Pyliste drogi prowadzą z Wielkiego Wierchu zakosami w dół.
W Wołosiance schodzimy prosto na sklep! I jak tu nie skorzystac i nie wypic piwa pod cienistym daszkiem z omaszałego eternitu?
Jak przystalo na fajny karpacki sklep jest tu na wyposazniu wychodek. Musi tu rzadzic ktos niezbyt pałający sympatią do muzyki. Role srajtaśmy pełnia spiewniki- z kolędami, z utworami jakiegos chóru z Odessy itp.
Kawałek dalej, pod cerkwią znow sklep! No nie wyjdziemy z tej wsi! :D Rozsiadamy sie pod wiatką. Co chwile przejezdza gruzawik przykrywajac caly otaczajacy swiat chmurą pyłu. Sloneczko sie odbija w kopułach cerkwi, jest upalne popoludnie. Zimne piwo spłukuje z gardła kurz i upał. Gdzies w pobliskiej chałupie ktos przygrywa na harmoszcze. Siedzimy tu dłuzej niz planowalismy!
Nie wiem czemu we wsi sa dwie cerkwie bardzo blisko siebie? Moze innego obrządku?
Niestety coraz czesciej miejscowym, ktorzy chca podkreslic swoj patriotyzm, nie wystarcza powieszenie normalnej ukrainskiej flagi… Czerwono- czarne niegdys mozna bylo spotkac jedynie na “kopcach UPA” czy manifestacjach skrajnych ugrupowac. Teraz powiewaja na urzedach, w prywatnych samochodach czy np. pod cerkwiami.
Kilka razy probowalam sfotografowac ową banderowską flagę w aucie- w połaczeniu z polskimi blachami, ale niestety poki co wszystkie wyszły nieostre...
W koncu opuszczamy podcerkiewny sklepik i pylistymi drogami suniemy w zaplanowanym kierunku. Na rozdrozu stoi wagon. Jak to reklama potrafi czasem zmylic ;) Na tym etapie mamy nadzieje, ze ów “turystyczny kompleks” to bedzie cos w naszym stylu, cos z dawnych lat, pokrytego patyną, gdzies na koncu swiata…
Dalej tuptamy przez wies Ternawka, ktora jest połozona na wysokich, widokowych wzgórzach.
Sianokosy w pelni.
Wioska sie ciągnie i ciągnie, strasznie zwarta zabudowa. Włazimy jakby na przełecz a tam dalej domy i domy. Nie bardzo jest gdzie dogodnie postawic namiot, coby nie wypadło w czyims ogrodzie. Reklamowany na baraczku "turystyczny kompleks" okazuje sie byc calkiem nową bazą narciarską, ktora niezbyt przypada nam do gustu. I na dodatek jakis pies ujada przy bramie, potem cała noc slyszymy go z daleka. Fajnie sie musi spac uzytkownikom bazy jak cale dnie i noce ciagle hau i hau i hau hau hau.
Na nocleg ostatecznie wbijamy w chaszcz na zboczu gory. Zapadamy gdzies w ten las po lewej.
Przez drzewa przebłyskuje cerkiew.
Wieczorem przyjezdza traktor i parkuje chyba 15 metrow od nas. Jest tu jakas zwirownia i chyba chlopaki przyjechaly poza godzinami jej pracy zajumac troche kamienia. Potem na drodze nieopodal przystaja dwie kobity na ploty i chyba przez pol godziny narzekaja na swoich chłopow. Przejezdza tez kilka busów do osrodka na górze. Poznym wieczorem idzie jakis zalany gosc i spiewa na całe gardło. Smiesznie tak jakos, ze my ich wszystkich widzimy i słyszymy a oni o naszej obecnosci nie maja najmniejszego pojecia- tak fajnie schowani siedzimy w tym krzakach. Otaczają nas tylko łany wierzbówki!
Rano schodzimy łąkami i lasami w strone Ławocznego. Tu dla odmiany miejsc na dogodne biwaki jest zatrzesienie- malownicze polany, pachnące starym drewnem wiatki.
Wszystkie wzgórza sa rozowe od wierzbówek!
Napotykamy tez potoczek wiec jest kąpiel (o ile w wodzie po kostki mozna sie wykąpac ;) ) i pranie. W tym roku bardzo jest krucho z potokami i zrodelkami- wszystko wyschniete!
Na całej tegorocznej trasie spotykamy bardzo duzo pojazdow na starych radzieckich blachach- czarnych czyli tych sprzed 1982 roku.
W oddali widzimy gorki, na które zmierzamy.
Schodzimy do Ławocznego.
Przełezimy pod ciekawym wiaduktem kolejowym. Wchodzi sie tu jak do bunkra- temperatura jest chyba o 15 stopni nizsza niz na drodze przez wies! Kiedys, jako małe dziecko, miałam dziwne, powtarzajace sie sny. Śnił mi sie ogromny, cienisty wiadukt, ze scian którego wychodziły wilki. Nie probowaly mnie zjesc, tylko biegały wokol a ja sie ich bałam. Wiadukt byl ogromny, przechodziła pod nim droga i rzeka. Nie byl jednolity, miejscami wpadały w jego ciemne czeluscie promienie sloneczne. Sen ten powtarzał sie kilkadziesiat razy na przestrzeni kilku lat. I dzis uswiadomiłam sobie, ze w Ławocznym jest własnie ten wiadukt z mojego snu sprzed lat... Niesamowite wrazenie zobaczyc miejsce, ktore dotychczas uwazalo sie jedynie za wytwor wlasnej wyobrazni...
Chyba zaporożec nie byl w tym roku uzywany ;)
Z wioski idziemy w strone przełeczy.
Sa tam ladne widoki, polanki- szkoda tylko ze srodkiem wali linia wysokiego napiecia. Przełecz nazywa sie dosc nieorginalnie- Prislip. My ją nazwalismy "Skwierczącą Przełęczą". Staramy sie postawic namiot jak najdalej od tych świszczacych drutów, które podswiadomie budzą jakis niepokoj.
Kolacje mamy z takim widokiem.
W nocy cos wpada na nasz namiot z przerazliwych kwikiem i chrumkaniem. Chyba warchlak. Bardzo sie cieszymy, ze sie pozbierał i odszedł sam a nie przyszła mu na pomoc mamusia..
Rano widac, ze szykuje sie upalny dzien. Zbieramy manele i ruszamy w strone lokalnych połoninek. Idziemy z 200 metrow a tam chatka! Drewniana, nowiutka- pachnąca jeszcze zywicą, otwarta... Obok miejsce na ognisko, wiatka... W srodku nawet piec ale jeszcze nie podłączony. Dlaczego najlepsze miejsce na nocleg jest zawsze kawałek dalej?
Tuptamy sobie przez Płaj, przez Berdo.. Słoneczko dopieka, trawy szumią, wzrok ginie gdzies na dalekich, falistych szczytach... Azrodełka wszystkie pozamieniały sie w młaki! Nie ma opcji nabrac wody...
Na całej połoninie jest zatrzesienie jagodziarzy! Nie dziwota- wystarczy kucnąc i wokol siebie by sie zebrało całe wiadro. Niektorzy wjechali tu łądą żiguli. Jak oni tego dokonali na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą!
Wdajemy sie w pogawedke z chłopakami ze Skola- ojciec i syn.
Przyjechali na wakacje do babci do Tucholki i wlasnie wylezli po jagody. O 16 ma przyjechac gruzawik i zabrac zbieraczy ale mamy obawy, ze bedzie rownie pełen jak ten wczoraj. Chłopaki chca nam dac jedzenie- chleb, ser, pomidory. Jedzenia akurat mamy pod dostatkiem - raczej z braku wody musimy dzis zejsc do wioski. Liczylismy na jakies zrodła czy potoczki po drodze- ale to chyba na wiosne. Jagodziarze potwierdzaja- wszystko wyschło, a z bagnistych kałuz nie chca pic nawet psy..
Droga z Berda do Tucholki prowadzi serpentynami i dluzy sie nam straszliwie.
Na jednej z polan mijamy zapomnianą chatke. Mocno zarosnieta, z zawalonym balkonem. Drzwi zamkniete ale mozna by wlezc przez strychowe okna. Dalej w krzakach lezy drabina.
W Tucholce zwracaja uwage dwa niedokonczone drewniane pałace.
Sa tez starsze domy drewniane o gabarytach wiekszych niz zwykła chatka.
Zagubiony znak.
W sklepie obkupujemy sie w wode, trudno, nie ma wyjscia, musimy to dzwigac z wiosek. Nabywamy tez pielmieni, ktore gotujemy w jednej z kilku fajnych przysklepowych wiatek.
W wiosce sa dwie cerkwie.
Jednej z nich strzegą niebieskie anioły.
Szukamy drogi na Kalne, co poczatkowo nam niezbyt dobrze idzie bo pytamy miejscowych. A oni probują nas wpuscic w jakies zanikajace bagienne sciezki- chyba skrót.
Tak trafiamy na teren jakiegos zakładu pełnego maszyn- pająków ;)
Ostatecznie znajdujemy wlasciwą droge i zaczynamy sie rozgladac za miejscem na nocleg.
cdn
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dwie cerkwie. Jedna greckokatolicka druga prawosławna. Normalne na tych terenach
OdpowiedzUsuń