bubabar

poniedziałek, 8 października 2018

Do trzech razy sztuka - czyli ataki licha na beskidzkich ścieżkach...








Jest rok 2005, poczatek maja, a my wybieramy sie na poszukiwania pewnej chatki w Beskidzie Zywieckim. Mimo ze byly to czasy gdy latwiej bylo zebrac ekipe na wyjazd, na ta wycieczke ruszamy akurat sami. Jakos nikomu nie spasowalo miejsce i termin. Docieramy w region poszukiwan i przeczesujemy teren. Chatki ni ma. Albo zle szukamy albo zapadla sie pod ziemie. Po trzech godzinach bezowocnego szlajania sie po lasach i łąkach poddajemy sie. Widac los chce inaczej. Widac nie mamy dzis spac w tej chatce. Tuptamy dalej w rejon Hali Boraczej. Tam rozkladamy sie w szałasie.



Szałas jest usytuowany jak na patelni - zewszad go widac. Ale wyjscia nie ma. Zbliza sie noc. Majowa noc, w czasie ktorej przychodzi zalamanie pogody. Temperatura leci na łeb na szyje i zaczyna mieść sniegiem. Drzwi sąsiedniej komory szalasu łopoczą cala noc. Jest tak namacalnie zimno, ze owijamy sie w folie, ktora wzielismy dla ewentualnego uszczelniania dachu bacówki. Toperz wklada tez omotane folia nogi do plecaka. Dwa razy w nocy gotujemy herbate, grzejemy sie nad palnikiem i biegamy wokol szałasu. O spaniu słabo moze byc mowa. Czasem wpada sie w krotką drzemke, budząc sie co 10 minut z okrzykiem :”Zzzimno!”. Z porannego letargu budze sie kolo 6 z paskudnym bólem gardła. W rozmieklej sniegowej brei i mgle schodzimy do Żabnicy. To jeden z tych wyjazdow, z ktorych wraca sie do domu z radoscia. Gdy ciesze sie, ze mam jednak cieply kąt i apteczke z aspiryną. I jednak nie zdecydowalam sie na zycie, ktore jest jedna wielka, nieustająca podrozą. Powstaje tez jakis podswiadomy rodzaj niecheci czy urazu do tego rejonu, powodujący, ze przez dlugie lata nie wracamy w te strony…

Mija 13 lat… Przypadkowo dociera do mnie informacja, ze poszukiwana niegdys chatka istnieje, ma sie dobrze, ba! nawet lepiej niz niegdys. Nie zapadla sie pod ziemie. To my dalismy d… i szukalismy jej w zlym miejscu. Na tyle złym, ze nie bylo nawet cienia szans na powodzenie akcji. Wspomnienia minionych niepowodzen nieco zatarł juz czas.. W pewien wrzesniowy dzien ruszamy wiec w strone beskidzkich hal. Plecaki nabijamy ponad miare świeczkami, siekierą, piłą i innymi duperelami. Lubie zostawic cos od siebie w lesnej chatce. A tu ponoc sie przyda bo niedawno pokradli. Cieplych rzeczy, zarcia i wody tez bierzemy wiecej niz trzeba - na noc przewiduja przymrozki. Plecaki wbijaja w ziemie ale nie nastawiamy sie na wielkie chodzenie po gorach i nabijanie kilometrow szlaku. Ma byc chatkowanie i cieszenie sie biwakiem. Dokładnie tak jak mialo byc i 13 lat temu… Poczatkowo ma jechac sporo znajomych. Wszystkim jednak cos wypada i rezygnują. Albo nie ma od nich wiążących informacji. Jedziemy wiec tylko we dwojke. Tak jak wtedy…

Sa wyjazdy, po ktorych nie ma za bardzo co napisac w relacji. Bo sie przeszlo, zobaczylo i tyle. Bylo milo, sa jakies tam wspomniania i trala lala. Sa tez inne wyjazdy. Takie jak ten….

Piatkowe popoludnie mija pod haslem spotykania dziwnych ludzi. Gdy zjawiam sie na dworcu kolejowym w Oławie wyglada on jak oboz uchodzcow. Pelno koczujących, wkurzonych ludzi z wielkimi walizami. Niektore pociagi sa pospóźniane ponad 3 godziny. Sporo osob rozgrzebuje swoj bagaz i wyraznie czegos w nim szuka. Nie wiem jaki ma to zwiazek z opoznieniem (i czy ma) ale wszedzie walają sie reklamowki, kable a niektorzy wyciagaja ze swoich bagazy rzeczy chyba dosc nietypowe w podrozy np. 5 laptopow albo sekator. Jedzie tez grupka mlodych ludzi, wracajacych z pracy na Islandii. Z zarobioną tam kasą czują sie bogaczami i wlasnie jadą na podboj Wrocławia - wszystkie knajpy beda ich! Mają w planach tłuc do woli kufle i szyby - i bede mogli za to wszystko zapłacic. A co - stac ich! Wreszcie beda sie bawic jak lubia!

Do mnie przysiada sie żulik. Rozmowe zaczyna od tego, ze mnie zna i bardzo sie cieszy, ze znow udalo sie spotkac. No coz - mysle sobie - kazdy bajer jest dobry, zeby 2 zl na browara pozyskac. Mozna na “kierowniczko” albo “moge o cos zapytac”, mozna widac wiec i na starego kumpla ;) Rozmowa jednak nie schodzi na kase i zapotrzebowanie na trunki. Gosciu wspomina rozne swoje historie z gór, w ktorych niegdys sporo bywal, opowiada anegdotki o znajomych i ogolnie dosyc milo sie nam rozmawia. Gdy wjezdza na peron pociag do Przemysla, koles nagle i niespodziewanie do niego wskakuje. Stojąc juz na stopniach wagonu macha i wola: “Zatem do zobaczenia, pewnie za kolejne 20 lat”. Chyba widzi moją zdumioną mine: ”Jednak nie pamietasz skad sie znamy? Bieszczady. 99 rok. Wiata na przeleczy Żebrak. Pamietasz niebieskiego trabanta? Tego, ktory mial stanac dęba na tylnych kołach? Ja go tez pamietam." Drzwi sie zamykaja. Tajemniczy żulik o niesamowitej pamieci odjezdza gdzies na wschod… Nadal nie pamietam kto to byl. Ale impreze pod wiata sprzed 19 laty i cyrki z niebieskim trabantem pamietam jak dzis. Jedna z imprez jakich sie nie zapomina. Bylo tam z 50 osob, jak nie wiecej.. Ale jakim cudem gosc mnie poznal?? Po tylu latach??

Nasz pociag ostatecznie jest spozniony tylko pol godziny. W przedziale jedzie z nami chlopak z wioski pod Kielcami i dziewczyna z Ukrainy. Poznali sie na portalu randkowym. To ich pierwsze spotkanie.. Chłopakowi rodzina zapowiedziala, ze nie odziedziczy jakis morgow ziemi jak sie nie ożeni. Dziewczyna ukrywa sie przed swoim bylym chlopakiem, ponoc przestepca i zboczencem. Widac, ze oboje sa bardzo zdesperowani, jak rowniez spragnieni kontaktow damsko- meskich. Nasza obecnosc w przedziale niewiele im przeszkadza. Zastanawiam sie czy sie przesiasc czy moze zaczac robic zdjecia? ;) Bardzo zabawnie tez wyglada ich rozmowa bo jedno z nich mowi po polsku a drugie odpowiada mu po ukrainsku, czesto zupelnie gubiac kontekst i temat rozmowy. Ale to widac tez im nie przeszkadza. Ślub juz za tydzien.

W Bielsku osiedlamy sie w miłym PTSMie i ruszamy na miasto poszukac czegos do jedzenia. Dzielnica przyschroniskowa jest miła i klimatyczna ale knajp czy sklepow tu raczej nie ma. Jest ciemnosc, jakies fabryczki i internaty. Czasem przemknie jakis cien czlowieka lub psa. Musimy walic do rynku. Tam jest kilka knajp ale po 23 juz nie serwuja zadnego jedzenia. Nawet frytek czy czipsow nie uswiadczysz. Pytamy chyba w pięciu przybytkach. Nie. Tylko piwo. Kto by jadł jak mozna pic? Musimy sie wiec dostosowac do lokalnych reguł. Siadamy w knajpie o miłym ganku z podcieniami. Bo wlasnie zaczelo lać a parasole innych knajp przemakaja. Dosiada sie do nas mily mlody chlopak, ktory ma albo ekstremalnie ciekawe zycie i mnostwo przezyc jak na swoj wiek - albo niespotykanie bujną wyobraznie i umiejetnosc przypisywania cudzych historii sobie. A napewno ma gadane, duzy dar gawedziarski i calkiem sporą wiedze na rozne tematy. Płyną wiec opowiesci z dalekich podrozy, o szamanach, o kanadyjskich plemionach indianskich ( w ogole zaczepil mnie pytajac o moj kanadyjski kapelusz. Mam go od kilku dobrych lat, kupilam go na ciuchach - ale nie wiedzialam, ze jest z Kanady. Troche mi sie dziwnie zrobilo gdy go zdjelam, zeby znalezc metke i udowodnic ze jest chinski jak wszystko… a tam stało “made in Canada”...) Są tez wspomnienia ze sluzby w zawodowym wojsku, w roznych Irakach i Afganistanach, o odsiadkach w pace, o napadach furii i łamaniu sobie rąk o beton osiedlowych scian. Jest o czesciowym paralizu połowy ciała po jakims wypadku, objawiajacym sie pelnym zachowaniem czynnosci motorycznych ale wyłaczeniu czucia. Tym samym i braku odczuwania bólu, wiec mozliwosci eksperymentowania z czynnosciami mogacymi zaimponowac mlodziezy w roznych regionach swiata. Jest wiec o tancach z ogniem i leczeniu poparzen, o sztukach walki, a zwlaszcza ich aspektach odkladajacych kwestie sztuki na bok. Jest o zmarnowanych szansach na kariere (ze wzgledu na wyrok i odsiadke). I w koncu o nudnej pracy w jednym z bielskich zakladow, czterobrygadowce i problemach beznadziei wsrod lokalnej mlodziezy - jedynym temacie, co do ktorego nie mamy watpliwosci, ze jest prawdziwy. Niezaleznie jednak od naszych watpliwosci czy niedowierzan, spotkany chlopak jest naprawde ciekawą, sympatyczną i nietuzinkową postacia.

Zagladamy tez w malownicze uliczki przyrynkowe.


Czy wysluchujemy legendy o Neptunie, ktorego ponoc autor wyposazyl w spore przyrodzenie. Spotkalo sie to z oburzeniem czesci pruderyjnych mieszkancow. Wynik byl taki, ze Neptun dostal listek, a niepozadana czesc ciala trzyma teraz ponoc w… rece, ukryta za plecami.



Do schroniska docieramy kolo 2. Wstajemy wiec pozno. Ale nie spieszy sie nam. W koncu tylko do chatki dzis idziemy...

Pogoda jest zmienna, dwa razy nam dolewa. Ale coz znaczy taki kapusniaczek po naszych tegorocznych karpackich wspomnieniach! Cos, co w pol godziny nie przemacza doszczetnie wszystkiego, cos co spływa po folii a nie przegryza ją na wskroś - tego czegos chyba nie mozna nazwac deszczem! Poza tym chmury nachodzą i odchodzą. Blyska co chwile slonce i błękit nieba. Pogoda jest wiec super. Cieszymy sie. Jeszcze nie wiemy, uśmiechając sie do slonecznych stokow, ze licho podąża za nami krok w krok i zaciera łapki z uciechy….











Gdzies kolo 14 dociera do mnie sms od jednego z opiekunów bacóweczki (z ktorym miałam wczesniej kontakt), ze do chatki wlasnie zmierza ekipa, ktora jakis czas temu zrobila tam totalny rozpierdziel, połamała meble i poniszczyła sprzety. I zebysmy mieli na nich oko, bo z takimi to nigdy nic nie wiadomo. Troche nam spada zapał do nocowania w tym miejscu. Troche słabo musieć cały wieczór uwazac na portfel a w nocy co - wystawic warte czy przypadkiem chatka sie nie pali i nie trzeba wyskakiwac oknem?? Jako ze mamy juz blisko do chatki to tam zaglądamy, zobaczyc jak sprawy sie mają. Przy chatce kręci sie kilku przedstawicieli lokalnej gownarzerii. Cos tam naprawiają, tłuką sie mlotkiem, wyją wiertarką - ponoc naprawiaja szkody, ktore poczynili na poprzedniej balandze. Z ich rozmów telefonicznych wynika, ze wieczorem dotrze tu cały kwiat lokalnej mlodziezy i bedzie impreza w stylu disco jakiej swiat jeszcze nie widział. Na nas patrzą nieco z byka i ze sporą niechecia. Widac, ze sa tutejsi i chate traktuja jak swoj folwark, a my jestesmy kategoria goscie nieproszeni. Nie potrzeba im chyba swiadków, ze w jeden dzien naprawiaja a w drugi demolują. Nas tez jakos nie smieszy ich humor i nie zachecaja opowiesci pt. kto komu spuscil wpier*&# na wiosce czy jakies wspomnienia upojnych lat gimnazjalnych. Gdybysmy byli w kilka osob to by byla jakas przeciwwaga, ekipa kontra ekipa. Ale w dzisiejszych okolicznosciach jakos nie mamy ochoty aby tu zostac i spedzac wieczor w towarzystwie niezbyt nam przychylnych dresiarzy. Chatka jest nieduza, acz przytulna. Moze kiedys tu wrocimy....


Suniemy wiec dalej, rozwazajac co zrobic z tym, jakze ciekawie rozpoczetym, weekendem. Gdzies w sloneczno - deszczowo - chmurzastych górach, o sporym juz odcieniu jesieni...







Beskidzkie lasy... niedlugo i tu beda połoniny..




Rzut oka na mape. Natychmiastowy powrot wspomnien. To juz kiedys bylo.... Idziemy do szalasu na Boraczej.


Szalas jednak zmienil przez lata swoje przeznaczenie. Dzis słuzy za smietnik i co gorsze kibel. Stosy butelek, puszek czy ulotek z Lidla mozna by wsadzic do wora i wystawic za winkiel. Poza tym smieci, zwlaszcza te suche, jakos tak bardzo mi nie przeszkadzają. Ale w kącie jest kupa. Ludzka raczej, chyba ze jakis przedstawiciel beskidzkiej fauny zaczal korzystac z papieru w rumianki. Kupka po zapachu sądzac pochodzila od jakiegos osobnika cierpiacego na sporą niestrawnosc. Słaba przytulanka na chłodną, wrzesniową noc. Druga komora szałasu kupy nie zawiera ale jest calkowicie przewiewna..

Widoki gdzies z okolic Boraczej.




Sprawdzamy wiec pobliskie schronisko. Nie ma wolnych miejsc. Żadna gleba czy szopa nieopodal. “Mamy ekipe niepelnosprawnych. To nie czasy zbłąkanych turystów i otwartych na oścież, przyjaznych schronisk. Skąd żescie sie urwali? Spier#$%ać! Nie, nie uzyli tego slowa. Poszli w eufemizmy, ale wymowa i skutek takie same… Pomni ch*&^wych czasow i zaniku klasycznych funkcji schroniskowych dzwonimy na Lipowską i Rysianke. Biorąc pod uwage godzine, odleglosc i moje ślimacze tempo dotrzemy tam pewnie kolo północy. Ale nie mamy okazji tego rozwazac czy sprawdzac. Tam tez nie ma wolnych miejsc. I tez nie oferują gleby. “Prosze rezerwowac z przynajmniej miesiecznym wyprzedzeniem, a w przypadku popularnych terminów jeszcze duzo wczesniej”. Ciśnie sie na usta: "Tak, k…. poprosze na 15 maja 2037!". Ale koles juz odłozyl słuchawke...

Dzwonimy do PTSMu w Rajczy. Nikt nie odbiera. Nie mamy pewnosci czy ono jeszcze w ogole istnieje. Idac w ciemno mamy 99%, ze odbijemy sie od zamknietych drzwi czy nas jeszcze poszczują dla zasady psem. Dzwonimy do Bielska, do PTSMu gdzie spalismy wczoraj. Tez juz nie ma wolnych miejsc. Co za obłęd! Co za pielgrzymki ruszyly dzis na podboj beskidzkich okolic?!? A moze teraz tu jest tak zawsze i wszedzie? Moze włócząc sie ostatnimi laty glownie po jakis Ukrainach, Armeniach czy Estoniach albo zapomnianych przez boga i ludzi ruinach zachodniej Polski, moze stracilismy kontakt z rzeczywistoscia? Moze wciaz zyjemy w swiecie wspomnien sprzed lat kilkunastu gdzie górami szlo sie bez planu, na spontana, a do chatki czy schroniska przychodzilo sie z marszu, bo sluzyly one do spania a nie onanizowania sie łazienką?

Plus jednak taki, ze babeczka z PTSMu w Bielsku (jako jedyna!!!!) przejela sie naszym losem. W schronisku nie jest w stanie nas umiescic, ale ma w Bielsku znajomą, ktora moze nas przenocowac. Dzwonimy z formułką kto nas polecił i umawiamy sie na pózny wieczor w konkretnym miejscu miasta, na przekazanie kluczy. Babka ma jakies bardzo złe doswiadczenia z niesłownymi ludzmi, bo dzwoni do nas kilkukrotnie aby potwierdzac czy nie zmienilismy planow, czy napewno bedziemy. Nasze przybycie w jakis sposob musi wplasowac w swoje napiete plany. My potwierdzamy, ze bedziemy. Innej opcji chyba nie ma. Zal nam opuszczac po kilku godzinach gory, w ktore mamy spory kawalek. Gdyby byl upalny lipiec to bysmy sie walneli pod pierwszym drzewem i spali uśmiechając sie do gwiazd. (acz pewnie w lipcu to na kazdym metrze beskidzkiej ziemi bysmy ulegli stratowaniu przez stada wakacyjnych turystow). Dzis to slabo spac na dworze. Do nocy jeszcze kawalek a juz pizga niezle. Namiotu niestety nie wzielismy...

Schodzimy. Slonce chyli sie ku zachodowi. Widoki sa malownicze z podswietlonymi w roznych formach drzewami i chmurami.






Osiagamy pewien stopien spokoju wewnętrznego. Niby planowany i wyczekiwany biwak diabli wzieli, ale teraz pewnie dresiarnia chate roznosi, wiec dobrze, ze nas tam nie ma.. W gorach nie mozna zostac bo schroniska zapchane, ale nic nie zrobisz - takie zakichane czasy. Czasem tak bywa. Plany sa po to aby je zmieniac.. Ale zobaczylismy ładne widoczki, a nawet załapalismy sie na fajny zachod slonca. Nie jest zle - calkiem mily dzien…

Cieple wieczorne kolory kładą sie po wszystkich okolicach...



Zachód slonca jest dzis bardzo malowniczy.








Jeszcze nie wiemy, ze licho wlecze sie za nami jak cień, zaciera łapki i jeszcze raz nam dzisiaj przypier*&^# z półobrotu….

Juz w ciemnosci wsiadamy w autobus do Żywca. Przed oczami przesypuje sie kalejdoskop dziwnych dzisiejszych zdarzen. Łącznie z takimi malutkimi jak rozprute gacie czy wpadniety do błotnistej kałuzy sweter.. Migają za oknami kolejne beskidzkie wsie… I jakos wtedy dostaje smsa od Wiolci. Jednak wybrali sie w gory, przeszli długą trase i chcieli nam zrobic niespodzianke i sie spotkac w chatce. Pytają czy bedziemy. Odpisuje wiec z żalem, ze nie, opisując dokladnie długą liste dzisiejszych niepowodzen. Kolejny, docierajacy do mnie sms, wprowadza taki poziom nierealnosci, abstrakcji i perfidnie uknutej zemsty licha, ze dlugo patrze w ekranik i nie moge sie pozbierac… Nie wiem czy mam siąść i sie rozpłakac czy rzucic telefonem w okno. Bo poniekąd gdyby nie on, to dzisiejsza wycieczka wyglądałaby inaczej. Chyba wyjezdzajac z domu to ustrojstwo nalezy wyłączyc i schowac na dno plecaka. Albo przebic osikowym kołkiem!

“Ale jaka impreza? Jaki rozpierdziel?? Chatka jest pusta. Nie ma nikogo. Wlasnie tu dotarlismy…”

Obnieslismy po gorach jak debile pile, siekiere, swiece czy 6 litrow wody… I znieslismy je na dół. I jedziemy spac do jakiegos pieprzonego Bielska aby spac pod dachem jak codziennie w domu.. A nasze upragnione miejsce noclegowe jest puste. Ba! Inaczej - sa tam znajomi, z ktorymi bardzo chcielismy sie spotkac. Zamiast zostac w gorach, w miejscu w ktorym chcielismy, jedziemy gdzies gdzie wysłało nas licho. I ni cholery nie mozemy tego teraz zmienic.. Co wiecej - Wiolcia proponuje podwozke i nocleg u nich w domu… Probuje sie dodzwonic do babki z Bielska. Coz, moze sie nie obrazi jak odwołam? Albo okaze sie wlasnie tą świnią, ktorą caly czas sie upewniala czy przypadkiem nie jestem? Nikt jednak nie odbiera… Czyli babka bedzie stac z kluczami na placu ciemną nocą i na nas czekac.. Nie mozemy jej tak wypuscic i nie przyjechac. Nie znam kobity, ale są rzeczy, ktorych sie nie robi.. Musimy pojechac do Bielska.

A tak poza tym, to nie wiem czy chce sie dzisiaj jeszcze z kimkolwiek spotykac, gdzies odbijac i cokolwiek planowac. Są chyba takie dni, kiedy trzeba usiąść w kącie, nie ruszac sie i udawac, ze cie nie ma. Bo wszystko co zrobisz moze sie obrocic przeciw tobie…

Babka w Bielsku czeka. Odbieramy klucze. W miejscu noclegowym sa robotnicy pracujacy na wysokosciach. I chca z nami pic wodke. Ale chyba jakos juz dzis nie mamy nastroju. I sił. Są takie dni, ze czlowiek czuje, ze sie napierdzieli jednym kieliszkiem i to jeszcze na smutno. Albo co bardziej dzis prawdopodobne - trafi na partie skazonego alkoholu, po czym zabiorą go do szpitala, na ktory spadnie bomba…

Praktycznie od sniadania nic dzis nie jedlismy, nie liczac tam jednego batonika i czekolady. Marzymy o czyms cieplym. Knajpy raczej beda juz pozamykane (jest kolo 23) a poza tym wczorajsza wycieczka na rynek pokazala, ze nocne Bielsko przeprowadza konsumpcje jedynie w formie cieklej. Ale mamy zupki chinskie! Zalewamy je i po chwili zabieramy sie za jedzenie. Dwie pierwsze łyzki łykam odruchowo i z rozpędu. Ale juz trzecią wypluwam z obrzydzeniem! Tego sie nie da jeść! To smakuje jak lakier! Długo szoruje język i staram sie wypłukac usta aby sie pozbyc tego obrzydliwego smaku. Co sie stało? Zepsuta zupka chinska? Toz to brzmi jak jakis nonsens! Moze czajnik sie pali? Albo w garnku mieszali wczoraj rozpuszczalnik i odlozyli do kuchni? Wylewamy zupki. Zmieniamy naczynia. Robimy drugie zupki - mądra buba wziela na zapas. Efekt jest taki sam. Lakier… I wtedy nachodzą mysli co moglo sie stac… Te zupki kupilam wiosną. Jezdzily w busiu w reklamowce, wraz z puszką i sucharami - jako żelazna rezerwa. I ta reklamowka byla zamknieta w hermetycznej skrzyni z narzedziami. I w tej skrzyni przez jakis czas byl tez mały karnisterek benzyny do Marusi. Taka skrzynia jak sie przykreca na zewnatrz tirow, bardzo szczelna… Opary benzyny nie mogac uleciec z pojemnika - musialy osiagnac takie kosmiczne stezenie, ze rozpuscily opakowania zupek? Karnister po kilku dniach wyjelam ze skrzyni, z obawy, zeby kiedys w piekny sloneczny dzionek wszystko nie wypiździlo w powietrze… Ale zupki zostaly… Kawał swiata zwiedzily - zanim trafily do miejsca swego ostatecznego przeznaczenia - bielskiej kanalizacji…

W niedziele zapodajemy juz powrot. Mamy spory kawalek do domu. Licho pewnie zostalo na rogatkach Bieska i znow czeka na swoje dni… Chyba szybko w Beskidy nie wroce w takiej formie. Raczej tylko z namiotem przy plecaku albo busiem w dolinie. A do chatki pewnie kiedys jeszcze uderzymy. W koncu niektorzy mowia, ze do trzech razy sztuka.. Moze za kolejne 13 lat… ;)

P.S. Licho nie zostalo w Bielsku. Wsiadło do pociagu i siedzialo cichutko gdzies na schodkach albo w zaułkach korytarza. Moze bylo zmęczone wczorajszym dniem i troche przysneło? Ale my popełnilismy błąd. Dojezdzalismy do Brzegu. Prawie w domu no nie? 10 km… I powiedzielismy słowa, ktorych mówic nie wolno. Ktore jakos nigdy nie pozostają bez echa… Ktore działają jak zaklęcie.. “No to dzisiaj bez przygod”, “Szybko zleciała droga w tą strone”, “No to o 17 w domu, wczesnie jak na powrot z Beskidów”. I pociag z Brzegu nie ruszyl. To znaczy ruszyl, ale prawie dwie godziny pozniej. W miedzyczasie byly bijatyki jednego pasazera z konduktorami, pogonie po schodach, latające po peronie kolejarskie czapki. Potem oczekiwanie na policje i SOK. Dlugie oczekiwanie (30 min?). I desperackie proby zatrzymania kolesia. Szkoda, ze powiedzieli prawde - ze mają agresywnego goscia. Mogli powiedziec, ze jakas buba pije piwo na peronie - to SOKisci by byli w 3 sekundy!

W Oławie wysiedlismy juz sami. Licho chyba sie zagapiło i pojechało na Wrocław. Strzeżcie sie! - szlag wie co wymysli kolejnym razem i do kogo sie przyczepi ;)

3 komentarze: