Za Szczutkowem wchodzimy w lasy. Jakieś dziwne drzewa tu rosną ;)
Dalej są chaszcze, piaszczyste drogi, czasem się trafi jakaś kapliczka na rozstaju.
Spryskujemy się często na kleszcze, bo niby chłodno, ale tego paskudztwa jest pod dostatkiem. Szymon ma preparat o zapachu cytronelli. Nie wiem czy to odstrasza kleszcze, ale napewno świetnie działa na Pudla, który trzyma dystans, twierdząc że zaraz zwymiotuje. Mnie to się nawet ten zapach podoba - trochę jak cytryna, trochę jak coś ziołowego. Ładny, ale może faktycznie ciut za intensywny. Tu zdjęcie dla upamiętnienia tej chwili i owego problemu zapachowego ;)
Przez łąki i zagajniki zmierzamy do Łukawca. Na polnej drodze mija nas traktor z przyczepą. Niestety jedzie w przeciwną stronę... Ech... to byłby stop!! Jak do Mostowlan w roku 2011 - na pierwszej edycji wędrówki wokół granic!
Może trzeba było olać kierunek i machać? A dalej pozwolić by prowadził nas los i przeznaczenie? ;)
W Łukawcu odwiedzamy sklep, ale nie był warty uwiecznienia na fotografii. Mój wzrok raczej ściąga tablica ogłoszeniowa i strasznie mi żal, że wtedy już nas tu nie będzie :( Uwielbiam majówkowe pieśni! Pewnie takie jak śpiewaliśmy z harmoszką przy kapliczce kilka lat temu!
W Łukawcu stoi malutka, drewniana cerkiew. W tle szare niebo, po którym szybko zapycha gęsta opona chmur.
W środku jest zupełnie pusto. Żadnych sprzętów, obrazów, mebli.
No może jedynie plakacik, nawiązujący do sakralnych motywów ze wschodnim powiewem.
Niektórzy z ekipy rozważają tu nocleg (istnieje obawa, że nam doleje, a prawdopodobieństwo takich zdarzeń wydaje się dość wysokie). Cerkiew ma jednak dość niesprzyjające położenie - stoi w centrum wsi, przy głównej szosie. Zaraz przyjdzie chłop z widłami, że bezcześcimy święte miejsce albo przyjadą pogranicznicy łowić potencjalnych uchodźców. Poza tym jest wcześnie, co będziemy tu robić tyle godzin? I to bez ogniska, bo zapewne ognisko zmajstrowane w tym miejscu zwabiłoby nam kłopoty nieporównywalnie bardziej ekspresowo. Acz trzeba przyznać, że wnętrza super by się dla naszych potrzeb nadały - szczelne ściany, drewniane podłogi, czysto, zapach żywicy. Ech gdyby ta cerkiew stała w środku lasu! No i chyba nikt z nas nie spał jeszcze nigdy w cerkwi - ten temat poszerzania horyzontów biwakowych też był podnoszony przez zwolenników tego pomysłu.
Pod ową cerkwią czeka na nas Bozia, która przyjechała tu stopem. Babka, z którą jechała, wysadziła Bożenkę wedle jej życzenia, a za chwilę przywiozła jej obiad! Coś przesympatycznego!
Na pniaku przy drodze zjadamy drugie śniadanie (a Bozia ów obiad). Mamy fajny stolik, ale skądinąd szkoda, że takie duże drzewo wycięli...
W Łukawcu są jeszcze dwa kościoły - mały drewniany i duży murowany. Ten drugi wystaje na poniższym zdjęciu.
Ogólnie nie przepadam za nowoczesną architekturą kościołów, acz trzeba przyznać, że ten ma dosyć ciekawą bryłę - ni to fabryka, ni to okręt?
Kościół z bliska (zdjęcie Pudla)
Teraz odbywa się tam nabożeństwo pogrzebowe - główna bohaterka spektaklu miała prawie sto lat. Głupio mi trochę latać z aparatem po kościele w czasie takiej uroczystości, więc nie udaje mi się zrobić zdjęcia obrazu Matki Boskiej Tartakowskiej, który po wojnie przybył tu z rejonów Sokala i jest ponoć celem wielu pielgrzymek. Na miniaturce też wyglada dobrze.
Na spokojnie możemy za to pozwiedzać starszy, mniejszy kościół - ten drewniany stojący obok. Jakiś czas temu okazał się za mały, aby pomieścić wszystkich wiernych z dużej wsi i musieli postawić obok ów betonowy statek.
Wnętrza są przyjemne - wszędzie wokół kolorowo malowane stare drewno. Szkoda, że dziś jest tak zimno! Zapewne by tu cudownie pachniało!
Acz najbardziej urzekła mnie chyba dzwonnica! :)
Zaglądamy też do pobliskiej szopy. Skoro jest otwarta to nie wypada inaczej :)
Wyraźnie pełni ona rolę składzika. Niektóre przedmioty muszą tu już leżeć kupę lat. Baner pochodzi chyba z początku lat 90-tych, gdy ówczesny papież wizytował te okolice.
Potem kawałek podjeżdżamy stopem, wysiadamy na zakręcie i wędrujemy przez lasy w kierunku Szczebli, racząc się po drodze Kasinym bimbrem.
A lasy mają tu grzybne! Na zdjęciu poniżej zbiory Kaśki - nie wiem tylko czy wszystkie okazy są jadalne ;)
Docieramy do biwakowiska w Szczeblach. Czeka tam już na nas straż graniczna. Na tym wyjeździe będziemy ich spotykać kilka razy i oczywiście prawie zawsze napotkany patrol nic nie wie o nas, o naszej trasie, mimo że dzień wcześniej spisywali nas ich koledzy. Czasem rozważamy, że warto by nagrać naszą opowieść i im puszczać. Albo wydrukować opis i rozdawać, bo nie zawsze ma się ochotę gadać dziesiąty raz to samo w kółko.
Wiedzieliśmy, że w Szczeblach jest wiata, ale nie przypuszczaliśmy, że jest aż tak wypaśna! Co ciekawe nie jest to tylko blichtr i wywalenie kasy w błoto - teren jest urządzony bardzo praktycznie. Do tego (o dziwo!) z obecnych tu udogodnień wolno korzystać - np. chodzić do kibla, palić ognisko w miejscu, które zostało do tego wyznaczone, korzystać z wody czy drewna. A nie jak np. w zeszłorocznych Czernikach gdzie wszystko służyło chyba tylko do oglądania, najlepiej z oddali. Pewnie to dlatego, że tutejsze wiatowisko powstało w inicjatywie oddolnej i było odpowiedzią na istnienie pewnych potrzeb wśród miejscowych, a nie że ktoś z wierchuszki musiał szybko zdefraudować unijną kasę.
O zmierzchu dołącza do nas Krwawy ze swoim rowerem. Wieczorem odwiedza nas też opiekun wiaty mieszkający nieopodal, który wraz z innymi mieszkańcami okolic brał czynny udział w powstawaniu tego biwakowiska.
Duża wiata ma trzy ściany, z oknami zabezpieczonymi plastikowymi szybami. W środku jest bardzo zacisznie. To wręcz jak chatka!
Na stanie jest wpisownik.
Jest też drewniany wychodek, szopa na drewno, mała wiatka po drugiej stronie jeziora, ujęcie wody z umywalką. W dużej wiacie jest nawet prąd, więc wodę gotujemy ot tak:
Gotowanie wody grzałką jakoś niepomiernie mnie cieszy! Jak ja dawno tego nie robiłam? Chyba z 20 lat? Od razu stają mi przed oczami te wszystkie hoteliki na wschodzie, gdzie grzałkę podłączało się nie tyle do gniazdka (bo gniazdek w pokoju nie było) a do osadki, gdzie siedzi żarówka - po wcześniejszym wykręceniu żarówki i przyświecaniu sobie latarką. Oczywiście grzałka musiała być odpowiednio stunningowana przez jakiegoś MacGyvera. Tu jest normalna wtyczka i normalny kontakt. Ale i tak cieszy ten spiralny pręt w bulgoczącej wodzie. Sprytna Kaśka ponoć zabiera grzałkę na każdy wyjazd :)
Część osób stawia namioty wewnątrz wiaty.
Ja decyduje się iść na drugą stronę bajorka, coby było ciszej - tu mniej będzie słychać chrapiących czy biesiadujących przy ognisku.
Stawiam swój przenośny domek przy małej wiatce z meblami o rzeźbionych nogach.
Długo siedzimy przy ognisku.
Im dalej w noc, tym rozmowy poruszają coraz to dziwniejsze zagadnienia. Przewija się temat Tajek czy np. "sodomizacji rzeczy w namiocie".
(zdjęcie Pudla)
Grzyby, wino i herbata - co z nich było winowajcą tych zakręconych dyskusji?? ;)
Wieczorne mgły zaczynają podnosić się znad łąk.
Podróżujące ule - jutro więcej się dowiemy o ciekawostkach z życia lokalnych pszczelarzy.
Mimo wilgoci noc jest zdecydowanie cieplejsza od poprzedniej. Miło się śpi w namiocie nad bajorem, wśród donośnego kumkotu żab.
Kolejny poranek jest cudny! Jasny, ciepły! Słońce budzi mnie przed siódmą. Najlepszy to przykład odczuć ambiwalentnych - otwieram oczy będąc jednocześnie wściekła jak i szczęśliwa ;) Ale na tym wyjeździe to chyba jednak bardziej to drugie! To jedyny taki dzień, że można chodzić z krótkim rękawem! Robię więc pranie, rozwieszam, wietrzę śpiwór - wreszcie prawdziwy klimat letniego wyjazdu!
Poranny świetlisty świat widziany z kibelka:
Pudel przywiózł nam koszulki AKT Palinka - nie dość, że ładne to jeszcze z historią! :)
Dzisiejszy dzionek spędzimy w sposób nietypowy dla przygranicznych wędrówek - pójdziemy na wycieczkę na lekko. Zanosimy plecaki do gospodarzy, z którymi wczoraj poznaliśmy się w wiacie. Pan jest pszczelarzem i akurat dzisiaj roją się jego pszczoły. Powstało kilkanaście nowych rojów i skubańce siadają najczęściej na czubkach drzew i trzeba je stamtąd ściągać. Nasz gospodarz zrobił zimą 20 nowych uli i już prawie wszystkie są zasiedlone - pasieka rośnie w oczach. Głównie reprezentował nas Szymon, zwiedzając dokładnie całe włości.
Tym razem Szymon nie został pogryziony! ;) Tutejsza bestia okazała się całkiem sympatyczna!
(zdjęcie Bozi)
Idąc dalej spotykamy kolejną pasiekę. Tu pszczoły akurat przywozi koleś z Lubelszczyzny. One też się roją.
(zdjęcie Bozi)
Plan na kolejne godziny zakłada wędrówkę przez Wielkie Oczy, Żmijowiska i Wólkę Żmijowską. Tereny gdzie już byłam, ale niezmiernie dawno, więc trochę śladem wspomnień sprzed lat.
cdn
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)






















































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz