Droga idzie nam nieskoro. Bo to najpierw potoczek. A jak potoczek to łapki trzeba wsadzić przynajmniej po łokieć. Bez tego kontakt z potoczkiem jest niepełny.
Potem droga staje się grząska jak szlag i trzeba ją dzielić z różnymi użytkownikami. Jak można się domyślać bryzgają oni błotem na wszystkie strony. Zwłaszcza ci kopytni.
Czy może być coś piękniejszego niż wiosna??? Czy może być coś wspanialszego niż obrazek, gdy spod uschłych liści wyłazi nadzieja na lepsze jutro? Gdy wilgotny, pachnący kiełek mówi ci: "Koniec zimna i marazmu. Zaczyna się cudowny czas wędrówek, szerokiej przestrzeni i nie odmarzania nosa"!!! I masz ochotę ucałować te wszystkie kiełki razem i każdy z osobna!
Wiadukt stoi gdzie stał i robi wrażenie swoim ogromem. Dziś poznamy go lepiej! Mamy czas, nic nas nie goni.
Przywiaduktowa rura w słońcu i jaskrawych zielonościach wczesnej wiosny prezentuje się wyjątkowo przyjaźnie.
Jest i naczelny punkt programu. Główny bohater dnia dzisiejszego. Kabaczę jest zachwycone - skąd ja to wiedziałam! :) Wozimy się chyba z pół godziny. Tu i tam. Tam i nazad. W lewo i w prawo. A radosny kwik niesie się wokoło! Jak to człowiekowi mało trzeba do szczęścia! :)
Wyłazimy też na wiadukt zobaczyć jak się prezentuje świat z tej perspektywy.
Mają tu całkiem przyjemną stacyjkę. I ruch pociągów całkiem spory. Podczas naszego pobytu to kilka szynobusów śmignęło!
Wspinamy się na pobliskie wzgórze. Ostatnio nie poszliśmy do ruin zamku, więc dzis postanawiamy naprawić ten błąd.
Zamek pochodzi z XIV wieku. Jego dawni lokatorzy zajmowali się ponoć nadzorowaniem wydobycia i obróbki rud metali. Stąd też ochraniali pobliskie kopalnie. W XVI wieku budowla została opuszczona. Jak widać więc - ruiny są całkiem trwałe! :)
Obecnie ruinka zdaje się być wspaniale wkomponowana w otaczającą przestrzeń - aż momentami ciężko stwierdzić, gdzie się kończy sztuczny mur a zaczyna prawdziwa, naturalna skała. Może dlatego, że to się przenika i zazębia jak jakieś puzzle?
I co nas urzekło w tym miejscu. Wolność! Nie ma żadnych pieprzonych barierek! Tablice jakieś były, ale takie nienachalne. Każdy łazi gdzie chce. Na terenie ruin są dwa miejsca ogniskowe - jedno łatwo dostępne, drugie tylko dla orłów ;) Do wyboru do koloru.
Wędrując po tych okolicach mam często takie deja vu... Jakbym widziała Jurę z końca lat 90-tych. Te cudne ruiny zamków przyklejone do skał, owiane smugą ogniskowego dymu, zasypane liśćmi, porosłe wysoką trawą. Te wszystkie Tenczynki, Olsztyny, Bobolice, Mirowy, Smolenie, Rabsztyny... Budowle na wzgórzach otwarte dla swobodnej eksploracji, dla wspinaczki, dla biwaków, dla cieszenia się światem o każdej godzinie dnia i nocy. Bez krat, biletów, zakazów, regulaminów. Bez grupy ludzi, ktorzy zawłaszczyli te miejsca tylko dla siebie, niszcząc je dla innych.
Ale grunt, że jesteśmy tu i teraz. I że tu jest klimatycznie. Widoki z zamkowych okolic są nieco ograniczone, ale cośkolwiek można wyłuskać z krajobrazu.
Przez krzaki wpada nam też w oczy dziwna konsktrukcja. Ki diabeł? Coś na wodzie. Jakaś tama, śluza, przepompownia? To trzeba obczaić z bliska!
No więc przyszlim, obejrzelim, ale nadal nie wiemy co to dokładnie było ;)
Słońce chyli się ku zachodowi, więc wracamy do busia. Pewnie byśmy dłużej posiedzieli na wygrzanych murach zamku, ale jesteśmy jełopy i nie zabraliśmy latarek. Idziemy inną drogą, nad potoczkiem. Zaliczamy jeszcze "kąpiel" w ujściu jakiegoś źródełka. Mamy nadzieję, że nie jest to wylot kanalizacji z domów powyżej ;) Do pluskania przekonuje nas fakt, że obok jest ławeczka i wiszą kubki, tak jakby lokalsi tą wodę nieraz pijali.
Nocujemy nad potoczkiem, za mostkiem, w przydrożnej zatoczce typu "sralnik". Oto nasz super zamaskowany busio... Tylko na nadmorskiej skarpie mamy szanse się ukryć! ;)
Podejmujemy próbę obeznania jaskini naprzeciw sralnika. Ot taki kamieniołomik i szczelina. Jest krata, ale przy pewnej dozie chęci moglibyśmy sprawić, że by nie była przeszkodą. Acz jaskinia wygląda na nieco pionową, więc i tak byśmy się tam nie pchali bez lin. Z linami zresztą też nie, bo nie umiemy z nich korzystać ;)
Zaopatrujemy się też w czosnek niedźwiedzi. Czesi chodzą na niego z koszami jak na grzyby. Na całym tym wyjeździe większość parkingów zajmują właśnie owi "grzybiarze wiosenni" a cudowny aromat roznosi się wokoło.
Kolejnego dnia jedziemy spotkać się z chłopakami i wspólnie zwiedzamy poradzieckie osiedla i bunkry - o tym było już w osobnych relacjach.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz