bubabar

piątek, 28 lutego 2025

SOPOTNIA


PONIŻSZA RELACJA JEST FRAGMENTEM WIĘKSZEGO ZESTAWIENIA O "CHATKACH STUDENCKICH", KTÓRE MIELIŚMY OKAZJĘ ODWIEDZIĆ DAWNYMI LATY. CAŁA RELACJA TUTAJ - LINK



Miejsce zwane też było chatka AKT "Dobrodziej" czy "Chatką Budowlańców". Położona w Beskidzie Żywieckim, nad Sopotnią Wielką. Założona niegdyś jako chatka studencka Wydziału Budownictwa i Architektury Politechniki Śląskiej w Gliwicach.

Chatkę odwiedzaliśmy kilkukrotnie i w czasie tych pobytów miejsce oferowało zupełnie różne klimaty.

Pierwszy raz docieramy tam we wrześniu 2002. Nie pamiętam dokładnie kto był wtedy chatkowym - chyba jakiś starszy koleś związany z jakąś uczelnią. Ale nie zapadł mi w ogóle pamięć, był raczej z gatunku "cichy i bezwonny".


Radość z pobytu potęguje fakt, że chatka na ten moment nie posiada elektryczności. Przyłącze jest teoretycznie doprowadzone, ale chyba coś się zepsuło albo dzierżawcy nie zapłacili za prąd. Fakt jest więc taki, że wieczorem towarzyszą nam świece i lampy naftowe - niektóre nawet bez szklanych abażurów (bo się wytłukły) Teraz to by się wszyscy łapali za odwłok ze strachu i oburzenia. A podówczas lampy były noszone, stawiane gdzie popadnie - i jak widać w tamte lata drewno było mniej palne.

Wszystkie zdjęcia niestety robione z błyskiem gigantem, więc w żaden sposób nie oddają atmosfery ciemnych wnętrz oświetlonych pełgającym ogienkiem. To zostało tylko w naszej pamięci.


Miejsca sypialne położone na pięterku i poddaszu.


Widoki na kuchnię, gdzie oprócz naszych ślicznych mordek próbowałam na zdjęciach oddać gabaryty znajdujacych się tam naczyń.


A tu wznosimy toast grzańcem - i to nie byle jakim! Aby zdobyć składniki przeszliśmy w poszukiwaniu otwartego sklepu chyba z 20 km! A potem wracaliśmy w 5 osób złapanym na stopa maluchem, plecak kolegi z zewnętrznym stelażem uległ zaklinowaniu w owej maszynie, maluch zakopał się w błocie, po ciemku nie moglismy znaleźc chatki - cyrków było co niemiara :) A w chatce okazało się, ze 2 butelki grzańca muszą wystarczyć na kilkanaście osób. I to był chyba jeden z lepszych grzańców jakie piłam w życiu :)



Kolejny wyjazd do chatki w Sopotni ma miejsce około rok później - w październiku 2003. Pogoda jest upiornie obrzydliwa, z nieba nieprzerwanie leją się takie potoki, że dojście do chatki z pobliskiego PKS bez przemoczenia do suchej nitki jest zadaniem totalnie nierealnym. Jednak nie tylko słoneczną pogodą i widokami człowiek żyje. Wyjazd okazuje się być być bardzo udany i co więcej - ma niezwykle pozytywne konsekwencje :)

Te dwa zdjęcia chyba w pełni oddają atmosferę potopu, który spowijał beskidzki świat w tenże weekend. Piece czy kominki zostały więc wykorzystane w sposób maksymalny :)


Z atrakcji mieliśmy też przedstawienie teatralne pt. "zapasy w błocie". Dwóch kolegów bardzo zadbało, aby program kulturalny wieczoru był odpowiednio wzbogacony :) Potem również suszyli się przy kominku.


Chatkowym był wtedy okrągły koleś z bródką, którego imienia nie pamiętam. Na tym etapie ciężko było coś o nim powiedzieć, bo zlewał się z tłumem.

Na tym wyjeździe miałam okazję poznać toperza :) Jego ekipa również nie przejęła się pogodą i dotarła do chatki. No więc na większości zdjęć z późniejszą datą toperz będzie już występował :)

W odróżnieniu od poprzedniego pobytu w Sopotni był już w chatce prąd. Jednocześnie chatka była tak pełna, że ciężko było zrobić jakieś zdjęcia, które by pokazywały jakieś fragmenty wnętrz, a nie tylko plątaniny rąk, nóg i gitar. Oj tak - gitar to grało chyba z 5!

Rozśpiewana atmosfera towarzyszyła nam jeszcze długo po opuszczeniu chatki - najpierw na przystanku PKS, a potem i w pociągu - piętrusiu wiozącym nas do Katowic.




Poprzedni wyjazd był na tyle udany, że postanowiliśmy tu wrócić niebawem - już miesiąc później. Koniec listopada 2003 i znów jesteśmy w chatce.


Nasza ekipa widziana przez nieco zaparowany obiektyw.


Tym razem atmosfera w samej chatce jest zgoła inna. Czy raczej można powiedzieć, że gęstnieje im bliżej ku wieczorowi. Chatkowy jest niby ten sam, ale tym razem sprowadził swoją ekipę dresów i jakieś lafiryndy z okolicznych wiosek. Przynieśli głośniki i szykują się do zrobienia dyskoteki. Same próby sprzętu sugerują już, że nic tu po nas. No ale co zrobić ze sobą w listopadowy wieczór??

Na szczęście na łąkach zaraz powyżej chatki stoją dwa szałasy. Jeden obczailiśmy już na poprzednim wyjeździe. Ma dosyć urokliwy wygląd ze swoim dachem krytym gontem, ale cieknie jak sito w razie opadu.


Ale jest też obok drugi szałas - nieporównywalnie bardziej porządny. Wręcz chata! Tylko pieca brakuje.


Tu też przenosimy się na wieczorną imprezę, nie chcąc słuchać łupanek chatkowego i okrzyków jego znajomych. W szałasie zbiera się też całkiem pokaźna grupa - chyba z 30 osób! W najlepszych momentach wieczoru jednocześnie grały chyba z 4 gitary, w różnych kątach bacówki - każda inną piosenkę! :D Nikomu to nie przeszkadzało - ba! można powiedzieć, że wręcz się uzupełniało! Można było krążyć od jednej grupki do drugiej i z każdym chwilę pobiesiadować.


Spora część ekipy zostaje spać w bacówce. Ja też się tu układam i próbuję zasnąć. Jednak w nocy zapodaję ewakuację do chatki. Z zimna. Już chyba lepiej łeb trzymać na głośniku niż zamarznąć - jest jednak koniec listopada. W chatce muzyka na szczęście przycichła. Nieprzypadkowo - ekipie, która chciała spać udało się schować kabel ;) Towarzyszą nam za to piski panienek, które nie wiem czy uciekają naprawdę czy grają w berka/chowanego z ekipą chatkowego. Ogólnie mówiąc spać się nie bardzo dało, ale przynajmniej było w miarę ciepło.

Rano wracam do bacówki. Niektórzy zmarzli bardziej, inni mniej. Tu np. wesoły Bartek, który spał na pięterku i dopiero rano znalazł swoją karimatę ;)




Kolejny (i już ostatni) nasz wyjazd na Sopotnię ma miejsce w kwietniu 2005. Niby wiosna, ale mamy okazję oglądać chatkę w śniegach.


Nie to jednak jest najgorsze... Okazuje się, że chatka juz nie jest chatką, tylko prywatną daczą, gdzie czasem są przyjmowane wycieczki zorganizowane - jeśli jest to po myśli właściciela. Nas akurat jest spora grupka i skoro już przyszliśmy a gospodarze akurat są na miejscu - zostajemy wpuszczeni. W chatce jak widać są zmiany - zniknął już dawny kominek i zastapił go piecyk, gdzie ogień można oglądać jedynie przez szybę...


Wieczorem przychodzi do nas gospodarz mówiąc, że umarł papież. Sugeruje też, że z tej racji nie bardzo wypada się śmiać, imprezować czy grać na gitarze. Nie wiem więc czy to oznacza, że mamy iść spać o 19? Czy resztę wieczoru spędzić patrząc się tępo przed siebie, w milczeniu rzecz jasna? Po naradzie stwierdzamy, że nie po to tachamy gitary przez góry z Krzyżowej, aby teraz na nich nie grać. Będziemy zatem grać, ale same smutne piosenki ;) Takich zwykle też nie brakuje w wędrownych repertuarach - co to góry płaczą, albo rajd się nie udał bo lało, a Cyganie odjechali w siną dal.

Rano gospodarze wcześnie wyjeżdżają, więc i my musimy opuścić chatkę juz chyba koło ósmej. Więc śniadanie jemy wśród śniegów. Cóż... I tak nieraz bywa.


Wyraźnie więc można powiedzieć, że atmosfera w chatce na przestrzeni tych 3 lat miała tendencję spadkową. Dobrze, że zdążyliśmy się nacieszyć tym miejscem póki jeszcze był czas i możliwości!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz