Zjeżdżamy w dół z zapomnianych, górskich wiosek przy greckiej granicy. Ale opuszczonych miejsc wciąż nie będzie nam brakować. W końcu to Bułgaria! :) Nie bez przyczyny tak tu ciągle jeździmy! :)
Nie wiem czy już wspominałam o jednej z wielkich zalet szaraka na tutejsze warunki - wszystkie okna otwierają mu się do samego dołu. W skodusi np. tylne otwierały się tylko do połowy, więc kabak nie mógłby sobie pozwolić na zimny łokieć ;) W busiu otwierają się tylko przednie okna - środkowe i tylne są zaspawane na głucho. No i tu, przy tych 45 stopniach, można odkręcić na max wszystkie okna i nie obawiać się o zawianie zatok i uszu! A wnętrze auta wypełnia świeżość i zapach siana, tymianku, dymu czy co tam akurat okolica ma w ofercie. Piękna sprawa taki ciepły klimat!
W okolicy wsi Mandrica rzuca się nam w oczy jakaś zarośnięta ruina - zdecydowanie coś przemysłowego. A miał być postój tylko na kibelek ;)
W środku walają się całe stosy skrzynek z butelkami. Jakby to oddać do skupu to pewnie wyjazd by się zwrócił ;) Acz skądinąd gdyby istniały tu takie skupy to lokalsi by to już dawno obczaili ;)
Przystanki autobusowe pośrodku niczego. Ciekawe czy coś tu jeszcze czasem jeździ czy to pamiątka z innej epoki.
Mijamy opuszczone przysiółki...
... oraz takowe bardziej zamieszkane.
Przy drodze stoją różne perełki dawnej motoryzacji, w rozmaitym stanie rozmontowania i możliwości jezdnych.
Przejeżdżamy przez Iwajłowgrad...
... gdzie mijamy też kilka budynków, które sprawiają wrażenie porzuconych i nieużytkowanych od wielu lat.
Do jednego nawet próbuję zajrzeć, bo jakoś tak zechęca otwartymi na oścież drzwiami.
I tak wlazłam do biura. Do czynnego biura, gdzie dwie babeczki coś pisały na komputerach, a trzecia robiła kawę... Bardzo się zdumiały moim najściem, a ja nie wymyśliłam nic mądrzejszego jak to co zawsze - że szukam sklepu ;) One wskazały mi jakiś kierunek, a ja postanowiłam się szybko ewakuować, zwłaszcza, że po korytarzach owego przybytku biegało z ujadaniem 5 sporych kundli, a jakoś nie miałam ochoty uczestniczyć w owej psiej zabawie w berka.
Najbardziej opuszczona okazuje się malowniczo wkomponowana w chaszczory ciężarówka. Chyba Praga jak mnie wzrok nie myli.
Zaparkowała kiedyś na poboczu i... tak już zostało ;)
Ze środka jeszcze nie wszystko wypruli.
Nie wspominałam chyba jeszcze w tegorocznej relacji, że typowym, codziennym zajęciem w czasie bułgarskich wakacji - jest skubanie skarpetek z kolczastych kawałków ziół wszelakich, które uwielbiają się wozić na bubach. Nie wiem jak to jest, że ani toperza ani kabaka one tak nie atakują - tylko mnie! Skubię więc rano, wieczorem i w nocy wracając z kibelka. I setki razy w międzyczasie jak znajdę wolną chwilę. Albo jak już mnie tak kłuje, że wytrzymac nie mogę.
Z Iwajłowgradu kierujemy się na zachód. Trasa wiedzie m.in przez Krumowgrad, Momcziłgrad do Kyrdżali (idzie język połamać na tych nazwach). Po drodze towarzyszą nam fajne, górskie widoki.
Sympatyczni współużytkownicy dróg.
Gdzieś mniej więcej w okolicy Krumowgradu wjeżdżamy w rejon masowego występowania meczetów. Wcześniej nigdy w Bułgarii nam one nie wpadły w oczy, a już napewno nie w takich ilościach.
Kyrdżali okazuje się całkiem dużym miastem - nieporównywalnie większym od tych innych maciupkich miasteczek, które dziś mijaliśmy. Trochę nas to zaskakuje, bo z naszej mapy (widać dupianej) wszystkie wydawały się być wielkościowo podobne. Jeszcze bardziej jednak zaskakuje nas fakt, że ni cholery nie możemy się z tego miasta wydostać! Musimy wbić w małą, krętą i wiele razy rozgałęziającą się drogę, która zaprowadzi nas do zaplanowanych górskich wiosek. Jednak oznaczeń na skręty nie ma, a jeden, który udaje się napotkać - ma chyba 100 lat i wskazuje na krzaki. Jeździmy jak durni tam i z powrotem i tak totalnie gubimy się w tym mieście, że desperacja skłania nas do użycia nawigacji z toperzowego telefonu. Acz ona również dostosowuje się do sytuacji i prowadzi nas w ślepą drogę, kończącą się na czyimś podwórku. Jak widać Kyrdżali wygrało zarówno z tradycyjnymi jak i nowoczesnymi formami planowania trasy. Kyrdżali kontra my 2:0 ;)
Ale przynajmniej dokładnie obejrzeliśmy jakieś cygańskie dzielnice, o uliczkach czasem tak wąskich, że cieszymy się nieraz, że nie jedziemy busiem, bo on mógłby się w nich nie zmieścić. Zwłaszcza jak kable wiszą na 150 cm nad jezdnią ;)
Ufff! Udało się w końcu dostać na właściwą drogę - dzięki wskazówce miejscowego. Ostatni rzut oka na pozostające w dole Kyrdżali...
A wracając jeszcze do nazwy tego miasta. Nie wiem dokładnie jak powinno się go czytać/wymawiać. Zapis bułgarski jest jednoznaczny - Кърджали. No ale już w naszej czcionce występuje zarówno w formie "Kyrdżali" jak i "Kardżali". W formie mówionej spotkalismy się też z wersją "Kerdżali". Bądź więc mądry i pisz wiersze!
... i wjeżdżamy w upragnione góry! A tam nas czeka chyba najciekawszy fragment naszej tegorocznej, bułgarskiej wycieczki! :)
cdn
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz