczy o przynaleznosci do innej epoki.
Sa dziela Lenina i o Leninie. Jest o dziecinstwie malego Wołodii ktory byl ponoc chlopczykiem zdecydowanie dobrym, madrym , niezmanierowanym i czulym na niedole ludu pracujacego miast i wsi (przy niektorych ksiazkach zatkniete karty biblioteczne swiadcza ze nikt nigdy ich nie wypozyczyl ;) ). Jest tez broszurka o malym Dimie z gorskiej wioski ktory jak bedzie bardzo chcial to ma mozliwosc zostania kosmonauta. Jest tez cos o eskimoskich dzieciach, ktore sa tak wdzieczne wladzom za to ze moga chodzic do szkoly, ze wlasnorecznie wieszaja portrety swoich idoli na scianach “rodzinnego kołchozu”.
Slowa “rozwoj”, “nowoczesnosc”, “zagospodarowanie”, “walka z zacofaniem” powtarzaja sie wszedzie jak mantra.. Jakbym to skads znala…
Ciekawa lekture dawnych ksiazek przerywa kwik jaskolek. To one sa obecnie glownymi mieszkancami budynkow w Bediani. Z gniazdka wychylaja sie cztery zdziwione male dziobki. Pod gniazdem lezy jakis plakat bohatera i wodza z dawnych lat w pieknej “peruce” z ptasich odchodow. Kwik jaskolek odbijacy sie echem od pustych scian brzmi jak jakis stlumiony chichot…
Gdy wychodze zrywa sie wiatr, wpada z impetem do izby i przewraca bezladnie kartkami rozrzuconych ksiazek...
Ostatecznie za pomoca tasmy klejacej i dwoch par kombinerek udaje sie prowizorycznie zabezpieczyc usterke w marszrutce aby moc kontynuowac jazde. Jeszcze tylko kilka butli wody do chlodnicy i suniemy dalej w lesne ostepy.
Kolejna mijana wioska jest Khramnesi, w ktorej jest elektrownia wodna. Widac spory zbiornik i wielkie rury przecinajace cale zbocze.
Kiedys musiala to byc calkiem duza miejscowosc, o czym swiadcza rozmiary mijanych budynkow i tablice ogloszen opatrzone gwiazda.
Teraz role sklepu pelni marszrutka. Dosiadaja sie tu dwie mocno umalowane babki z wystrojonymi malymi dziewczynkami z kokardami na glowach. Dziewczynki na nasz widok zaczynaja plakac.
Za wioska wspinamy sie serpentymi na pionowe zbocze. Tu dochodze do wniosku ze jednak skodusia by nie pokonala tej trasy. I nie nawierzchnia bylaby problemem i ogromne przewyzszenia. Mijamy wielkie rury przepompowni i jakies przydrozne kapliczki.
Po drodze kilkakrotnie zatrzymujemy aby wychlodzic silnik i dolac wody z przydroznych zrodelek.
Kolejna wioska Trialeti lezy na rozleglym plaskowyzu z ktorego widac gory z platami sniegu.
Za wsia grupka mlodych pasterzy tez dostaje siatki od kierowcy. Widac on tu wszystkich zna, wita sie na niedzwiedzia, buziaki w policzek, omawianie jakis interesow sciszonym glosem.
W Tsalce wysiadamy kolo apteki, cerkwi ,knajpy i targu ktory wlasnie sie konczy.
Knajpa kreci mila starsza pani ktora rozstawia po kątach grupe mlodych chlopakow ktorzy bardzo sie jej sluchaja. Knajpe tworzy kilka boksow jadalnych, metalowy piecyk do szaszlykow. Wszedzie pachnie dymem, drewnem i pysznym jedzeniem.
My zjadamy chinkali a babka przynosi do zamowionej herbaty domowe wisniowe konfitury.
Z racji ze okoliczne sklepy sa pozamykane tu robimy tez zakupy. Chleb, ser, pomidory i benzyna (po ktora babcia wysyla na stacje jednego z chlopakow).
W knajpie zaczepia mnie jakis chlopak i pyta ile w Polsce kosztuje bursztyn i czy taniej niz w obwodzie kaliningradzkim. Gruzini musza miec wize do Polski wiec nie oplaca mu sie samemu jechac i sprawdzic ceny. Proponuje mi ze moze ja zbiore w Polsce bursztyny, przywioze je tu i oboje na tym zarobimy. Ja niestety nie znam zadnych cen wiec chytry plan polsko-gruzinskiego biznesu szybko upada. Aby choc troche zachowac twarz tlumacze mu ze u nas morze i bursztyn jest na polnocy kraju a ja mieszkam na poludniu, kilkaset kilometrow od zrodel interesujacego go surowca. A handlem bursztynem zapewne zajmuja sie lokalsi i nie dopuszczaja do niego rodakow z innych regionow.
Przy targu spotykam grupe chyba trzydziestu terenowek z Izraela.
Wypada z nich kilkanascie osob z gigantycznymi aparatami o obiektywach dochodzacych chyba do pol metra. Zaczynaja robic nachalne zdjecia kladac aparat na glowach wszystkiemu co sie rusza i nie ucieka na drzewo. Sa potwornie krzykliwi, wszystkich zaczepiaja a mnie zasypuja stekiem pytan po angielsku- jak masz na imie, skad jestes, co tu robisz, ile zarabiasz? Cos jest tam jeszcze dalej ale juz nie rozumiem. Nie poddaja sie zbyt latwo, nie daja sie zbyc wzruszeniem ramion tylko zaciesniaja wokol mnie krąg i podwajaja intensywnosc robienia zdjec. Kilku z nich obok dorwalo jakas babcie wracajaca z targu. Otaczaja ja odcinajac droge ucieczki i zaczynaja sie wyżywac fotograficznie. Babcia po chwili zaczyna sie drzec wnieboglosy co troche peszy i zbija z tropu napastliwa gromade. Na chwile traca czujnosc wiec zarowno mnie jak i babci udaje sie wyrwac tej agresywnej hołocie, bedacej chyba na jakims haju. Juz z dala obserwuje ze zajezdzaja pod jedna z knajp. Acz chyba im sie tam nie spodobalo (albo wylecieli na bucie) bo juz 5 minut pozniej odjezdzaja palac opony i trabiac klaksonami raz po raz.
Na szczescie juz wiecej ich nie spotkalismy. I byli chyba jedynymi turystami widzianymi na tegorocznej gruzinskiej trasie.
Za Tsalka schodzimy nad jezioro o tej samej nazwie. Cale jego wybrzeze jest usiane ruinami betonowych niedokonczonych budynkow. Zaciaga sie chmurami i zaczyna popadywac wiec jeden z nich sluzy nam za schronienie.
Poznajemy tam rybaka o imieniu Stanisław. Opowiada nam o swoim polskim pochodzeniu i krewnych spod Wągrowca.
Nad jeziorem wystepuja dziwne mewy.
Nie skrzecza normalnie jak mewy ale wydaja z siebie wrecz ludzkie glosy. Ciagle mamy wrazenie ze ktos idzie do nas, ktos obok rozmawia itp. Czesto z ich dziobow rozlega sie jakby stlumiony chichot ktorego nie powstydzilaby sie chyba nawet hiena.. Nigdy w zyciu nie slyszalam takich mew!
Mimo wczesnej godziny postanawiamy przy jednym z budynkow zatrzymac sie na nocleg. Jest tu mila łaczka porosnieta rumiankiem, ruiny osłaniaja nas od szosy i w razie deszczu zapewniaja dach. A my po nieprzespanej nocy marzymy tylko o spiworku.
Po niebie kraza czarne chmury i co chwile strasza nasz deszczem i oglosem odleglych burz.
Odwiedza nas tez maly ptaszek
Im blizej wieczora tym wiecej sciaga sie na brzeg miejscowych. Najpierw kąpie sie w jeziorze kilku podrostkow. Pozniej kilkakrotnie przychodza rybacy. Rozstawiaja wedki, kreca sie i wracaja do domu bez ryb. Zaglada tez kilka chlopakow niby sprawdzic cos na brzegu jeziora acz glownie zajmuja sie przygladaniem nam. Pod wieczor wala juz doslownie wycieczki, wraz z dziadkiem o kulach i mloda mama z niemowleciem na rekach. Nie wiem czy maja tu zwyczaj cowieczornego rytualnego obchodu wokol ruin czy ktos dal cynk we wsi i kazdy chce zobaczyc turyste. O dziwo nikt z nich nie podchodzi sie przywitac, nie odpowiadaja na pozdrowienia czy machanie z daleka. Tylko sie gapia, gapia i odchodza.
W nocy nieraz budzi nas łopotanie namiotu na wietrze i szum fal na jeziorze.
Nie pada ale co chwile niebo rozswietlaja blyski. Kilkakrotnie mam wrazenie ze ktos lub cos lazi kolo namiotu. Nie nawiazuje jednak z nami zadnego kontaktu.
Noc mija spokojnie, nikt nas nie odwiedza. Ranek wstaje troche pochmurny ale w miare cieply.
W sniadaniu towarzyszy nam chichot mew. Podjezdzaja tez dwa auta z miejscowymi i lupiaca muzyka. Zdawkowo odpowiadaja na pozdrowienia i nie wykazuja checi wiekszej integracji. Cos pokazuja na nas, na pobliska łąke gdzie stoi nasz namiot i zawziecie ze soba dyskutuja. Cos wyglada ze sie stropili ze zajelismy im miejsce piknikowe. Po chwili bez slowa ładuja sie do aut i odjezdzaja. Szkoda ze nie nawiazali jakiejs rozmowy bo by sie dowiedzili ze za 10 minut juz nas tu nie bedzie…
Łapiemy stopa do miejscowosci opisywanej na mapie jako Tikilisa a na tabliczkach miejscowosci jako Gantiadi. Miejscowi mowia ze obie nazwy sa uzywane. Podwozi nas autobusik wygladajacy na lokalny gimbus.
We wiosce mily kosciolek sluzacy chyba mieszkajacym tu Grekom.
Przy drodze trwaja polowe prace
Droga do kolejnej miejscowosci jest tak ladna ze nie probujemy wogole podjezdzac zadnym samochodem. Tuptamy sobie patrzac sie na szeroka doline, dalekie pasma gor, meandry rzeczki i kwitnacy step.
Kolejna wioska dla odmiany ma jeszcze wiecej nazw bo Sakdrioni, Edikilisa i Siemi Cerkow, uzywane w zaleznosci od narodowosci mieszkancow.
Na rogatkach wsi mily widok- polska mysl techniczna zawedrowala na Kaukaz!
Kazdy we wiosce bez problemu wskazuje gdzie mieszka Mery. Odwiedzamy ją z polecenia Anny z forum kaukaskiego- ponoc mozna tu kupic przepyszne sery! U Mery jest obecnie stadko wnuczat ktore z kwikiem biegaja po obejsciu. Gospodyni zaprasza nas do domu, przygotowuje apetyczny kawal sera. Toperz zostaje na lawce przed domem z plecakami a ja pakuje sie do wnetrza domu. Mery narzeka ze znow wylaczyli prad, ponoc w okolicy sa jakies remonty slupow i zdarza sie to coraz czesciej. Duzo opowiada tez o swoich przyjaciolach z Polski, Annie i Arturze, ktorzy rezyduja u niej i po kilka tygodni. Probuje sie do nich dodzwonic ale dzis sa w gorach, na twierdzy Patara Abuli i chyba sa poza zasiegiem. Nasza gospodyni poznala ich kilka lat temu na drodze- widac dobry los postanowil ich ze soba zetknac.
Rozmowa schodzi tez na smutniejsze tematy np. wojne i Abchazje z ktorej Mery i jej rodzina zostali wysiedleni. Wojna zastala ich w wawozie Kodorskim, gdzie byly zaciete walki. Obecnie ich domow juz nie ma, tereny zarasta las.. Dawni sasiedzi rozjechali sie po calej Gruzji i praktycznie nie ma z nimi kontaktu. Wszyscu uchodzcy bardzo tesknia za swoimi utraconymi terenami, tam byly lasy, rzeki pelne ryb, gory pod niebo, morze, jeziora, przyjazny cieply klimat i owoce cytrusowe. Tu maja step i wiatr.. Przyjechali akurat tu bo wladze ich tu skierowaly, tu bylo duzo opuszczonych domow i niczyjej ziemi. Przyjechali tu tez swańcy przesiedlency ktorych domy zabraly osuwiska i lawiny blotne. Domy byly tu puste bo opuscili je Grecy, dawni mieszkancy tych terenow, ktorzy wyjechali do Grecji szukac lepszego zycia. Problem jednak w tym ze wyjechali iles lat temu ale zachowali gruzinskie obywatelstwo i formalne prawo wlasnosci do swoich gruntow. Teraz czesc z nich wraca i upomina sie o pozostawione domy i ogrody. Wladze gruzinskie ktore przesiedlaly tu uchodzcow czegos nie dopatrzyly ze sprawami prawnymi bo wychodzi ze osadzali ludzi na ziemi ktora juz miala swoich wlascicieli. Obecne wladze rozkladaja rece, twierdzac ze nie moga odpowiadac za to co zrobili ich poprzednicy.
No i obecnie w okolicy wielu Swanów jest wyrzucanych z domow przez wracajacych Grekow. Poki dom stoi w ruinie nic sie nie dzieje. Jak dom sie sypie i pomieszkuje w nim jakis pijaczek - tez jest spokojnie. Najgorzej jak dom zasiedlila jakas rodzina, zajela sie remontem, polozyla nowy dach. Wtedy zawsze jak spod ziemi wyrasta Grek i mowi - won! Jest to bardzo przykre, zwlaszcza dla ludzi ktorzy juz raz stracili wszystko w wyniku wojny lub kataklizmu.
Pozniej jeszcze rozmawiamy na ten temat z babka w sklepie. Sprawa jest chyba dosyc powazna , nawet pare lat temu doszlo do lokalnych krwawych zamieszek na linii Swanowie- Grecy..
Mery juz sie nie opiekuje miejscowa cerkiewka. Troche mi smutno z tego powodu bo bardzo chcialam zobaczyc jej wnetrze. Mowi ze to duzo pracy i odpowiedzialnosci taka funkcja klucznika a ona nie ma juz na to wszytsko sil.
W ktoryms momencie Mery pyta czy ja tak sama wedruje po tej Gruzji, po czym po dwoch sekundach wykrzykuje “toz my tu juz pol godziny gadamy a “malczik” tam sam na ulicy siedzi!! Biegniemy wiec zaraz po toperza. “Malczik” sobie nie krzywduje- wygrzewa sie w sloncu i czyta ksiazeczke. Potem juz razem zasiadamy na werandzie, pijemy kawe i wcinamy wisnie.
Tu po raz kolejny dowiadujemy sie ze nie wszyscy Gruzini kochali swojego bylego prezydenta Saakaszwilego. Mery nazywa go “wcielonym diablem”, ktory zniszczyl kraj a ludzi wpedzil w nedze. Pamietam sprzed dwoch lat ze podobnie mowili Nukri z Kazbegi, Waża z kolegami z Saczkere, Boria i Sanat z Bakuriani i wielu innych spotykanych po drodze miejscowych.
Ponoc byly prezydent dbal tylko o Tbilisi, budowal szybko, byle jak i na pokaz i zanim cos skonczyl juz sie wszystko walilo. Ciekawe jest sluchac to tu na miejscu, podczas gdy gosc byl w Polsce zawsze przedstwaiany jako bohater i zbawca Gruzji, ktora pod jego rzadami zakwitła i wypiekniala… Widac jak zwykle nie ma jednej prawdy…
Mery sie smieje jak ja pisze na kartce swoj numer telefonu i inne namiary. “Buba” ponoc po swansku znaczy “wujek”.
Z Mery na werandzie
Opowiesci schodza tez na pobliska gore, na ktorej jest malutka cerkiewka. 12 lipca jest tam obchodzone swieto, schodza sie ludzie z daleka i bliska, zazynaja barany ofiarne, jedza, pija, modla sie i spiewaja. Mery nas namawia abysmy zostali do tego czasu i wzieli udzial w uroczystosci bo naprawde warto… Ech… Mery pewnie mysli ze wszyscy polscy turysci sa takimi szczesciarzami jak Anna i Artur ktorzy wlocza sie po Gruzji juz od dwoch lat..
W takich chwilach czesto nachodzi mnie refleksja ze moze to zle ukladam sobie zycie, ze nigdy nie sprobowalam sobie tak wyjechac bezterminowo? ze brakuje mi odwagi zeby robic to co lubie naprawde? Bo widac sa jednak ludzie ktorzy potrafia z wedrowki stworzyc sobie sposob na zycie.. Nie mowie wcale ze jest mi zle ale moze mogloby byc lepiej? Nie musialabym liczyc dni, planowac ,zastanawiac sie i dokonywac trudnych wyborow czy tym razem twierdza, wioski z drugiej strony jeziora czy cerkiewka.. Bo wybor jednego łaczy sie z rezygnacja z czegos innego do odwiedzenia.. Bo bedac tu tak krotko wszystko jest takie powierzchowne, szybkie, jak ogladanie swiata zza szyby...
Z drugiej strony moze wszedzie dobrze gdzie nas nie ma i moze kilkuletnia wedrowka tez ma jakies swoje powazne wady z ktorych istnienia poki co zupelnie nie zdaje sobie sprawy?
W Edikilisie łapiemy stopa w strone nastepnego jeziora. Jejku- jakie to jest niesamowite jak tu dobrze bierze stop! Zatrzymuje sie busik w ktorym jedzie Ilja z Achalcyche, Samsun z Poki i jeszcze jeden małomowny facet ktorego imienia niestety zapomnialam. Jest to chyba najbardziej komfortowy stop jakim jechalam- na pace jada dwie skorzane kanapy, na ktorych sie rozsiadamy.
Jak udaje sie nam wywnioskowac nasz kierowca wykonuje rozne meble w domu a potem jezdzi z nimi po wioskach aby je sprzedac. Dlatego tez nie jedziemy prosto do Paravani tylko skrecamy do wioski Tambovka znajdujacej sie z drugiej strony jeziora.
Tam zajezdzamy do kilku gospodarstw celem prezentacji kanap i poczynienia jakis innych drobnych interesow w ktore juz nie zostajemy wtajemniczeni.
Chlopaki zgaduja ile mamy lat. Nie wiem czy chca byc mili czy potrzebuja mocnych okularow ale mi daja 22. A toperzowi 42. Ze niby toperz wyglada na mojego ojca? No bez jaj!!!!
Samsun poleca nam dobra wode do picia ktora bije z rury w srodku wsi
a Ilja opowiada nam o opale z łajna krowiego ktore suszy sie na sloncu i jest niezastapione w stepowych bezlesnych terenach o srogich zimach.
Ponoc temperatury dochodza tu do minus 40 stopni i w np. w Tambovce potrafi byc zima 2-3 metry sniegu. I tylko takie pojazdy sa w stanie sie przemieszczac..
Popularna nazwa rejony “gruzinska Syberia” jednak do czegos zobowiazuje.
Samsun twierdzi ze wiozl mnie rok temu autem do Achalkalali i to napewno bylam ja.. Kurcze, moze ja naprawde mam ta siostre blizniaczke albo innego sobowtora.. Od lat sie z tym spotykam ze mnie ktos przed miesiacem widzial- w gorach, na woodstocku, na gieldzie staroci, nad jeziorem, w Gruzji.. Widac lubimy i odwiedzamy te same miejsca, tylko za cholere nie mozemy sie spotkac..
Zajezdzamy tez do krewnej Samsuna gdzie zostajemy uraczeni kawa, herbata i czekoladkami.
Ilja zaprasza nas zebysmy go kiedys odwiedzili w Achalcyche, opowiada o okolicznych atrakcjach, glownie starych cerkwiach ,skalistych wawozach i przyjaznych wioskach gdzie w zgodzie i przyjazni wspolistnieja ze soba rozne narodowosci i wyznania.. Zapisujemy adres, telefon.. Moze kiedys… W tym roku napewno braknie nam czasu..
Ilja twierdzi ze w dwa tygodnie by nas nauczyl mowic po plynnie gruzinsku bo to bardzo latwy jezyk. Od razu postanawia nie proznowac i rozpoczyna lekcje. Pozniej co chwile sprawdza czy jeszcze pamietamy odpowiednie slowa ktorych nas przed chwila nauczyl. Biorac pod uwage moja totalna tępote do jezykow udalo mi sie zapamietac tylko kilka a i tak mysle ze polowe przekrecilam. “Mercharchar”- kochac, “Tawi”- glowa, “Heli”- ręka, “Nachłamdys”- do widzenia, “Psziwa”- jesc. (jesli ktos zna gruzinski bardzo prosze o skorygowanie ;) )
Miejscowi z Tambovki stwierdzaja ze Ilja chyba nie jest Gruzinem, bo jak mowi po rosyjsku to ma bardzo dziwny akcent, ze on napewno jest Ormianin albo Grek! Ilje to stwierdzenie bardzo rozdraznia, zaczyna rzucac blyskawicami z oczu. Zarzeka sie ze jest Gruzinem czystej krwi i mowi normalnie jak wszyscy. Wychodzi ze jednak nie pała do lokalnych mniejszosci szczegolna sympatia ;)
Kolo jednej z przydomowych beczek dokazuja kaczeta, ktore nie wiedziec czemu biegaja za kura jakby byla ich mama. Kura zdaje sie byc tym faktem zadowolona i zagania piskleta skrzydlami jak wlasne mlode. Tylko czekac jak kaczuszki zaczna gdakac i piać na plocie ;)
Wysiadamy w Paravani i tuptamy sobie skalista droga przez polozona wielopoziomowo wioske.
Odkrywamy tu malutka cerkiewke z kamienna figurka owcy przed murami. Ogladamy tez jej osmalone ciemne wnetrze.
Z pobliskiego domu natychmiast przybiea chlopczyk z ktorym nie bardzo da sie porozumiec (mimo ze umiem juz 8 gruzinskich slow ;) ) Jego wzrok natomiast mowi ze matka go przyslala aby sprawdzil czy obcy nie bezczeszcza swiatyni.
Potem wsrod łanów puszystych cieląt i trawiastych brzegow jeziora suniemy w poszukiwaniu miejsca na namiot.
Kawalek za wsia wsrod pachnacych łąk i rudych kamieni udaje nam sie odnalezc miejsce prawie idealne. Sa tu zarowno naturalne głazy jak i takie postindustrialne z pokruszonego zbrojonego betonu. Niektore z nich maja w sobie fragmenty szyn.
Faktycznie bardzo niedaleko stad, na wzgorzu nieopodal przebiega linia kolejowa, obecnie oficjalnie nieczynna i bedaca w remoncie. Kiedys jezdzily tedy pociagi z Tbilisi do Achalkalaki, ale pare lat temu linia zawiesila dzialalnosc. Niedlugo potem zniknela trakcja elektryczna. Teraz sa kladzione nowe nasypy, mostki, przepusty, tory i podklady. Ma tedy jezdzic szybki miedzynarodowy pociag łaczacy Gruzje z Turcja i Azerbejdzanem. Naszym oczom ukazuje sie pociag specjalny, gdzie w obłokach dymu trzy lokomotywy ciagna wagony- platformy.
Miejscowi zgodnie twierdza ze mozna sie zalapac na przejazd pociagiem nieoficjalnym, ze trzeba zagadac do robotnikow i moze cos sie uda zaradzic. Coz- pociag zlapany na stopa, to by bylo cos!
Nie idziemy jednak dzis do budowlancow podejmowac owych bardzo istotnych negocjacji- pociag ma przyczepione lokomotywy z przeciwnej strony niz by nas interesowalo. I faktycznie, z godzine pozniej odjezdza w kierunku Tsalki
Siedzimy wiec sobie na brzegu ze wzrokiem wbitym w rowna tafle jeziora. Nie widac zadnej lodeczki ani rybaka. Przez grzbiety Gor Samsarskich po drugiej stronie wody przewalaja sie ciezkie brzuchy chmur. Ladnej pogody i widokow to tam na szczytach nie ma…
Tu jak zachodzi slonce automatycznie robi sie strasznie zimno. Ubieramy na siebie wszystko co mamy. Wypijamy tez piersiowke malinowki ktora miala byc na czarna godzine.. A tu masz! Czarna godzina nadeszla juz w drugi wieczor ;) Jak na chwile slonce wyjrzy zza chmury od razu robi sie przyjemnie i zaczynaja spiewac skowronki. One tez chyba podzielaja moje zdanie co do preferowanych zakresow tolerowanych temperatur.
Po wzgorzu obok przewala sie stado owiec. Glosy pokrzykujacych pasterzy mieszaja sie z nawolywaniem dzieci zbierajacych z brzegow pasace sie cieleta. Wieczor jest spokojny, sielski i szkoda tylko ze nie ciut cieplejszy.
Rano pogoda niespecjalna, wszystko siedzi we mglach i jest zimno. Potem sie troche poprawia ale i tak jest szaro..
Łapiemy stopa do Poki, zatrzymuje sie maly osobowy samochod. Kierowca jest Ormianinem i strasznie sie cieszy jak mu mowimy “Barew dzez” na powitanie. Siedzacy obok kolega pochodzi z zachodniej Ukrainy, ponoc sporo jego rodziny nadal mieszka gdzies pod Lwowem. Do Poki jest jednak strasznie blisko, wiec nie mamy mozliwosci nic wiecej pogadac. Mowimy wiec na pozegnanie “do pobaczenia” wiec i niebieskooki miejscowy radosnie do nas szczerzy zęby :)
W Poce robimy zakupy. Pod budynkiem dawnego sklepu jest obecnie lokalny osrodek hazardu. Kilka grupek miejscowych zawziecie gra w karty i inne warcabopodobne rozgrywki. Co chwile ktos spora kupke dzwoniacych monet chowa do kieszeni.
Wszystko jest tu kamieniste, i domy, i drogi , i ploty. Wszystko utrzymane w barwach beżu, brazu, szarego i plowego, Tylko kolorowe plastikowe dziecinne rowerki zdaja sie byc przeniesione z innej bajki.
Po Poce nie mamy nawet czasu sie dobrze rozejrzec. Zatrzymuje sie bus i pyta czy nie podwiezc nas do Gandzani. I tu zaczyna sie rozmowa ktora bedzie miec kontynuacje z kazdym napotkanym mieszkancem kolejnej wioski. Ekipa z busa pyta gdzie dzis zmierzamy. Mowimy ze chcemy dotrzec do twierdzy Patara Abuli nad wioska Gandzani. Zdaje sie ze slowo “Abuli” dominuje inne elementy przekazu, zwlaszcza w polaczeniu w widokiem obcokrajowca z duzym plecakiem. Aaaaaa. Didi Abuli? to wy zle idziecie, wam trzeba z Vladimirovki! I juz prawie chca nas tam wiezc…
W Gandzani zwiedzamy cerkiewke ktora z zewnatrz wyglada na stara a w srodku na calkiem nowa.
Zwraca uwage portret Matki Boskiej o wybitnie lokalnej urodzie.
Przed cerkwia stoja jakies chaczkary i nagrobki przypominajace wagony takie jak widzielismy w Eczmiadzynie.
Jest tez dalej druga malutka cerkiewka i plątanina drog przez wioske o ktorych glownosci trudno domniemywac na skrzyzowaniach. Zwykle te najrowniejsze i najszersze zaraz sie konca na czyims podworku. Kluczymy wiec wsrod kamiennych domostw, powiewajacego prania i ogromnych ilosci suszacego sie aromatycznego opału.
Dzieci patrza na nas jak na ciekawe i niezbyt madre zwierzeta i mijaja nas na rowerkach wydajac z siebie dziwne odglosy.
Na najwyzszych szczytach caly czas siedza chmury wiec jakos ciezko nam wywnioskowac czy idziemy dobra droga przez wies w strone naszej twierdzy, wiec probujemy zasiegnac jezyka wsrod miejscowych. I znow nikt nic nie wie o twierdzy, o Patara Abuli, o Małym Abuli. Jest tylko Didi Abuli i tam chodza turysci. Ale dzis odradzaja nam tam isc. Tam chmury, tam zimno, tam snieg. Dzis tam nie dojdziecie, zabładzicie we mgle. I wogole lepiej bylo wam isc z Vladimirovki… Mowimy ze nie gora, a twierdza nas interesuje. Ruiny twierdzy. Zburzone. Pozostalosci. Cos jak zamek, baszty, wieze. Stare mury. Duzo kamieni. Kiedys tam byly budynki. Obronne funkcje pelnilo w dawnych czasach. Ludzie w gorach zbudowali, dawno temu. Kurde!!!! Jak mozna jeszcze komus wytlumaczyc slowo “twierdza”. I wszyscy tylko patrza na nas okraglymi ze zdziwienia oczami- i babcia ze złotymi zębami, i mloda niewiasta w koronkowym kolnierzu, i facet ze sklepu z kieliszkiem wodki w dloni, i chlopak od koparki z uwiazanym do łopaty ogromnym owczarkiem, i kudłaty dziadek z końmi. I kazdy swoje- Abuli to duza gora. Tam niektorzy chodza ale tam isc nie ma po co. Zwlaszcza dzisiaj. Twierdz tu nie ma. Koniec. Kropka.
Idziemy wiec przed siebie, zostawiajac wies w dole i powoli wspinajac sie na trawiaste zbocza. Mijamy malutka kapliczke.
Wylazimy na jakis kamienisty grzbiet i troche wygrzewamy sie do marnych promieni slonca.
W koncu udaje sie chyba wypatrzec upragniona twierdze. Wylazla na chwile z chmury. Najpierw osady pasterskie, potem kamienista gorka na ktorej widac duzo kamieni, ktore zdecydowanie moga byc pozostalosciami murow. Dalej Małe Abuli. Mniej wiecej sie zgadza.
Kurde.. Daleko tam jeszcze… I te chmury nisko wisza.. Zaraz sie calkiem zawlecze i bedzie pewnie lalo..
Chwile wczesniej wlazla nam w oczy inna gora, polozona taka jakby bardziej na lewo. Trawiasta a na jej zboczach rosnie sosnowy las. Na szczycie widac budyneczek. Po zblizeniu na duzym zoomie robi wrazenie jakby malutka cerkiewka.
Na naszej mapie zadnego budynku nie widac. Jest tylko kilka bezimiennych szczytow o wysokosci 2200-2300 metrow. Musi to byc ktorys z nich. Na tym etapie jednoglosnie oglaszamy zmiane planow i razno kopytkujemy w nowo obranym kierunku…
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz