Ruszamy ze stacji kolejowej Wałbrzych Główny. Przy peronach krótkie przepakowanie w miłych dla oka klimatach.
Początkowy odcinek trasy tuptamy przez miasto.
I wyłazimy prosto na "Adrię" - knajpę, gdzie 10 lat temu mieliśmy okazję chwilę posiedzieć przy okazji zlotu z forum sudeckiego.
Mamy bardzo miłe wspomnienia z tego miejsca! Tak to wtedy bywało:
Jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że Adria zakończyła swą działalność. W sklepie obok jednak dowiadujemy się, że ogólnie wciąż działa i ma się dobrze. Acz akurat my trafiliśmy dziś w zły termin - urlop właścicieli. I w sumie chyba dobrze, że tak wyszło. Z sentymentu do tego miejsca pewnie byśmy na jakieś piwko wstąpili - i to byłoby to pół godziny, którego potem by nam bardzo zabrakło. My o tym w słoneczne południe jeszcze nie wiedzieliśmy. Ale los pewnikiem znał przyszłość i jak zwykle dobrze naszymi ścieżkami pokierował! Są więc tylko szybkie zakupy i nurkujemy pod malowniczy wiadukt.
Dziś towarzyszy nam zalana słońcem droga i zapach topiącego się asfaltu. Jakże inaczej tu wszystko wyglądało podczas poprzedniego pobytu!
Opuszczony kościół miga nam gdzieś z daleka.
Z głównej drogi skręcamy w bok. Od razu zaczyna być jeszcze sympatyczniej (choć w Wałbrzychu to chyba wszędzie jest miło :) Po pierwsze płytówka.
Po drugie - osiedle wagono-baraków!
Ostatnie domostwa i pranie suszące się na widokowych łąkach.
Wchodzimy w las. Cienisty i bzyczący tysiącem much, komarów, strzyżaków i wszystkiego innego latającego badziewia. Może tu coś zdechło? Albo toto nie lubi słońca i masowo się ukryło w cienistościach? Z ulgą wychodzimy na kolejne mniej lub bardziej widokowe polany.
Miejski krajobraz o dużym zróżnicowaniu - są i bloki, i kościoły, i wyrobiska, i kolejowy załadunek żwiru.
No i kopalnie oczywiście! Jeśli ktoś potrafi zlokalizować jakie to szyby to byłabym bardzo wdzięczna. Jest to widoczne z niebieskiego szlaku przed Barbarką.
Kamieniołom na Barbarce jest dosyć łatwo przegapić.
I znów na przemian - cieniste lasy...
... i wygrzane łąki nad Glinikami.
Miejskie zabudowania Glinika Nowego dziwnie wyglądają w tym leśno-łąkowym krajobrazie.
Kawałek przez teren zabudowany szlak idzie asfaltem. Słupów ci tu dostatek.
Zabudowania pełne różnej maści drzwi...
Mijamy niewielki kościółek.
Jest dziś szansa wejścia do środka. Ale jakoś wybitnie nie mam na to ochoty. Właśnie szykuje się pogrzeb. Na środku stoi już katafalk, świeczniki, schodzą się ludzie. Udaje się podsłuchać, że nieboszczyk (którego właśnie wiozą w naszą stronę) zmarł na jakąś dziwną chorobę. Są też rozmowy zahaczające o metafizykę (oględnie mówiąc). Atmosfera nie zachęca do pozostania, zwiedzania czy oddawania się modlitwie lub medytacji. Jakby coś iskrzyło w powietrzu. Spadamy stąd i to w podskokach!
Pniemy się na zbocza góry Gliniczek. Towarzyszy nam mały wąwozik o czerwonawych zboczach.
W okolicach szczytu robi się nieco hmmm... przestrzennie?
Stwierdzamy, że to dobre miejsce, aby wciągnąć drugie śniadanie.
A tu żesmy sobie trochę poszli w złą stronę. Ale były tego plusy - bardzo ładna ta droga!
Pierwszy raz widzę kałuże tak szczelnie zarosłe rzęsą wodną. Ciekawie wyglądają żyjące w nich żaby, jak się wyłaniają - to jak jakis potwór z bagien!
Łąki nad Unisławiem zachwycą każdego miłośnika płowych barw!
Modrzewiowa firanka przegradza leśne ścieżki.
No i Unisław. Kolejna miejscowość, przez którą trzeba dziś przemaszerować.
Wygląda na szczątki wagonu.
A obok chyba kiedyś był dom. Wystrój posesji więc ogólnie spójny i utrzymany w konwencji.
Są też szopy - całkiem sporych gabarytów.
Kościół ładnie się prezentuje na tle błękitów.
A ten rulon siana wygląda jakby próbował się ukryć w trawie! Pewnie mu dobrze na słońcu i nie chce, żeby go zawieźli do stodoły! ;)
Przygotowali nam drewno na ognisko! :P
Przeszukiwanie ceglanego skarbca.
To nie przypadek. Od czasu zeszłorocznego wyjazdu do Bułgarii i znalezienia tam świnio-niedźwiedzia na cegłowisku - zawsze tak się kończy!
Tym razem niestety rude gruzowisko nie jest tak obfite w cenne artefakty.
W dalszą trasę idziemy żwirową drogą, która wbija pomiędzy Stożek Wielki i Bukowiec. Góra więc z prawej, góra z lewej, a my sobie pełzniemy przez łagodne wzniesienia szumiących łąk.
Mijają nas dwa pojazdy. Traktor zwożący siano.
I szalony Białorusin biorący zakręty ze zgrzytem opon. Co go tu przywiało na polne, dolnośląskie dróżki?
Choć z drugiej strony podobną rozkminę mogli mieć lokalsi nad jakims białoruskim bagnem, gdy dziwny busio spadł tam z księżyca ;)
Mijamy głaz pamiątkowy postawiony na miejscu tajemniczego morderstwa sprzed prawie 80 lat.
Schodzimy do Sokołowska.
Te bele siana to chyba jak kręgi w zbożu. Pewnie patrząc z powietrza układają się w jakieś mandale! ;)
A tu kolejne znaki od obcych? :P Co oni u licha nam chcą powiedzieć??? ;)
Zaułki Sokołowska.
Ładnie toto wygląda na zdjęciach - tak sielsko i klimatycznie. A tak serio, na żywo, to miejscowość zrobiła na nas tym razem bardzo złe wrażenie. Tłum, hałas, zła energia. Bleeee... Szybko się stąd zmywamy.
Przy cerkwi jeszcze było słychać dyskotekowe łupanie i łaziły jakieś znudzone bandy małolatów drąc japy.
Przy zameczku Friedenstein już wróciła cisza i bardziej akceptowalne zagęszczenie ludziów na metr kwadratowy.
Ciekawe kopułki ma toto patrząc z góry! Zdjęcie niestety z lekka rozmazane, ale niestety nie zauważyłam i innego nie mam.
To tutaj 5 lat temu paliliśmy ognisko. W niesamowicie ciepły listopadowy wieczór! Ale że 5 lat???? Kiedy to zleciało???
No ale póki co nie ma co zamulać, godzina jest późna, kolorki już mocno cieplaśne, a my wciąż nie wiemy, gdzie będziemy spać. Podejście na Włostową jest prawie pionowe, kamulce uciekają spod, momentami trzeba się drapać na czworakach, zwłaszcza jak plecak ciągnie solidnie do tyłu.
Kabak wyrywa do przodu - wręcz biegnie. Ona tak zawsze ma jak zobaczy strome podejście. A jeszcze godzine temu, przed Sokołowskiem, na szerokiej wygodnej drodze "masakrycznie bolały ją nóżki" i "umierała ze zmęczenia". Widać wystarczy wysoka góra, aby odzyskać siły! Szkoda tylko, że na mnie to tak nie działa. Toperz z kabakiem znikają więc na horyzoncie, a ja pełzne powoli jak ślimak. Ślimaki chyba tylko nie mają wywieszonego ozora do pasa. I nie dyszą tak straszliwie ;)
Tam, gdzie nie ma widoków, też się znajdzie coś ładnego na czym można zawiesić oko. Acz toperz zawsze twierdzi, że ja sobie po prostu szukam powodu, aby nie iść i móc sobie postać ;)
No ale jak się nie cieszyć taką korzeniastą ścieżką? kwiatami? albo widząc obrazek gałęzi całkowicie oblepionych porostami??
Przy skałce czeka na mnie reszta ekipy. Już chyba jakiś czas czekają, bo zaczęli jeść suchary.
Na szczycie Włostowej.
Jest tylko jeden problem. Gdzieś tu, w tym rejonie, wprawdzie bez konkretnie wskazanego miejsca, planowaliśmy się zatrzymać na nocleg. Ale się okazuje, że ni chu chu... Nie ma szans! Pieprzone góry! Tak cholernie strome i przepaściste! Niby niepozorne pagórki, a wszystkie zbocza się walą na łeb na szyję w jakieś bezdenne kaniony. Las trzyma się korzeniami osypisk kamulców. Nie ma czegoś takiego jak kawałek równego terenu - no chyba, że na środku ścieżki. No niech to szlag! Słońce zachodzi, zaraz będzie ciemno, a my w czarnej dupie! Na gałęzi chyba będziemy spać. Jak to coś sowopodobnego, co właśnie gdzieś siedzi i ucha. Wyraźnie widać, że się z nas śmieje...
No z hamakiem - to może by tu co podziałał... Albo jakby robili namioty na szczudłach? Z regulowanymi nóżkami? Coby można je przykręcać jak w statywie - i każda mogła mieć inną wysokość?
No nie ma wyjścia idziemy dalej. Może coś się trafi?
Kabaczę w leśnym tunelu.
Zjeżdżamy na tyłkach...
Dalej jest Kostrzyna. Ładne miejsce. Widokowe! I nawet byłoby 2 metry kwadratowe dla postawienia namiotu (acz skała więc o śledziach zapomnij) tylko.... latające mrówki przybyły tu przed nami. Tysiące!
Latające gówno, które chyba się nudzi, bo włazi do oczu, uszu, nosa, nie gardzi też szczelinami plecaka czy językiem butów. Te kilka zdjęć przypłacam tym, że mnie całą oblepiły i odpluwam tym świństwem jeszcze godzine później.
Ale czego się nie robi dla sztuki! :P Może uwiecznienie tego zamglonego zachodu słońca był tego warte?? ;)
My tu gadu gadu - a spać wciąż nie ma gdzie... Nosz wychodzi, że będziemy tak leźć do rana, chyba że się wcześniej ktoś zjebie w jakąś przepaść... Nie cierpię chodzić po górach po ciemku, a tu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nas to dziś nie ominie.
Następna górka zwie się Suchawa. Nie wchodzimy na szczyt. Zaglądamy tylko na miejsce widokowe na zboczu. A nuż tam coś?? No przestrzenie niczego sobie, chmurki porywające, kolorki śliczniusie jak z fotoszopa... ale z noclegiem dupa.
Przekąsilim conieco (no bo kolacja też sie opóźnia) i w mocnych już szarościach postanawiamy zajrzeć jeszcze w jedno miejsce. Toperz po drodze coś wypatrzył. Że to może być dla nas "plan B"
Jest to górka nieco niższa od tych przepaścistych "trojaczków", położona nieco z boku i szczęśliwie omijana przez szlaki. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam a i patrząc na mapę przegapiłam. Wychodzi, że nazwali ją ku czci ministra edukacji, ale dzisiaj to nas zupełnie zgrzewa ;)
Zbocza jak to zbocza - poręby, korzenie i maliniska (acz maliny coś nie obrodziły w tym roku, małe, marne i wodniste)
Szczyt wygląda niepozornie:
Widok na Suchawę.
Najważniejsze, że jest miejsce na namiot!!! Dokładnie jedno jedyne miejsce - idealnie dopasowane pod nasz domek! Tylko kilka kamieni wykopać, kilka bel odwalić i tralala!
Można siąść, odpocząć i dziękować wszelakim bóstwom, szamanom i energii kosmosu, że się jednak nad nami zlitowały! A tak mniej metafizycznie - udało się tylko dzięki temu, że "Adria" była zamknięta. Te pół godziny (a raczej jego brak) by zmienił wszystko. Toperz by nie wypatrzył łąkowego szczyciku, noc by nas zastała gdzieś przed tumanem mrówek. Może po dziś dzień byśmy się błąkali po skalistych rozpadlinach jako nocne mary, straszyli turystów i objadali ich z batoników? :P
A tak nawet dostrzegliśmy miło obłożone kamulcami miejsce ogniskowe i prowizoryczne ławy wokół niego, zrobione z powalonych pni. Jeść nawet się już nie chce. Tak na rozum wciągamy po kiełbasce. Powodzenie mają za to hektolitry zielonej herbaty. Jak to dobrze, że jednak targaliśmy tyle wody!
Noc przynosi wszelakie atrakcje. Po pierwsze spadające gwiazdy! To ten czas, gdy kosmos sypie nimi bez limitu. Ja wprawdzie widziałam tylko dwie, ale dwa życzenia - zawsze coś! Zwłaszcza, że te "gwiezdne" zazwyczaj mi się spełniają! :) Toperz i kabak widzieli ich z kilkanaście. Może dlatego, że cały czas siedzą i patrzą w niebo, a ja ciągle coś robie - albo dokładam do ogniska, albo układam bety w namiocie, albo herbatkę mieszam. Więc podnoszę łeb głównie na okrzyki: "leci", "teraz!", "ale gigant!", więc zwykle jest już za późno ;)
Mamy też czeski pokaz fajerwerków. Patrząc kątem oka, początkowo myśleliśmy, że to burza, no bo coś się błyska nad horyzontem. Ale okazuje się jednak, że bardziej kolorowo i pióropuszowo niż naturalne pioruny mogą zaoferować. Nie wiem co za święto tam mają, ale piorą porządnie!
A dla melomanów też się coś znajdzie - np. łupanie muzyki z Sokołowska słychać aż tu... Tam to chyba szyby w oknach drżą, a co spokojniejsi mieszkańcy przeklinają moment nadania tytułu "najpiękniejszej wsi dolnoślaskiej", bo takie rzeczy zazwyczaj wabią te wszystkie dzikie tłumy żądne rozrywek...
Jest też świst wiatru, łopotanie namiotu i wygodna karimatka z ciepłym śpiworkiem, w który można się zatulić. Nie ma nic lepszego jak udany nocleg po obfitym w wydarzenia i emocje dniu. Dobranoc!!!!!!! :)
cdn
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńhttps://swidnica.gosc.pl/doc/2879991.Nie-wiadomo-kto-zabil
OdpowiedzUsuńLink źle wszedł. Artykuł o Ks. Sikorze.
OdpowiedzUsuńDzieki wielkie - poczytam!
OdpowiedzUsuńNa pierwszym zdjęciu szyby Kopalni Wałbrzych przy ulicy Bethowena na drugim Szyb Jan na Białym Kamieniu.
OdpowiedzUsuń