bubabar

wtorek, 30 września 2025

Z irysem w ... kieszeni ;) (2025) cz.4 - Kobylnica Wołoska, Kopań, Chotyniec

Mijamy stary przydrożny krzyż. Widać, że świeżo odmalowany.


Przez pola rzepaku i inne zaorane zasiewy idziemy do Kobylnicy Wołoskiej.

(zdjęcie Pudla)

Jakoś w tym rejonie są modni "święci od sosen".


Coś tu jest na rzeczy z tymi sosnami, bo na północ od Wólki Żmijowskiej jest też "kaplica przy pięciu sosnach". A może niegdyś, w dawnych pogańskich czasach, były tu czczone święte drzewa tego gatunku? A Rocha czy Huberta doklejono po prostu później? Sosna to jedno z moich ulubionych drzew, a jeszcze takie pokręcone, krzywe, rozgałęzione, jak bywają na nadmorskiech wydmach albo na poligonach! I do tego zapach żywicy, igliwia i czasem bęc! w łeb szyszką! mmmmm... rewelacja! Jakby co - to ten kult bardzo do mnie przemawia! :)

Zbliżamy się do wsi. Majaczą już różniste zabudowania.


Przed sklepem stoi Bozia i woła, żebyśmy się pośpieszyli, bo zaraz zamykają. A tu jak raz znów zatrzymuje nas patrol straży granicznej. Pytają o nasze nazwiska, cele wędrówki itp. Coś jeszcze za mną wołają, ale się nie odwracam i biegnę do sklepu. Pogranicznicy mogą poczekać, a słabo jak nie będzie co jeść. Szczęśliwie nie strzelają ;)


Za sklepem jest wiata.


i wokół niej ogromna przestrzeń trawy. Boisko można by zrobić.


Na pagórku nieopodal stoi cerkiew. Duża, murowana, zamknięta na cztery spusty.


Poniżej murowanego budynku znajduje się obiekt drewniany o przeznaczeniu dużo bardziej przyziemnym. Piękny wychodek utrzymany w barwach błękitu. W odróżnieniu od światyni - jest otwarty. Skoro nie ma jak się tu pomodlić - można sobie przynajmniej ulżyć w inny sposób ;)


Malownicza kładeczka przez niewielki ciek wodny dopełnia sielskiej atmosfery tego miejsca.


I znów pszczoły się roją.


Barwy i faktura horyzontów wskazują dobitnie, że ładna pogoda nie jest dana raz na zawsze...


I jeszcze kilka migawek z różnych zaułków tejże miejscowości.


Do Kopania podjeżdżamy busem. Na pace z narzędziami jadą nasze plecaki i Szymon. Niestety tam też zostaje mapa Szymona, chyba musiała wypaść z plecaka. Nie, nie wymieniliśmy jej na wiertarkę ;)


Wysiadamy w fajnym miejscu - już sam przystanek o tym mówi :)


A poza tym to drewniana zabudowa, piaszczyste drogi, ptactwo hodowlane, przydrożny krzyż. Chciałoby się tak widzieć naszą całą trasę!


Z nietypowych atrakcji stoi też opuszczony autokar na litewskich blachach.


Początkowo z przyzwyczajenia obczajam przydatność noclegową, ale zapał szybko mi opada i zwiedzanie wnętrz kończę w tempie ekspresowym. Bo autobus ma już swoich lokatorów - szerszenie były pierwsze ;)


Krótka rozkmina nad mapą - i ruszamy w ku dalszym przygodom.


Ja, Szymon i Kaśka idziemy do głównej drogi, w rejony Korczowej i próbujemy złapać stopa. Pudel i Bozia zostają w Kopaniu i czekają na PKS, który przyjedzie za godzinę czy półtorej. Na stopa nikt się nie chce zatrzymać. Ruch jest dość znikomy. Droga niby duża, ale chyba większość aut korzysta z równolegle przebiegającej autostrady.


Jak już jadą to praktycznie same ukraińskie busiki i polskie śmieciarki. Chyba musi być w rejonie jakieś duże wysypisko? Kusimy auta rzucając im kwiaty pod koła ;) My tu też niedługo zakwitniemy...


Kaśka dorwała jakieś psy i się do nich czuli. Dobrze, że Kaśka jest z nami. Mnie i Szymona to by dawno zeżarły żywcem.


Ostatecznie jedziemy dopiero autobusem - tym samym co Bozia i Pudel. Nasz dzisiejszy cel to Chotyniec. Facet z autobusu sugerował nam nocleg koło świetlicy wiejskiej, gdzie jest duża wiata.


Mnie osobiście miejsce od początku nie przypadło do gustu. Całkiem przyjemna wiata, są nawet krzesełka i podest do spania, ale położenie ma nieciekawe - tak w samym centrum wsi. Nie ma krzaków ani wychodka. Lipa... Zdania w ekipie są podzielone, więc uderzamy do radnej, która ponoć opiekuje się tą świetlicą. Wspomnianej babki jednak nie ma w domu. Jej matka sama nie może podjąć decyzji. Ktoś poleca nam udać się do sołtysa. Sołtys rozkłada ręce, że obecnie już nie on decyduje o tym miejscu i proponuje nam inną wiatę, położoną nad rzeką Wisznia. Nawet obiecuje zawieźć tam nasze plecaki. Wychodzi potem, że o tą świetlicę jest spory konflikt na szczeblach lokalnych władz i my z naszą chęcią noclegu wpakowaliśmy się między przysłowiową wódkę i zakąskę. Ostatecznie wychodzi fajnie, bo miejsce nad rzeką jest super. No ale o tym później. Póki co idziemy zwiedzić cerkiew.


Droga do niej szumi brzozami.


Byłam już tu kiedyś, ale wtedy nie udało się zajrzeć do środka - a naprawdę warto!


Wpuszcza nas przemiła babeczka. Cerkiew jest obecnie używana przez obrządek grekokatolicki. Opiekunka cerkwi pochodzi ze środkowej Polski. Tutejsze klimaty poznała dopiero po ślubie i bardzo się w nie wkręciła. Długo rozmawiamy o życiu, historii, o różnych religiach. O tym co było kiedyś i co jest teraz. Nieraz tematy zahaczają nieco o politykę, ale tutaj staramy się być bardzo ostrożni, bo w dzisiejszych czasach to niezwykle niebezpieczny temat, potrafiący zbudzić prawdziwe demony. Pogawędka jest więc miła, otacza nas cudny zapach starego drewna, a poważne twarze ikon wiercą oczami w niespodziewanych gości.

W cerkwi największe wrażenie robią na mnie malowidła, pokrywające jedną ze ścian.


A zwłaszcza te fragmenty z diabłami. Oprócz bułgarskiego Czuriłowa to drugie takie miejsce, aby w światyni było aż tyle rogacizny!


Odwiedzamy jeszcze miły, malutki sklepik.


Z kotem, strażnikiem śmietnika. Wrzuciłam dwie butelki - to mnie omiauczał!


Przechodzimy przez wieś Hruszowice. I mam deja vu! Byłam tu ponad 20 lat temu. Była wtedy inna tabliczka, biała. Ale pamiętam, że również była zamalowana sprejem! O co w tym chodzi?? To jakaś lokalna tradycja?


Płytówka przez pola i słońce chylące się ku zachodowi. Ale te chmurki takie nieco niepokojące...


Nad Wisznią stoją dwie niewielkie wiatki. Bardzo przyjemne miejsce w nadrzecznych zaroślach. W wiosce mówili, że jest tu rowerowy MOR, tu napisali, że wiatki postawiło PZW. Skądinąd nie jest to bardzo istotne - grunt, że takie fajne miejsce jest :)


Niektórzy rozbijają się przy samej wiatce, inni na nadrzecznym wale.


Rzeczka bulgocze na tyle przyjemnie, że postanawiam zażyć kąpieli. Trwa ona jednak dość krótko, bo woda jest... hmmm.. ożywcza ;)


Wieczór przychodzi chłodny, acz śpiew słowików w zaroślach przypomina nam, że kalendarzowo to już późna wiosna. Płonie ognisko, snują się rozmowy i plany na kolejny dzień.


Rozważamy gdzie szukać noclegu jutro, jako że prognozy pogody nie są optymistyczne. Szymon znajduje w internecie duże wiaty nad jeziorem. Postanawiamy poczytać opinie o nich - czy to ciekawe miejsce i czy wpada w nasze gusta. Pierwszy z przeczytanych komentarzy utwierdza nas w przekonaniu, że jest to właściwy wybór! ;)


Tu Bożenka ustrzeliła naszą reakcję :)


Śpi się rewelacyjnie, jednak pobudka jest dość przykra - dudnienie deszczu o tropik. I to nie jakaś mżawka - leje potężnie! Ten dźwięk będzie nam już towarzyszył do końca wyjazdu, a wilgoć będzie się wgryzać w nas coraz głębiej, dosadniej i bardziej bezczelnie. Jest też dużo zimniej niż wczoraj. Nie wiem czy temperatura przekracza 10 stopni - i do tego ta parszywa wilgoć. Zwijamy mokre namioty i siedzimy jeszcze jakiś czas w wiacie - najpierw przy śniadaniu a potem w złudnych nadziejach, że może opad ustanie. O my naiwni! Pudel już dziś wraca do domu. Co najgorsze ekipa we wczorajszy wieczór wypiła wszystkie nalewki i nie ma już nic na rozgrzanie...

(zdjęcie Pudla)

Cztery Buki ruszają w mokrą, mglistą dal... (zdjęcie Bożenki)


A jak Krwawy będzie jechał rowerem w tą pluchę to już sobie całkiem nie wyobrażam!



cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz