bubabar

piątek, 24 października 2025

Czarnogóra cz.11 (2025) - Sutomore

Jedziemy w okolice Sutomore, a raczej w łąkowe, nadmorskie tereny położone na południowy - zachód od tejże miejscowości.


Na mapach ta "dzielnica" jest opisywana jako Spičansko Polje. Idziemy więc przez te pola, a wokół pasą się krowy. W tej części Czarnogóry krowa to chyba nieczęsty widok.


Mijamy specyficzną zabudowę - coś jakby opuszczone willowe domki na skarpie, z tabliczkami "na sprzedaż". Wyglądają jak zruinowane od lat, ale z jednego łupie muzyka.


Po zdziczałych ogrodach włóczą się świnie z prosiętami. Nie są to różowo umaszczone, zwykłe domowe świnki - bardziej dziki przypominają. Młode nieraz nawet są pręgowane jak warchlaki! Był to też najbardziej zaśmiecony teren jaki napotkaliśmy w Czarnogórze - trochę jak w Albanii...


Jedna świnia, najprawdopodobniej prośna, była dodatkowo tak ogromna, że gabarytami wręcz cielaka przypominała. Nie ma niestety punktu odniesienia, ale jakoś nikt nie chciał koło niej stanąć za blisko ;)


Są też barakobacówki. Tu akurat hodowano stado kóz.


Dalej domki stają się mniejsze i bardziej rozpiżdżone. Jakby slumsy, ale chyba porzucone? Choć, nie - koło jednego kręcą się jakieś opalone dzieciaki! Jak nic wbiliśmy w tabor cygański! Odruchowo przyspieszamy więc kroku.


Rozważaliśmy wcześniej nocleg w pobliskich laskach i nadmorskich skarpach - o takich przyjemnych:


...ale nie trzeba nam stada śniadych dzieciaków wieczorem przy namiocie. Miejscówka noclegowo raczej więc odpada...

Ale po co my w ogóle wbijaliśmy w te dziwne pola? Ano bo gdzieś tu bierze początek tunel, który przebija się przez wzgórze, które nas odgradza od morza. A my tunele bardzo lubimy! :)


To już nie jest deptak jak w Petrovacu. Tu raczej jest to tunel dla wody, ale plażowicze też go ochoczo wykorzystują. Ma około 500 metrów długości. Teraz bez problemu można przejść suchą stopą, ale po ulewnych deszczach podobno bywa w nim hmm... problematycznie ;) Póki co strumyczek cieknie środkiem, ma nieco żelazisty kolor i czasem tworzą się na nim mini wodospady.


Tunel prowadzi na skaliste wybrzeże o ceglastych zboczach i fajnych wyspo-kamulcach. Strumyk ścieka sobie po schodach. Chyba więc obecność ludzi była tu przewidziana, bo dla samego strumyka to by schodów chyba nie budowali? ;)


Obecne tu skały mają specyficzny kolor, ale i ciekawą fakturę - jakby ułożyć naleśniki jeden na drugim, czasem nieco ukośnie.


Idąc kawałek wzdłuż wybrzeża "plaża" zaczyna coraz bardziej przypominać osuwisko, acz wciąż nie brakuje amatorów plażowania na wielkich głazach.


Największą atrakcją tego kawałka wybrzeża są "wyspy" - mniejsze lub większe kamulce i skały, do których można dopłynąć lub nawet czasem dobrodzić.


Na leżących w wodzie skałach są ciekawe nacieki - jakby kiedyś coś płynęło i nagle zastygło. Albo fale to namyły? Jest to twarde jak kamień, nie da rady tego ręką ukruszyć.


Można też stąd popodglądać terminale przeładunkowe i towarowy port w Barze. Duże zoomy jednak się bardzo przydają!


Domowe wino w takich okolicznościach smakuje wyjątkowo dobrze :)


Na plaży poznajemy dziadka o zawiłej życiowej historii. Sowiecki Niemiec - sam się tak nazwał. Jego rodzinę zabrano w 1941 roku z miasteczka Melitopol pod Zaporożem i wywieziono do Kazachstanu. On wrócił tzn. pojechał do Niemiec w latach 90-tych, gdy tylko pojawiła się taka możliwość. Tam został, bo większe możliwości, praca, dostatnie życie, ale twierdzi, że mimo wszystko nie do końca jest u siebie. Gdy odwiedzał kolegów w Kazachstanie utwierdził się, że jego wybór był dobry. Ponoć tam nie-Kazachowie obecnie mają ciężkie życie i tam teraz nie byłby u siebie jeszcze bardziej. Jeździł też do Melitopola, szukał śladów przeszłości, ale nawet grobu dziadków nie znalazł. Za dziecka matka go zmuszała do nauki niemieckiego, że to jego język ojczysty, że mu się przyda. W domu mówiło się tylko po niemiecku, inaczej dzieci dostawały w tyłek albo jakąś inną karę. Kiedyś się buntował, że koledzy z podwórka nie muszą, ale matka jednak miała rację - przydało się. Ona niestety już nie doczekała powrotu do kraju praojców.

A czemu w ogóle dziadek nam opowiadał o swoim życiu? Tak jakoś wyszło. To on nas zagadał. Przysiadł się i zapytał czy przypadkiem nie jesteśmy z Ukrainy, bo usłyszał "język nieco podobny do rosyjskiego, z którego jednak mało rozumie". Potem prosił nas, żebyśmy mówili do niego coś po polsku, a on będzie próbował zrozumieć o co nam chodziło. Zaraz zjawia się też jakaś para lokalsów, którzy starają się też zgadywać i mu podpowiadać. Czasem wychodzi bardzo zabawnie. Np. utkwiło mi w pamięci słowo "kurczak", które okazuje się dla nich wszystkich zupełnie niezrozumiałe i nie wiem czemu kojarzy się raczej z męskimi narządami niż z drobiem domowym. Uśmialiśmy się setnie.

Naplażowawszy się, wychodzimy też na wzgórze, to pod którym przebija się tunel. Po drodze jeszcze raz mijamy domy-wydmuszki z prosiętami. Tędy wiedzie chyba jedyna droga.


Coraz wyżej, bardziej płowo i lepsze widoki na okolice. Góry, morze, falujące połacie traw i miasteczko w oddali.


Coś tu się porządnie paliło! Acz chyba już dawno, bo trawa i całe poszycie są nietknięte.


Na owych "połoninach" są pozostałości betonowych domeczków, nie wiem jakiego pierwotnie przeznaczenia. Część z nich wyraźnie była kiedyś używana jako bacówki.


Co tam trzymali, że kraty w oknach były potrzebne?


Obecnie można tu spotkać dziecko bez twarzy, najaranego ślimaka czy wizję, której symboliki nie do końca rozumiem. Może to chęć wyrwania się z domu, a jednak coś cię trzyma i nie pozwala ruszyć w szeroki świat?


A zaraz, tuż tuż pod stopami, mamy urwisko.


Gdzieś tam w dole czai się ceglasta plaża za tunelem. Wszystkie dobrze już znane "wyspy" jak na dłoni! Niby blisko, a jednak dość daleko...


Rozsiadamy się na dachu drugiej "bacówki". Dobre miejsce, żeby się zagapić na morski błękit :)


Były jeszcze plany odwiedzenia dwóch twierdz, ale jak to często bywa - zabrakło czasu. Może kiedyś? Ech.. żeby doba trwała z 40 godzin! ;) Albo taki wyjazd przynajmniej 2 miesiące!

Na jedną z nich, zwaną Haj Nehaj, mamy widok z naszego łąkowego wzgórza.


Druga twierdza zwana Tabija jest nawet w miarę blisko, ale właśnie zaczęło solidnie grzmieć, więc zapał do skakania pod skałkach nieco spada ;) Może kiedyś jeszcze będzie okazja tu wrócić?


Po drodze wpada nam jeszcze w oczy rosochaty budynek. Krzyż, serbska flaga i wesoły prosiak - dziwne połączenie...


Tam gdzieś już ostro polewa... Wszystko wskazuje na to, że nasze pranie pozostawione na kempingu zostanie wyprane raz jeszcze ;)


Ostatecznie pranie zostało uratowane! :) Jakieś 5 minut zapasu mieliśmy zanim lunęło naprawdę solidnie. Zdążyliśmy jeszcze odciągi w namiocie poprawić, zakręcić okna Babfa i schronić się w kuchni. Z racji na deszcz (widać tu nieczęsto pada) - opiekun kempingu przyniósł nam po buteleczce wina za darmo :) I nam, i zakręconym Holendrom, o których wspominałam w poprzedniej relacji. Holendrzy nie tylko morza i gór się bali - wina obawiali się również. Zostawili je na stole, mówili, że nie chcą i wybiegli na deszcz. Musieliśmy się więc nim zaopiekować, żeby nie było mu smutno. Będzie na jutro, zabierzemy go na wycieczkę na jakąś skalistą plażę :)

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz