bubabar

środa, 24 listopada 2021

Czerwcowa włóczęga cz.11 - nad Wkrą, spływ (2021)

Miejsce na nocleg znajdujemy w Śniadówku, koło mostu nad Wkrą. Jest tutaj biwakowisko kajakowe, które dzisiaj nie jest zbyt oblegane z racji na środek tygodnia. Terenem opiekuje się sympatyczna babeczka, która pozwala nam tutaj zanocować. Jest miejsce na ognisko, drewno, wszystko co nam trzeba do szczęścia!


Po polu biega wesoły pupil babki zarządzającej. Bardziej poduszka niż pies. Zwą go Peppa. Kabak od razu się z nim zaprzyjaźnia, mimo że ogólnie bardzo boi się psów.


Pobyt zaczynamy od kąpieli! Cudowne są nurty Wkry! Piaszczyste dno, woda po uda, prąd mocno wyczuwalny, ale nie zbijający z nóg. Woda lekko żelazista. Zakochaliśmy się w tej rzece od pierwszego wejrzenia!


Jest też mini plaża i niektórzy z ekipy bardzo doceniają jej walory!


Można też tutaj wypożyczyć kajaki! To jest chyba nasza szansa! Spokojna, płytka rzeka. Dni upalne. Nawet jak się wypierdzielimy - to się nie potopimy ani nie zmarzniemy. Okoliczności idealne! Kiedy jak nie teraz? Umawiamy się więc na kolejny dzień, na około trzygodzinną trasę spływu. Pojedziemy busem z kajakami w górę rzeki i naszym celem będzie tutaj dopłynąć z prądem. Chyba się uda, nie? Co ma się nie udać? ;) To taka rzeka, że i kukła z gałganków umieszczona w miednicy by się spisała na medal! ;)
Pewnie wielu wytrawnych kajakarzy patrzyłoby na nas jak na jakiś oszołomów, ale my przeżywamy to już od wieczora! Nigdy jeszcze tego nie robiliśmy! W kajaku, rzeką, gdzieś płynąć przed siebie!!! Buba wodna - tego jeszcze nie grali! Będę prawie jak Marina z mojego ulubionego youtubowego kanału! :P Aaaaa! Jakie to niesamowite! Chyba nie zasnę dziś z wrażenia! :)

A tak wyglądają nasze wieczory w Śniadówku. Pluszcząca rzeka, trzask ognia, latające nietoperze. One chyba gdzieś pod mostem mieszkają. Ciekawe, że niektóre zachowują się jak ćmy. Przylatują wyraźnie zwabione blaskiem ogniska i chwilę wirują nad nim. A może chcą sobie ogrzać brzuszki? Fajne widowisko! :)




Rankiem o umówionej godzinie pakujemy się się do podstawionego busa. Nasz busio zerka ukradkiem, wspominając swoją młodość i jeden z poprzednich etapów w życiu. Tak… Dawno to było. Jeszcze zanim był traktorem u rolnika pod Kaliszem - to woził kajaki. Dokładnie tak samo!

Docieramy do Błędowa. Zostajemy sami - my i trzyosobowy kajak w czerwono - pomarańczowe moro.



Wsiadamy. Yyyyyyyy! Jakie to jest chybotliwe! Prawie wpadam do wody przy samym wsiadaniu. Jakieś inne kajaki też ruszają. Ale będzie wstyd jak zaraz chlupniemy z głową na samym starcie ;)

Ostatecznie się udaje. Odbijamy, płyniemy, pokonujemy nawet malutki wodospadzik. Problem tylko taki, że przy wiosłowaniu po wiośle się leje woda i wpływa do rękawa. Dziś jest goraco, więc to nieduży problem, ale wiem, że ludzie pływają też w gorszą pogodę. Czy oni wtedy też są cali mokrzy? Na szczęście mamy tylko dwa wiosła a kabak się rwie do wiosłowania, więc ja sporą część trasy mogę się wozić na leniwca i zostać w miarę sucha :P


Kilkakrotnie podpływają do nas kaczuchy.



W ogóle się nie boją, chyba za chwilę będziemy je mieć na kolanach i pasażerowie na gapę pojadą z nami do Śniadówka. Chyba skubane są przyzwyczajone, że kajakarze je karmią. Szkoda, że nic nam nie powiedzieli, to byśmy wzięli jakąś kaczą paszę. Ostatecznie kabak oddaje im pół swojej kanapki. Cóż, każdy powód, aby pozbyć się jedzenia jest dobry. Innym razem będzie karmić domniemane krasnoludki żyjące pod korzeniami…

Mijamy miłe piaszczyste zatoczki…






I korzeniaste skarpy.






Nigdzie nam się nie spieszy, więc zatrzymujemy się w każdym miejscu, które się nam spodoba. Robimy przekąpki i wygrzewamy się do słońca.


Czasem idziemy się przejść jakąś nadbrzeżną ścieżką.




Czego kaczki nie zjadły - wcinamy my ;)


Znajdujemy też porzucony domek letniskowy. Ciekawe czemu został opuszczony? Bardzo ładnie położony, w lasku, blisko rzeki.



W środku mała kuchenka ze starą lodówką Mińsk, dużo sztucznych kwiatów i piętrowe łóżka.




Trzmiele można jeść łyżkami.


Jest też sporo rysunków, chyba jakiegoś dziecka, ale bardzo starannych. Zwierzęta nawet bez podpisów dałoby się rozpoznać!




No i się sypło… Bub jest więcej! Tak to bywa z tajemnicami - w końcu wyjdą na jaw! :P


Mocno się tutaj zasiedzieliśmy. W końcu płyniemy dalej!


Znaleźliśmy nawet jedno drzewo zwieszające się nad rzeką!


Są też krowy chłepcące wodę.



Czy nabrzeża wyplatane z wikliny jak koszyk!


No i dotarliśmy pod nasz most! Bez strat w ludziach i kajakach. Bez wywrotek i utopienia bagażu! Hej ho! Ale jesteśmy dzielni! :) Kariera spływowicza stoi przed nami otworem!


Rozważamy co zrobić dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Hmmmm… Chyba jedziemy zwiedzać forty i wieczorem wrócimy na kajakowe biwakowisko. Forty tego dnia odwiedzamy trzy - Strubiny, Janowo i Błogosławie.

Już pierwszego dnia, spod mostu, zauważamy w oddali jakieś drewniane konstrukcje nad rzeką. Jakby knajpa? Idziemy sprawdzić. Tak odnajdujemy bar “Koza”. Miejsce budzące totalnie sprzeczne odczucia, od zachwytu po totalne zniesmaczenie. Położone jest na brzegu, w cienistym lesie. Wizualnie jest przepiękne - pełne kwiatów, wiat, chatek, ozdób z korzeni czy konstrukcji z palet. Jest "hotel dla owadów" i zagroda dla kóz. Jest stół ze znaku drogowego a na ścianie wiszą fragmenty radzieckiej skrzyni. Coś jak chatka studencka, dom artystów czy hipisowska osada. Jakby teren wolnych ludzi, żyjących ekologicznie i zgodnie z rytmem przyrody.









Na wstępie zamawiamy soljankę i zupę “z pokrzyw, szczawiu i innych chwastów”. Żarcie mają tu przepyszne.


Aspektem tego miejsca, który jest jak zgrzyt po szkle i kompletnie nie pasuje do wystroju, jest obsługa. Są bardzo dziwni, pozornie poprawni bo zamówienia przynoszą, resztę wydają, portfela nikt nam nie skroił… Ale zazwyczaj ludzie lubią jak pochwalić ich obejście, wystrój knajpy czy przygotowane potrawy. Niezależnie od miejsca, kraju i czy to wypaśna elegancka restauracja hotelowa czy okopcona speluna - mordownia, gdzie się wychodzi z widelcem w plecach. Na miłe słowa też odpowiadają czymś miłym czy chociażby obojętnym, a czasem wywiąże się z tego jakaś sympatyczna rozmowa. Wiem, że ja sama, gdy kolejny domokrążca z licznikiem czy inny hydraulik pochwali mój okapslowany kibel czy zrobi sobie w nim selfi - to chodzę jak kura koło jaja i gdakam radośnie. Gdy się w coś włoży swoją pracę - w dekorację, czy przyrządzenie potrawy, to cieszy, gdy ktoś to doceni, pochwali, zachwyci się.. A tu pierwszy raz spotykamy się z czymś odmiennym. Gdy wspomniałam o ładnej lampie z korzenia - wręcz foch i wrogość w oczach. Chwaląc zupę szczawiową - wywracanie oczami i martwa cisza. Te kontrasty tutaj aż iskrzą. Wygląd przesuper a obsługa patrząca wilkiem na klienta jak na intruza. Nawet kabak to zauważa i potem szepce mi na ucho: “Mamo, ta pani to chyba by chciała, żebyśmy już sobie poszli”.

Czy to może nie właściciele? I oni by woleli wyciąć te wszystkie drzewa, spalić eksponaty i posadzić tuje? Albo to robotnicy przymusowi, których tu ktoś przetrzymuje siłą a minami i burknięciami próbują nam dać znać, że coś jest nie tak? Ale głównie dziwne zachowanie prezentują właśnie ci, którzy na właścicieli wyglądają. Bo młodzież okoliczna zatrudniona do pomocy, kelnerka czy chłopaki od grilla - są normalnie zwyczajni. I ta dziwna atmosfera narasta stopniowo. Bo pojawia się też zauważalna niechęć do handlu. W barze stoją na półeczkach przetwory przeznaczone na sprzedaż - grzybki, dżemy czy sosy warzywne do mięs. Początkowo chcemy nawet sobie taki kupić. Pytam z jakich warzyw są zrobione. “Z różnych” pada odpowiedź. No więc nie kupujemy. Chyba lepiej kupić w markecie niż taki słoik naładowany złą energią.

Kolejnego dnia zaglądamy tu ponownie, już wybitnie w celach obserwacyjno - socjologicznych. Czy to może wczoraj był jakiś zły dzień bo właścicielka akurat miała okres albo układ gwiazd w kosmosie był niesprzyjający? Zamawiamy tylko butelkowane piwo - z obawy, że utrzymując konwencję, do pozornie smacznego jedzenia mogą nam np.napluć. No i dziś bez zmian. Ta mina z wypisanym “A wy k… tu po co?. Jeden z zamiatających podłogę chłopaczków wspominał wczoraj, że miała się urodzić mała kózka i może kabak będzie ją chciał zobaczyć. Zagajam więc dziś rozmowę czy kózka już jest. “To chyba widać, nie?” Że niby co widać? Że jedna koza wczoraj była grubsza a dziś już nie jest? Toż skandal, że tego nie zauważyłam. Mała kózka jest schowana i na żadnym etapie nie było jej nigdzie widać.


Może komuś wydać się dziwne, że wróciliśmy ponownie w miejsce, gdzie potraktowano nas z buta. Zrobiliśmy to wybitnie w celach testowych, aby wyeliminować czynnik, że może nam się wydawało, że jesteśmy przewrażliwieni? Że może wczoraj przyszliśmy za późno, gdy wszyscy byli już zmęczeni i może chcieli już zamykać? A może dlatego, aby dać drugą szansę miejscu, które zachwyciło nas swoim wyglądem, zapachem i atmosferą zgromadzonych przedmiotów. Ale miejsce szansy nie wykorzystało. Tego kolejnego dnia wrażenia są jeszcze gorsze.

“Jakie dzisiaj są zupy?” - “Te co zwykle.”
“W jakich godzinach jest bar otwarty” - “To zależy”
“Znajomi też zrobili takie fajne krzesła z palet” - martwa cisza.. I wzrok mówiący, “ale debile z tych twoich znajomych”...

Trzeci raz nie sprawdzaliśmy ;) Nie wiem, nie mam kompletnie pojęcia co z tym miejscem było nie tak, dlaczego ci ludzie zachowywali się tak irracjonalnie, sami sobie bijąc dupkę i psując interes... Mam wrażenie, że stoi za tym jakaś historia, której poznanie dużo by rozjaśniło i pozwoliłoby nam zrozumieć... Bo tak mało zabrakło, aby bar “Koza” nad Wkrą pozostał rewelacyjnym wspomnieniem i żebym z uśmiechem na ustach polecała go wszystkim znajomym. No ale zabrakło tego najważniejszego.

Wracamy na biwakowisko. Wieczorem jeszcze kolejna przekąpka i pieczenie pozyskanej kiełbasy, którą zostawiła jakaś szkolna wycieczka.



Dzisiejszy dzień został wyciśnięty na 200%. Wszyscy mamy trochę dość. Oczy same się zamykają, a w głowie przesypuje kalejdoskop wrażeń, wymieszanych jak pulpa w kotle… Zasypiając od razu zaczyna mi się coś śnić. Ni to sen, ni to dzisiejsze wspomnienia… Płynę kajakiem przez bunkrowy tunel. Wszędzie wiszą stalaktyty, a kajak raz po raz osiada na piaszczystych mieliznach. Mam przeczucie, że to nie jest droga do Śniadówka i nie dopłyniemy na czas… W niszy z boku ktoś sprzedaje zupę w puszkach, ale na nasz widok zatrzaskuje drzwi. Żelazne, pordzewiałe, bunkrowe drzwi. Mijają nas na łodziach inni turyści i mówią: “Oni tak zawsze, im nie zależy. To duchy. Straszą tu od setek lat. Już króla Łokietka wypierdzielili na zbity pysk jak zajechał do nich po polowaniu. Piszą o tym w kronikach. Nie wiedzieliście??”


cdn


2 komentarze:

  1. Buba, koniecznie musicie kupić dmuchany kajak i do MRU za Nordpolem się puścić, tam na pewno w jednej z nisz duch Helmut sprzedaje pyszne zimne piwko pędzone na bunkrowiance! Ahoj!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki browarek walnąć! Ech... marzenie! :) Tylko pytanie - w jakiej walucie mu sie płaci! ;)

      Usuń