Schodzimy na stokówki nad Wetlinką.
Sine Wiry mijamy już o zmierzchu.
Na nocleg zatrzymujemy się na polu namiotowym "Spisówka".
Skończyły nam się zapasy i musimy znaleźć sklep. W tym celu ruszamy w stronę Terki. Jesteśmy prawie pewni, że złapiemy jakiegoś stopa - drogą śmiga jedno auto za drugim. O my naiwni! Nic z tych rzeczy. Doszliśmy do Terki i wróciliśmy pieszo. Cały czas walił sznur samochodów i nikt się nie zatrzymał... Czasem tylko trąbili albo wygrażali coś z okna. Chyba mieli wizję, że powinniśmy iść rowem a nie skrajem drogi. Kilku wręcz próbowało nas straszyć, że chcą w nas wjechać, a potem odkręcali w ostatniej chwili, bawiąc się świetnie. Co za wściekłą menażerię tu wysypało? A rejestracje to chyba ze wszystkich większych miast Polski.
Polanki i ten obrzydliwy asfalcik z rolki. A tak tu było ładnie...
Idąc tą drogą, mam wciąż w pamięci jak ona wyglądała kilka lat wcześniej. Z dziurami do pół łydki i z rzadka pojawiającymi się pojazdami, które same zatrzymywały się i pytały czy nie podwieźć albo w czymś nie pomóc. Ta trasa do Terki i z powrotem jest zdecydowanie najgorszym fragmentem naszej wycieczki.
Odpoczywamy sobie nad Solinką. Plecaki załadowane w sklepie pod korek, więc wbijają w ziemię.
Kapliczka Szczęśliwego Powrotu stoi nad samym urwiskiem. Według legendy ufundowana była przez podróżnego, który zleciał ze skarpy i przeżył. Nie pamiętam czy wiersz już wtedy wisiał czy jeszcze go nie było? Bo to jedno zdjęcie było później dodane do albumu.
Docieramy do bazy namiotowej w Łopience. Jest przed sezonem i baza oficjalnie nie działa, ale jest wiata i chętnych na nocleg/imprezę nie brakuje.
Wieczór robi się lodowaty. Nie da rady wytrzymać w wiacie - kominek grzeje słabo, całe znikome ciepło wywiewa, a aż tyle alkoholu to nie mamy, żeby cały czas dolewać paliwa. Impreza przenosi się więc do malutkiej kuchenki, która ma tą zaletę, że ma wszystkie ściany, sporą część pomieszczenia zajmuje piec, a poza tym jest tak ciasno, że siedzimy prawie jeden na drugim i się grzejemy jak kury na grzędzie. Ważnym elementem wieczoru są wspólne śpiewy. "Szliśmy tak już chyba szósty dzień.." odśpiewaliśmy chyba dziesięciokrotnie!
Dla poczucia klimatu małej, zadymionej kuchenki na bazie, w ciemnej, zimnej, bieszczadzkiej dolinie: LINK
Impreza się przeciąga do późnych godzin nocnych. Raz, że atmosfera jest miła, ale przede wszystkim zwycięża niechęć do opuszczenia okolic ciepłego pieca. Myśl, że trzeba porzucić miłą kuchenkę i udać się w tą lodowatą ciemność, a potem wleźć do oszronionego namiotu, dla nikogo nie jest zachęcająca (a dla bub w szczególności). Były oczywiście pomysły spania w owej kuchni, ale piec bez dokładania natychmiast gaśnie i owe miłe ciepło znika jak sen. Może jakoś nachuchamy w tym namiocie??
Na tym etapie zaczyna się długa noc pełna kreatywności. Początkowo ubieramy na siebie wszystko co mamy - ja np. podkoszulkę, cienki przyległy do ciała polarek, drugi polarek, gruby sweter góralski, trzeci polar, kurtkę od deszczu, 3 pary skarpet, 2 pary spodni, czapkę, szalik i próbuję się w tej formie zbliżonej do kuli wkręcić w śpiwór. Jakoś się udaje zapiąć zamek, ale o zaśnięciu nie ma mowy. ZIMNO!!!! Co by tu zrobić? Wspominamy, że ludzie nieraz gadali, że w puchowym śpiworze jest cieplej jak się wejdzie do niego bardziej rozebranym. Próbujemy tej opcji, która nie wiem czy bardziej trąca masochizmem czy morsowaniem na sucho... Próbujemy wleźć w śpiwór w wersji w podkoszulce, a potem w cienkim polarku - i tak wytrzymać choć kilka minut. Nie działa! Co za @%$#^@@@* wygłaszał takie teorie?? Zaczynam mieć wrażenie, że nie jest mi zimno z zewnątrz, ale od środka. Że w brzuchu mam ogromny sopel lodu, który chłodzi niezależnie od ubrań i przykrycia. Ponownie ubieramy na siebie wszystko co mamy. Ufff - jest dużo lepiej, co nie oznacza dobrze... Czego jeszcze próbujemy? Owinięcia się razem w dwa śpiwóry (niestety ich zamki się nie spinają). Niby można się ciut ogrzać o siebie nawzajem, ale ciągnie chłodem, ze wszystkich szczelin w niedopiętych śpiworach. Owijamy się dodatkowo w folie NRC, peleryny przeciwdeszczowe, pokrowce do plecaków. Wyruszamy w okolice wiaty w poszukiwaniu - folii, worków na śmieci, czegokolwiek!!! Próbujemy wrócić do kuchenki (gdzie oczywiście piecyk już zimny jakby nigdy w nim nie palono), ale nie udaje się rozpalić na tyle skutecznie, żeby to miało sens. Zwłaszcza, że drewno się skończyło, trzeba by się wybrać do lasu. Wracamy do namiotu, tu przynajniej nie wieje. Gotujemy herbatę i wypijamy prawie wrzątek (może to rozpuści ten parszywy sopel w brzuchu). Potem długo palimy palnik w namiocie, co pozwala go nieco ogrzać, ale na krótko. Mamy świadomość, że gazu do rana nie wystarczy, a poza tym wtedy nie będzie ciepłej kawy na śniadanie... Jest to jedna z najbardziej dramatycznych nocy w mojej historii wędrówek (druga podobna była potem w Wizajnach w 2019 roku)
Rano odkrywamy, że butelki z wodą leżące w przedsionku zamarzły na kamień. Potem ktoś nam mówił, że było -6.
Na śniadanie oczywiście wbijamy do miłej i już ciepłej kuchenki.
Potem mała przepierka, a przy okazji znaleźliśmy nad potokiem piwniczkę.
Wędrujemy przez Łopiennik, Durną do Jabłonek.
Jeden z ciekawszych fragmnetów tego szlaku.
cdn
Ja pamiętam moja pierwszą noc w Izerach. Śpiwór nie dał rady, a ze szczelin wiało lodem (choć było ok 5stopni). Potem kupiłem porządny śpiwór, ostatnia noc i też było ok 5stopni i spało mi się super!
OdpowiedzUsuńTo w moim śpiworze przy +5 powinnam dać radę, choc juz troche pizga. Ale przy -5 to chyba nie ma dla mnie śpiwora, no chyba ze ogrzewany. Kiedys slyszalam o takich kamizelkach dla mysliwych, oplecionych wewnątrz materiału kabelkami i całość podłącza się do akumulatora. Jakby taką techniką zrobic śpiwór - to kto wie? ;) No tylko troche ciężko nosić...
Usuń