bubabar

piątek, 18 listopada 2016

Czas nie goni nas cz.31 - Gruzja, gdzies miedzy złym wąwozem a byczą przełęczą

We wsi Bandza ide kupic wode. W sklepie mowie “woda, tri” i pokazuje na palcach bo widze, ze babka nie kuma za bardzo. Sprzedawczyni kilkakrotnie dopytuje sie czy aby na pewno trzy sztuki, po czym znika na zapleczu i przynosi mi trzy …. pilki plazowe.. Ciekawe jak jest po gruzinsku “pilka”? Kawalek dalej mijamy kolejny pomnik drugowojenny. Ten jest calkowicie opuszczony, podobnie jak ogromny budynek w tle. Kiedys chyba bylo tu centrum wsi, teraz tylko zbłąkane swiniaki chrumkaja i wlaza pod nogi.
Pomnik zawiera rzezby, plaskorzezby i oczywiscie zdjecia poleglych.
Czesc ofiar wojny nie ma zdjec, a w jego miejscu jest tylko znaczek z helmem i karabinem. Wiec albo wyprzedzili swoja epoke i juz wtedy zapragneli “chronic swoj wizerunek”. Albo nie zostali sfotografowani na czas…
Mijamy ogromna rzeke Tskhenistskali, pelna wysepek, zatoczek i pobocznych nurtow. Poczatkowo mamy nawet plan aby gdzies tu zostac na nocleg, acz nad horyzontem kłebia sie chmury, a w razie naglego wezbrania tej rzeki raczej wolelibysmy nie znajdowac sie na wyspie. Zwlaszcza pomni tego jak wygladala wzburzona rzeka w Swanetii. Decydujemy sie wiec tylko na przepierke i krotki spacer.
Mijamy tez budynek oklejony kolorowymi zdjeciami. Podchodze aby zobaczyc go z bliska. Zdjecia przedstawiaja jakies hotele, restauracje, jakies nowe inwestycje pokroju domy, mosty, umocnienia rzek. Obraz wylaniajacy sie z tych zdjec jest nowoczesny, rowny, gładki i wypucowany do przesady. Odrywam oczy od zdjec. Budynek, na ktorym to wszystko wisi jest opuszczony. Wnetrza zieja pustka. Wiatr łopocze jakims niedomknietym oknem na pietrze. A moze to nie wiatr? Na tyle wsluchalam sie w ten dzwiek, ze wlaze w krowia kupe na schodach. Dlaczego powiesili te zdjecia w tym miejscu? Miejsce jak miejsce, zdjecia jak zdjecia, ale w zestawieniu tak daje po łbie kontrastem, ze naprawde mozna sie poczuc nieco nierealnie.
Zajezdzamy tez w okolice kanionu Okatse. . Skoro jestesmy juz w rejonie to zajrzymy co to za cudo, wszyscy nam o tym gadaja. Wiedzialam, ze jest to miejsce ociekajace komercha i malo sympatyczne ale nie sądzilam, ze jest az tak zle. Cala droga do tego kanionu jest sympatyczna, normalna, nic nie zapowiada naglej zmiany czającej sie za zakretem. I bach! Nagle jak spod ziemi wyrastaja hotele, parkingi i ilosc angielskich napisow jakbysmy byli w Londynie. Acz tylko w formie pisanej- w wygrzmoconym “visitor centre” obsluga ma problem zeby sklecic kilka slow obojetnie czy po angielsku czy rosyjsku. Siedzi tam kilku odętych cieci, wbitych w mundury i potrafia tylko łapą pokazac na regulamin. I odmawiaja wpuszczenia nas - z racji na kabaka. Bo w regulaminie stoi, ze dzieci ponizej wzrostu 120 cm nie wpuszczaja. Ostatni raz o takich praktykach to slyszalam, ze byly uzywane w jakis obozach koncentracyjnych. Dzieci powyzej 120 cm do roboty, ponizej - do gazu. Jakas turystka z Rosji tez nie zostaje wpuszczona, nie wiem z jakiego powodu- moze ma za krotka lewa noge? Takiego skurwysynstwa to naprawde dawno nie widzialam. Ogolnie swietnie sie podrozuje po Gruzji ale jak juz przepierdziela to z grubej rury. Robia sobie takie mega komercyjne g.. a potem nawet nie chca na nim zarobic? Widac pokazywanie wladzy i gnojenie ludzi jest wazniejsze niz kasa.. Smutne jest, ze wiele miejsc musi byc opuszczona i zniszczona aby moc je swobodnie zwiedzac… Nawet jakbym kiedys zapragnela zmienic zdanie na ten temat to rzeczywistosc bardzo szybko sprowadza mnie do pionu... Na tym etapie wscieklosc nas dusi za gardla, ale jeszcze nie wiem tego, ze jak opadna pierwsze emocje to niebawem wroce do tego miejsca i to w bardzo ciekawym stylu. Jeszcze nie wiem, ze to miejsce bedzie dla mnie wiekszym symbolem absurdu niz Anaklia. I ze czeka mnie tu niezwykla przygoda… Ale o tym w swoim czasie, za kilka dni…
Na nocleg rozbijamy sie nad rzeka o pokretnej nazwie miedzy Khidi a Matkoj. W czasie gdy wyciagamy bagaze czy stawiamy namiot, kabaczek wylazi z fotelika (po raz pierwszy tak skutecznie) i dobiera sie do chleba :) Troche zezarla, troche strocila i rozrzucila po skodusi. Moze teraz zalegna sie nam popielice? :P
Rano odkrywamy, ze spalismy pod drzewkiem granatu.
W Gvisztibi zagladam do sklepiku, nad ktorym widnieje stary napis “KOOP Chlieb”. Wnetrze tez niewiele sie zmienilo od ostatnich 30 lat. Na scianach sa podobizny roznych zwierzat przeznaczonych do konsumpcji oraz innych artykulow zywnosciowych. Wszystko wyciete z barwionego styropianu. Na miejscu nie ma pomidorow i czosnku, ktorych poszukuje. Babka łypie na mnie jakos srednio przyjaznie. “Pewnie turysci, pewnie na kanion jedziecie?”. Mowie, ze tak i nie. Faktycznie turysci, a przy kanionie juz bylismy i drugiego tak gownianego miejsca to jeszcze nie widzialam. Babce zapalaja sie ogniki w oczach- “Mysle tak samo! Robia niby atrakcje a jej glownym celem jest zgnojenie ludzi i zepsucie im dnia!”. Nadstawiam uszu… babka opowiada dalej- “Kiedys jak to powstalo to postanowilismy tam pojechac cala rodzina i spedzic tam dzien. Na miejscu bylo kilka knajpek wiec wstapilismy na obiad i piwo. I oni, ci.. (tu nastepuje ciag gruzinskich slow, ktorych nie rozumiem ale wnioskuje, ze musza byc obelzywe) ..oni nas nie wpuscili bo widzieli nas w knajpie z piwem, a swiety regulamin zabrania wstepu po spozyciu alkoholu. Nikt z ekipy sie nie zataczal, nie belkotal, nie zachowywal jak osoba, ktora naduzyla. To nie byla libacja a rodzinny obiad! Mial byc mily dzien a wyszlo.. ach, szkoda gadac… Po co porobili tam knajpy? Po co sprzedaja tam piwo? Zeby ludzi draznic? Ale co szary czlowiek moze? Nie ma sie jak zemscic na skurwielach..”. No to zesmy sie dogadaly i znalazly wspolny temat. Ciekawe ile jeszcze ludzi padlo ofiara tej “wspanialej atrakcji”, marnujac swoj czas, pieniadze i nerwy. Po czym Rita biegnie do ogrodka i mi przynosi domowe pomidory i czosnek.---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Kawalek dalej zagladam na cmentarzyk. Nagrobki sa zroznicowane. Praktycznie nie ma dwoch wedlug takiego samego wzorca. Sa granitowe plyty z wyrytymi obrazkami, sa takie z metalowymi szafami, w ktorych siedza zdjecia zmarlych, takie z pustymi szafami, z krzyzami lub gwiazdami, pod dachem i za plotem. Przy jednym z grobow spotykam starszego pana. Nalewa do szklaneczki wodki, odstawia do szafy. Ze zdjecia patrzy na nas jakas kobita w chustce. Gosc chyba mnie widzi. I chyba mowi do mnie acz nie mam pewnosci, bo nie odrywa wzroku od stakanczyka. “To moja zona. Zmarla pol roku temu. Byla alkoholiczką. Ukrywalem przed nia wodke, babka w sklepie wiedziala ze nie moze jej sprzedac, sasiadow tez prosilem, zeby nie czestowali. Skubana znalazla sposob. Przychodzila tu na cmentarz i oprozniala wszystkie szklanki zostawione dla zmarlych. Ktoregos dnia, chyba tam do Gieny, przyjechala rodzina z Ameryki. Zostawili duzo jedzenia i wodki. Moja przyszla wieczorem i wypila wszystko… Juz tu zostala. Zemsta umarlych. Teraz juz ma swoja szklanke…”. Nic nie odpowiadam. Zupelnie nie wiem co mam powiedziec- “To straszne”, "tak, tak nałóg zgubil wielu ludzi" albo “ciekawa historia”? A moze “macie tu ladny cmentarzyk”. Nic nie mowie. Chyba tak lepiej. Gosc tez chyba nie wymaga ode mnie odpowiedzi. Nie odrywa wzroku od kieliszka… Cichutko sie oddalam.
Na trasie z Khoni do Tskaltubo stoi jeszcze jeden pomniczek ze zdjeciami poleglych w czasie II wojny. Ten jednak sie wyroznia. Jest to trzecie zaobserwowane przez nas w Gruzji miejsce gdzie zachowal sie wizerunek Stalina (po Gori i Cziaturze)
Kolo wioski Gvedi planujemy szukac wodospadow Kinchkha. Kiedys gdzies w necie znalezlam taki opis “jechac w strone Lentheki, za wsia Gvedi bedzie brazowy drogowskaz w lewo- wodospady 2.2 km”. Jakas droga jest, tablicy nie ma. Na dodatek zaczelo lac jak z cebra. Droga w bok nieskodusiowa. Łazic w deszczu nam sie nie chce, zwlaszcza nie bedac pewnym czy jestesmy w miejscu gdzie byc chcielismy. Pytamy na pobliskim posterunku policji o te wodospady. Ponoc sa, ale daleko stad, za góra, ktora trzeba okrazyc, bo to jest skala wiec zadna droga przez nia sie nie przeklada. Trzeba by isc z 15 km przez jakies wiszace mosty. W jeden dzien nie obrocimy tam i spowrotem. Poza tym mozna tam dojechac blizej, od wsi Zeda Kinchkha, kilkanascie km za oslawionym kanionem. Czyli bylismy tak blisko? To wracamy.. Moze kiedys tu wrocimy poszukac tych wiszacych mostow?
Leje na tyle mocno, ze w celu przewiniecia kabaka zapodajemy mix skodusi z wiata przystankowa :)
Gdy przejezdzamy przez przelecz to pogoda sie poprawia. Chmury pękaja, nawet gdzieniegdzie pojawiaja sie promienie slonca. Potem jeszcze kilkakrotnie nachodzi chmura i wokol zalega gesta mgla, ale deszczu juz nie ma. Mgly na horyzoncie wiruja, tworza smieszne krecace sie spirale, czasem odrywaja sie od nich male obloczki, ktore pląsaja targane wiatrem. Gory dymia jak wulkany. Ogolnie mowiac jest na co popatrzec- przedstawienie mile dla oka. Sa tu tez fajne łączki wiec zostajemy na nocleg.
Oczywiscie zwleka sie jakis pies. Jest bardzo glodny. Karmimy go chlebem i serem, ale to widac nie wystarcza bo w nocy rozbebesza nasz worek ze smieciami i wyjada zawartosc kabaczych pieluch.. Przed namiotem waruje do rana.
Skad on sie tu wzial? Wsie sa daleko- widac je gdzies tam w dolinie..
Nie wiem na jakiej wysokosci sie znajdujemy ale wieczorem zaczyna sie robic chlodno. Przydaja sie zimowe czapki. To chyba poki co najchlodniejsza noc na tym wyjezdzie. A juz tak przywyklismy do upalow!
Po zmroku rozpalamy ognisko. Przyjezdzaja znani juz policjanci z Gvedi, smiejac sie ze daleko nie ujechalismy. Gawedzimy chwile o okolicy, o zlym kanionie, o pętli swaneckiej, o uchodzcach z Tskaltubo. Probuja nas troche straszyc wilkami, ale mowia tez, ze beda nas do rana pilnowac. I faktycznie- chyba do 5 rano stoja na przeleczy blyskajac czerwono- niebieskimi swiatelkami. Smiesznie- w tym roku to juz druga przelecz gdzie spedzamy noc pod eskorta policji! Do ogniska jednak nie przychodza- mowia, ze w aucie maja cieplej.
Rano dostrzegam, ze ta gleboka dolina przed nami to ow przeklety kanion, ktory nas od pewnego czasu przesladuje. Znow nad nim jestesmy? Cos sie do nas to miejsce przylepiło!
Widac stad ow grozny balkonik, ktory zjada małe dzieci.
Wlasnie zamierzam zaczac robic sniadanie gdy na łąke przyłażą dwa byki giganty.
Wlasnie skonczylam opisywac wczorajszy dzien, noc i poranek. I cos mi palnelo do glupiego łba, ze napisalam, ze tak serio to nic ciekawego sie zdarzylo. Nie moge tego pisac bo to dziala jak jakas klątwa. Ile razy poszlo w notes, ze dzien byl przecietny, ze tak naprawde nie ma co pisac, to zawsze cos sie przypląta. Kojarze poki co trzy takie sytuacje. I potem albo przyszla sierpniowa wataha wilkow na Podlasiu, albo lokalne gowniarze po kase i chcieli podpalac namioty, albo za jeziorem zaczela jezdzic nieoswietlona ciezarowka i zapodawac seria z kałacha. Nie wazne gdzie akurat sie znajdujemy. Slowa "nic ciekawego nie bylo" dzialaja jak zaklęcie. Wiecej nie popelnie tego samego błędu. No to mamy dzis dwa byki. Chwile pozniej trzy nastepne. Byki nie tyle, ze przechodza przez łąke czy zaczynaja sie paść ale podchodza do namiotu, do skodusi, węszą i sie dziwnie gapia. Nie ma to jak dzien rozpoczac od corridy… Czegos podobnego jeszcze nigdy nie widzialam. Wiele razy np. na Ukrainie odwiedzaly nas na biwakach krowy, wlazily w namiot, wsadzaly łeb do srodka, dzwonily dzwonkami, zjadaly pranie ale byki tam sie trzymalo w zamknietych zagrodach! Widac tu maja inne zwyczaje… Jak juz wczesniej wspominalam pies rozwloczyl nasze smieci ,zjadl obierki z warzyw i wlasnie zaczynal spozywac zawartosc pieluchy kabaczej. W tym momencie podszedl jeden z bykow, tupnal, prychnac i odpedzil psisko. Po czym na spokojnie wciagnal ze smakiem cala pieluche i zaczal sie zabierac za kolejna. Ulubienia kulinarne tutejszej fauny sa dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
Jakos tracimy ochote na dalszy wypoczynek w tym miejscu czy delektowanie sie widokami podczas sniadania. Szybko przenosimy kabaka z namiotu do skodusi. Moze to złudne poczucie, ze w otoczeniu blach jakos tak bezpieczniej. Potem pospiesznie byle gdzie upychamy ekwipunek. Okazuje sie, ze bagaznik dachowy to tylko nasz kaprys- wszystko weszlo do kabiny. Jedziemy dalej i zatrzymujemy sie na poboczu, aby wszystko normalnie poskladac i uporzadkowac. Zeby miski nie byly wewnatrz spiwora a kabacze spioszki w sloiku po ogorkach. Stad tez jest ladny widok.
Gdy konczymy sniadanie znow przychodza byki. Nie te nasze z przeleczy, inne, mniejsze, w towarzystwie krow. Nie mogli by owiec hodowac? Albo gęsi?????? cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz