bubabar

środa, 1 października 2025

Z irysem w ... kieszeni ;) (2025) cz.5 - Stubienko, Leszno, Torki

Mokra mgła otacza nas ze wszystkich stron. Deszcz czasem ustaje i przestaje bębnić o kaptur, ale wilgoć i tak wisi w powietrzu i wpełza w każdą szczelinę kurtki.


Pierwszą miejscowością gdzie docieramy jest Stubno. Plecaki chowamy do sklepu budowlanego.


Na lekko suniemy do Stubienka, gdzie odwiedzamy drewniany kościół mieszczący się w dawnej cerkwi.


Sam budynek jest taki sobie, ale jego mocą jest cudne położenie - w zakolu starorzecza pełnego żab!


Nie tylko żaby zamieszkują miejscową fosę :) (zdjęcie Bożenki)


W najbliższej okolicy nie zabrakło również wychodka. Jakoś na tegorocznej trasie towarzyszą nam one nadpodziw często :)


Na pobliskim starym cmentarzu można wypatrzeć różne ciekawostki.


Gdzieś dalej we wsi. Drewniany dom przy drodze.


Nieczęsto już się takie spotyka w tych okolicach. A tu jeszcze z kurą! Kombo! :)


Tu jeszcze ładniejsza chatynka - bo z oszklonym ganeczkiem.


Potem podjeżdżamy do Leszna. Aż dziw, że stop bierze dziś nienajgorzej. Że te ociekające wodą, rosochate kształty ktoś w ogóle wpuszcza do auta. To pewnie efekt posiadania Kaśki na stanie! Jak ktoś potrafi dojechać stopem na Kamczatkę - to pewnie oddziaływanie psychiczne na kierowców pod Lubaczowem jest pestką ;) Jestem pewna, że jakbym była sama to by mi się nic nie udało złowić.

Skąpana w wodzie sylwetka kościoła (dawnej cerkwi) rysuje się na tle sinego nieba.


A obok co? Wychodek! :)


Dawne krzyże chowają się przed deszczem po krzakach.


Kościół akurat jest otwarty - wbijamy przez zakrystię. Wyposażenie jest nowe, ale wnętrza są takie fajnie drewniane. Różne rodzaje boazerii, w przyjemnych, ciepłych kolorach. Od razu ma się poczucie przytulności.


Babka, którą tam spotykamy, załatwia nam też zwiedzanie położonej nieopodal cerkwi grekokatolickiej. Dzwoni do młodego chłopaka, który się nią opiekuje. Akurat za chwilę ma czas, więc nas ugości i poopowiada o różnych tutejszych zwyczajach i ciekawostkach.

Zatem znów wychodzimy na zimny, mokry świat. Mijamy kolejne zabudowania w usianej kałużami wiosce. Nawet bociany się gdzieś pochowały i chyba zaczynają rozważać budowanie zadaszonych gniazd ;)


Cerkiew, do której zmierzamy, leży na końcu wsi. Tu się kończy asfalt. Dalej już tylko pola, od których jeszcze bardziej ciągnie lodowatą piździeluchą.


Dawniej była tu kaplica, w miejscu cmentarza cholerycznego. Grekokatolicy przejęli ją w latach 90-tych. Typowa cerkiew w Lesznie też była, ale użytkowała ją już parafia rzymskokatolicka. Kaplica okazała się trochę za mała, więc ją rozbudowano.


Cerkiew w środku jest bardzo ładnie urządzona, acz mało tu starych ikon. Te obecne są głównie uzbierane wśród parafian i sympatyków - ktoś przyniósł swoją z domu, ktoś namalował. Jest dużo ręczniczków, które haftuje miejscowa ludność.


Obecnie we wsi jest 10 rodzin grekokatolickich, głównie tych, które wróciły z przesiedleń. Było więcej, ale to w większości stareńkie babuszki, które stopniowo wymarły. Choć ponoć w okolicy życie 100 lat nie jest czymś niespotykanym. Tzn. wśród kobiet, facetom to praktycznie się nie zdarza.

Tutej w regionie jest popularny język "chachłacki", który jest mieszaniną polskiego i ukraińskiego, ale różni się od łemkowskiego. Są też w nim słowa gwarowe, które nie występują w żadnym z wymienionych wyżej języków. Tak samo potrawy, tradycje, których próżno szukać zarówno w Polsce czy na Ukrainie. Miejscowi dla Polaków byli Ukraińcami, dla Ukraińców - Polakami. Zawsze byli pomiędzy - zawieszeni w niebycie na pograniczu. Sytuacja raczej nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza gdy nadchodziły takie czasy, że "kto nie z nami - ten przeciw nam".

Chłopak próbuje nas uczyć wielu miejscowych słów, ale większości nie udaje się zapamiętać. Przydałoby się szybko zapisać (a głupio mi tak wyciągnąć zeszyt i zacząć notować jak na lekcji w szkole.) Wiem, że był "diduch" czyli snopek siana, który się stawiało w kącie w chałupie na święta Bożego Narodzenia, a "cebulak" to potrawa z chleba, sera i cebuli razem z łuskami.

Rodzina naszego przewodnika niegdyś obchodziła rocznie dwa razy Boże Narodzenia i dwa razy Wielkanoc. I w terminie świąt katolickich, i prawosławnych. Bo świąt, imprez i spotkań z rodziną nigdy dość :) Teraz rzymsko i grekokatolickie święta są w tym samym czasie. Popularne w rejonie jest też kolędowanie i związane z tym przebieranki. Rano w Wigilię tylko chłopaki przywdziewają różniste kostiumy, a potem i chłopaki i dziewczyny.

Oglądamy stare księgi - są bardzo ciężkie. A ponoć w czasie podniesienia ksiądz musi takową trzymać do góry. Nauka na ichniejszego księdza przewiduje więc chyba nie tylko lekcje śpiewu, ale również pakowanie na siłowni ;)


Możemy również zajrzeć we wnętrzności świętych wolumenów.


Ciężko jest cokolwiek z nich odczytać. Np. ta litera mi bardzo się spodobała - ona na mnie patrzy! :)


Ruszamy w stronę wsi Torki, ostatniej miejscowości na dzisiejszej trasie.


Tam idziemy nad miejscowy zbiornik wodny. O kąpieli raczej można dziś zapomnieć, ale są tu również dwie duże wiaty, które ochoczo zasiedlamy.


Rozkładamy (rozwieszamy) w środku namioty, żeby choć odrobinę się wysuszyły (czy raczej można powiedzieć - obciekły). Tu też będziemy dziś nocować.


Żeby tradycji stało się zadość - tutaj też jest wychodek! :)


Przychodzi do nas wędkarz Tomek, więc są rozmowy o wielkich, białych sumach, podziemnych jeziorach czy różdżkarstwie w poszukiwaniu wody.

Wieczorem próbujemy szczęścia z ogniskiem, ale dość szybko gasi nam je ulewa. Szkoda wielka, że nie ma tu miejsca, aby zapalić ogień pod zadaszeniem. Nasze ognisko miało też bardzo dziwną właściwość - w ogóle nie dawało ciepła! Jakby tylko świeciło, a nie grzało...


Nocujemy w wiacie (więc niby pod dachem), ale mokra kostka brukowa znajdująca się na podłodze wiaty - daje do myślenia. Jak wiadomo w takie podłoże nie da się wbić śledzi (tzn. dać by się dało, ale raczej nie wypada ;) ) No więc jest pewien problem z odciągami, bez ktorych tropik leży na wewnętrznej komorze namiotu, co grozi nieuchronnym prysznicem. Szczęśliwie zabrałam sznurek (to kolejny punkt do listy: "buba co ty tam nosisz w tym plecaku" ;) ) i przywiązuję przedsionek i boki namiotu do stołów, ław, balkoników czy podprowadzonych skadeś cegieł. W nocy przychodzi kolejna ulewa z dość potężnym wiatrem, więc zacina do połowy wiaty. Wiadomo, że intensywaność jest mniejsza niż by postawić namiot na zewnątrz, ale jednak co chwilę nas chlusta. Dzięki odciągom tropik działa, więc w środku mamy suchutko. Tzn. Kasia, Bozia i Krwawy w ogóle mają super, bo dach ich w pełni osłania, no a my z Szymonem wylosowaliśmy złą stronę wiaty, więc rano musimy znów zwinąć i spakować ociekające tropiki.

Rano pada dalej i temperatura nie ma zamiaru podnieść się ponad 10 stopni. Rozważamy co zrobić ze sobą dalej. Są pomysły wyjazdu do Przemyśla, noclegu w jakimś hostelu i spędzenia dnia w knajpie. Są pomysły dotarcia do jakiegoś fortu Twierdzy Przemyśl, siedzenia w kazamatach i palenia wewnątrz ogniska (i czekania aż ktoś przyjdzie i nam urwie głowę ;)) I jest w końcu plan, aby dzień wcześniej wrócić do domu - no bo jutro i tak wszyscy muszą wracać. Do planu nr 3 skłania mnie głównie fakt, że dzisiejszego poranku skończyła się ostatnia butla gazowa w naszej ekipie. Udało się jeszcze zrobić jedną kawę na wszystkich, no ale na tym koniec. Zwykle taka ilość gazu starczała, no ale nie przy takich temperaturach...

Kończymy więc kolejną, przygraniczną imprezę i rozjeżdżamy się w różne kierunki. Ja, Bożenka i Szymon idziemy na przystanek PKS i czekamy na autobus do Jarosławia.


Czekając studiuję sobie słup ogłoszeniowy, zapoznając się z minioną ofertą lokalnych imprez.


Krwawy jedzie rowerem ku swemu przeznaczeniu, a Kaśka stopem do domu, na swoją daleką północ. Sms, który dostajemy od niej za jakiś czas, utwierdza w przekonaniu, że decyzja o powrocie była bardzo dobra. Choć kto wie jakie niezapomniane przygody by nas czekały w zadymionym, wilgotnym forcie? ;)


Podczas powrotu pociągiem przestaje padać gdzieś na wysokości Opola, a za Brzegiem nawet pojawiają się z rzadka przebłyski słońca. Tak to jest mieszkać w rejonie o chyba najlepszym klimacie w całym kraju - gdzie pojedziesz to ci dopizga, a na powrocie wita słońce. To nie przypadek, to reguła!


KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz